Wydawca: Agora
Data wydania: 17 maja 2017
Liczba stron: 208
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,99 zł
Tytuł recenzji: W trosce o język
Mała i wesoła książka
Michała Rusinka traktuje o bogactwie językowego rozpasania i o językowej
niesubordynacji. Autor dowcipnie punktuje te kurioza polszczyzny, które na
początku zawsze dziwią, potem jednak wywołują przede wszystkim uśmiech na
twarzy. Takie książki o poprawności językowej, w których filolog nie staje w
roli kostycznej wyroczni, są Polakom bardzo potrzebne. Po to, by przejrzeć się
ze swym językiem jak w lustrze. Dostrzec to, czego na co dzień się nie
dostrzega. Bo każdy błąd językowy powtórzony odpowiednio często zaczyna być
niezauważalny. Tak jak niezauważalne jest to, co poprawne w języku. Rusinek
wychodzi od słusznej tezy: nie słyszymy się wówczas, gdy wypowiadamy zdania
poprawnie. „Pypcie na języku” to
jednak książka o tym, co powinno się słyszeć i widzieć. Punktująca nie tyle
niezgrabności, ile nieznajomości kontekstów wypowiadanych fraz i słów. Czy
Rusinek sięga jakoś głębiej w istotę procesów zaburzających poprawność
polszczyzny? Niekoniecznie. Jego językowe pypcie są wyraźne, ale zanadto
nie swędzą, nie są uciążliwe. Autor nie zgłębia ich uważniej, choć korzysta z
fachowej nomenklatury i niejeden czytelnik zatrzyma się czasem na jakimś
zaporowym słowie – jak katachreza dla przykładu. Zbiór felietonów o
interesujących zjawiskach wciąż zmieniającej się polszczyzny powstawał w
różnych okolicznościach – jak zdradza Rusinek, jeden z pisanych tekstów tworzy
w pociągu. Te narracje to przede wszystkim zgrabne dykteryjki. Kogoś, kto bawi
się także tym, jak sam pisze. Ironizując dzięki związkom frazeologicznym czy
pytaniom retorycznym w innej, osobistej jakby funkcji.
Tak się składa, że to
właśnie Wydawnictwo Agora przoduje w publikowaniu takich oto ważnych książkach
dotyczących niepokojących zjawisk językowych. Rusinek okazuje się – jak
Bralczyk czy Miodek – bardzo uważnym słuchaczem, ale także czytelnikiem. Otrzymujemy dwie grupy tytułowych pypci: te
wydobyte z języka mówionego oraz z polszczyzny pisanej. Które bardziej bawią
lub niepokoją – to już sprawa czytelniczego odbioru. Michał Rusinek
podsłuchuje, a potem komentuje. Czyta uważnie, notuje i przypomina. Nawet w
restauracji, w której więcej uwagi poświęca studiowaniu oraz przepisywaniu
treści menu niż smakowaniu zamówionych potraw. Dziwi się i niejednokrotnie
wpada w zadumę. Bo to jedno słowo wypowiedziane przez kogoś niefrasobliwie
i w pośpiechu potrafi spowolnić wszystkie inne procesy myślowe autora i zmusić
go do tego, by z verbum powstał interesujący felieton. Nic to, że krótki.
Opisywane zjawiska zajmują Rusinkowi na pewno dużo więcej czasu i uwagi niż
stworzenie konkretnego tekstu. Dlatego razem z zadumą idzie w parze pewna
specyficzna czułość do usłyszanych bądź przeczytanych potknięć. Zaskakuje
innowacyjność językowa, która wydobywa takie, a nie inne kurioza. Okazuje się,
że uważne studiowanie języka innych może być niesamowitą przygodą. Pełną
zwątpień, zaskoczeń i momentów rozbawienia, ale przede wszystkim wyjściem
naprzeciw temu, w jaki sposób język polski rozgościł się w rozmaitych
kontekstach – w sferze publicznej i tej prywatnej, w której komunikujemy się
neologizmami, uszkodzonymi związkami frazeologicznymi czy niewłaściwą fleksją.
Które z opowieści o
spotkaniach z językową innością są szczególnie ciekawe? Na pewno te związane ze
zmianami, jakie zachodzą w polszczyźnie. Rusinek pokazuje, w jaki sposób
anglicyzmy znalazły podatny grunt, by zasadzić się w obcym rewirze i zrewidować
system pojęć albo odniesień do opisywanych przez nie spraw. Ciekawe są
rozważania dotyczące języka komunikacji internetowej, ale także tego, w jaki
sposób ten język jest wyjaśniany przez użytkowników. Z dużą dozą rubaszności
Rusinek traktuje irytującą wysypkę deminutiwów. Bawią go zdrobnienia, ale już
nie jest zbyt do śmiechu, kiedy idzie zmierzyć się z nadużywanym dedykowaniem
czy posiadaniem. A może jednak za każdym
razem zderzenia z uzusem są dla autora frajdą. Poznawczą przede wszystkim, bo
każde okaleczenie języka niesie za sobą ważną filologiczną refleksję. Nie
chodzi przecież o to, że coś tak brzmi lub jest napisane. Ważniejsze jest to,
dlaczego takie się stało. A na to pytanie nie ma już łatwych i konkretnych
odpowiedzi.
„Pypcie na języku” to
felietony o tym, co się z nami dzieje, kiedy ktoś podetknie nam pod usta
mikrofon. O tym, że w różnych sytuacjach oficjalnych lubimy groteskowe
pleonazmy, a w życiu codziennym nie tylko zdrobnienia, lecz przede wszystkim
różne formy skrótowców. Rusinek opowiada nie tylko o tym, jak dziwnie brzmią
jego tytułowe pypcie. Analizuje ich strukturę – dużo uważniej niż genezę.
Pokazuje pewne skomplikowane przestrzenie opisu przedmiotu. Jak na przykład
wypowiadać się o muzyce? Co zrobić z nieszczęsnymi polskimi nazwiskami i ich
odmianą? Dowiemy się także tego, jak okrutne potrafią być przymiotniki w nadmiarze
i jak bardzo zgubna jest logika języka wszelkiego rodzaju reklam. Autor
podejrzy też, co się pisze w prasowych nagłówkach albo na transparentach –
zwłaszcza tych wykonywanych na potrzeby wystąpień publicznych w minionych
miesiącach. Rusinek obserwuje zjawiska językowe tak jak badacz przygląda się
niecodziennym eksponatom muzealnym ze znajomej mu branży. Nie jest tak, że nie
nadąża za zmianami, choć bywa wobec nich zagubiony. Pokazuje ewolucję poprzez
błędy i błądzenie w toku ewolucji – wtedy, kiedy naprawdę potrzebny jest jakiś
nowy zasób słów, by określić skomplikowane i nowe zjawiska, które pojawiły się
nagle i domagają się nazwania.
Językowa ewolucja polega też
na tym, że poszukuje się nowych rozwiązań tam, gdzie język staje się bezradny.
Michał Rusinek wie, że z polszczyzny może być jednak dumny. Podkreśla, że o tej
dumie zapominają ci, którzy nawołują do specyficznej jedności narodowej,
deformując biedne głoski nosowe czy błędnie odmieniając wyrazy. W porównaniu z
językiem węgierskim nasz zestaw przypadków powinien być przecież igraszką,
której opanowanie nie sprawi żadnego problemu. Problemy jednak są. Na ile
nieświadomie popełniamy błędy, a na ile pewni siebie celowo deformujemy język
głównie po to, by było zabawnie?
„Pypcie
na języku” to lektura dla każdego, kto na co dzień bywa oszołomiony, rozbawiony
lub rozdrażniony, obserwując polską rzeczywistość i słuchając tego, jak się ją
opowiada i zapisuje. Michał Rusinek z lekkością i poczuciem humoru odnajduje
się pośród językowych odstępstw, wyjątkowości, kalekich form i zgubnych zdań.
Lapidarna forma umożliwia mu jedynie sygnalizowanie. Komunikuje się z nami
jednak językiem, którego intencje i czytelność nie pozostawiają żadnych
wątpliwości. Bardzo przyjemna i użyteczna lektura, a jednocześnie dowód na to,
ile radości daje Michałowi Rusinkowi codzienne obcowanie z różnorodnymi formami
polszczyzny.
1 komentarz:
Podoba mi się Twój sposób pisania recenzji:-) Ja mogę polecić książkę "Zatrzymać Dzień". Opisuje prawdziwą historię. Różni się znacznie od zwykłych książek. Po jej przeczytaniu człowiek czuje, że Świat jest o wiele lepszy niż się obecnie może wydawać. Najlepsza książka jaką dotąd czytałam. Warto ją przeczytać!
Pozdrawiam,
Ania
Prześlij komentarz