Wydawca: Znak
Data wydania: 14 czerwca 2017
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka
Cena det.: 36,90 zł
Tytuł recenzji: Fantazje o polskości
Odnoszę wrażenie, że
niektórzy autorzy wydają książki pod wpływem zmuszających ich do tego
okoliczności. Pierwszy raz pomyślałem sobie o tym, gdy ukazał się „Rok królika”
Joanny Bator, a drugi raz teraz – gdy z wyjątkową determinacją udało mi się
dotrzeć do ostatnich zdań „Planktonu” Mariusza Sieniewicza. Najnowsza książka olsztyńskiego autora jest
najsłabszą w jego dorobku. Sieniewicz – pisarz najwidoczniej chorujący na
polskość – ponownie wejdzie w rejestr frazy analizującej ład panujący w Polsce,
tym razem z apokaliptycznej perspektywy przyszłości. Do niedawna uznawałem,
że to właśnie on i Hubert Klimko-Dobrzaniecki są tymi prozaikami, którzy
zaskakują każdą kolejną książką. Dziś za takich uważam Jarosława Kamińskiego i
Jacka Melchiora, natomiast czytelnicza przygoda z Sieniewiczem kosztowała mnie
dużo wysiłku, gdyż jest to książka, której obszerne fragmenty są po prostu nie
do zniesienia. Sam autor zaznacza, że „Plankton” to wyraz szeroko rozumianej
epilepsji. Groteska, która była znakiem rozpoznawczym autora, tutaj przemienia
się w dystopijną udrękę czytelniczą, bo fraza gnie się, nie łamiąc, pompując do
wyobraźni coraz to nowe hiperbole – niektóre zupełnie (dla mnie) pozbawione
znaczenia, niektóre ze znaczeniem dydaktycznie nazbyt czytelnym. „Plankton” to
także kolejna po „Walizkach hipochondryka” powieść, w której główny bohater
jakoś niebezpiecznie przypomina autora. Tym razem – w 2092 roku – będzie to
studwudziestoletni zakonnik wprawny w uległości i tchórzostwie, którego
wynurzenia, budujące coś na kształt powieści inicjacyjnej, zmierzają donikąd
albo same się zacierają, bo „Plankton” należałoby przede wszystkim „odchudzić”.
Zostawić tak świetne fragmenty jak monolog Artura pełen czułości wobec córki i
egzystencjalnej niemocy. Usunąć epopeiczne opisy oraz przytaczane przemowy –
jedna lub dwie są do udźwignięcia, reszty znieść się już nie da.
W
„Planktonie” starość jest górą. Nie tak jak w ironicznej i świetnie
zdynamizowanej „Rebelii”. Ta powieść stoi w miejscu. Jak główny bohater, który
więcej obserwuje, dużo mniej analizuje. Doświadczył łaski
długowieczności, która dana jest najbardziej oddanym ludziom Kościoła. Tak,
Polacją pod koniec XXI wieku rządzą duchowni. To oni są elitą kraju stającego
się na nowo przedmurzem chrześcijaństwa, gdy już Czechów biją muzułmanie i
jedynie nasz kraj dzielnie opiera się islamskiej zarazie, która zawojowała całą
Europę, zatomizowaną i pozostawioną w ogniu przemocy. Pokój w naszym kraju stoi
też na glinianych nogach, ale Polacja to duma i przekonanie o wyjątkowości.
Kraju, który rozciąga się od Krakowa po Tallinn. Miejscu wszechobecnej
inwigilacji, której nie wymyśliłby sam Orwell. Miejscu, w którym odniesieniem
do każdej myśli, emocji i działania jest idea boga. Gdzie egzystencja sprzężona
jest z konieczną do nadania jej sensu transcendencją.
Sieniewicz
w tej dystopii usiłuje być groźny i dać świadectwo mrocznemu proroctwu. To
świat, w którym kultura i literatura już nie istnieją. Pisarze przestali być
społecznie użyteczni i przeszli do lamusa. To duchowieństwo stało się centrum
zarządzania wszystkim, co dotyczy ludzkiego życia. A to kontrolowane jest nie
tylko przez wronie drony. Nostalgramy uporządkują wspomnienia,
onirografy sny. Najważniejsi ludzie w państwie żyją w dostatku i przepychu.
Czasem Sieniewicz przesadzi w karykaturze, gdy będziemy świadkiem sceny
homoseksualnego masażu oceanu tłuszczu, czyli spotkania Artura z emerytowanym
biskupem. Niekiedy posłuży się nadmiernie czytelnym i wyeksploatowanym chwytem
kontrastu, obrazując suto zastawione stoły podczas rautu duchownych w mieście,
które zostało całkowicie zniszczone i cierpi na wszelkiego rodzaju niedobory.
Porządek życia określany przez najważniejszych w Polacji ludzi ustalają
wirtualne konfesjonały, msze online, posługa mobilna czyniona dzięki
poduszkowcom czy zastępowanie idei Anioła Stróża przez wspomniane już drony.
Polacja jest federacją miast mających autonomię. Stolicą staje się Olsztyn.
Tak, to centrum wszechświata, do którego Sieniewicz wciąż się odwołuje. Olsztyn
z dostępem do morza. Z resztą miast, które tkwią w swej codzienności, bez
wymiany doświadczeń. Nie ma podróżowania. Nie ma innego życia niż to budowane przez
dyktat sztucznych ulic, ledowych bilbordów z Chrystusem i elektronicznych
aktualizacji każdego elementu, który dawniej mógł być samodzielny. A jednak
Artur ruszy w podróż. Za karę, za wyjazd z miasta na rowerze z ukochaną córką,
do której będzie się rozpaczliwie i obsesyjnie odnosił w całej fabule „Planktonu”.
Musi odbyć posługę misyjną w Krakowie (jej celu oraz sensu trudno jest się
potem doszukać), który zrównały z ziemią ataki terrorystyczne islamistów. To
powinno być jakieś konkretne zawiązanie akcji. Nie jest nim, niestety. I nie
ratuje tego nawet konsekwentnie budowany obraz antybohatera literackiego, bo wycofany
Artur nie zdobędzie się na żaden heroizm – poza stanięciem w obronie gwałconej
kobiety.
Czytając „Plankton”, odnosi
się wrażenie, że autor – posiłkując się frazami od świętego Augustyna po Walta
Whitmana – mocno się zapętla w tym, co stwarza w każdym kolejnym rozdziale. Nie
chodzi już nawet o rażące nieścisłości, jak informacja o tym, że Elbląg z
Żuławami połknięte zostały przez Bałtyk, ale ten sam Elbląg jednak widnieje
potem na liście zbiórek na rzecz odbudowy Krakowa. Nie chodzi o szereg nieprawdopodobieństw,
jak cudowne ocalenie całej czteropiętrowej kamienicy na Kazimierzu, podczas gdy
Wawel siłą wybuchów został zmieciony z powierzchni ziemi. Nie chodzi również o
groteskowe hiperboliczne uniesienia, jak opisy Jezusa wjeżdżającego do Krakowa
i potem w nim umierającego zgodnie z tradycją. Chodzi przede wszystkim o to, że niewiele z tych gargantuicznych
fantazji autorskich wynika. Sieniewicz jest dość wtórny, jeśli chodzi o
fantazje związane z ekspansją islamu. Chce być kontrowersyjny, gdy obcina
języki kobietom, a imiona świętych kobiet zastępuje męskimi. Chce pewnie też
odbyć trochę sentymentalny i niekoniecznie spójny z powieścią spacer po
Krakowie, bo topografia świata po apokalipsie pozostawia jednak wyjątkowo wiele
miejsc w stanie nienaruszonym. „Plankton” – obok „Przypadku Alicji”
Aleksandry Zielińskiej czy „Betonowego pałacu” Gai Grzegorzewskiej – to kolejna
kiepska książka z Krakowem w tle. Choć oczywiście to przecież nie jest powieść
o tym mieście. Mroczna wizja ma uświadamiać, że uwiedzeni przez kościelnych
hierarchów wciąż powtarzamy błędy sprzed lat, wypieramy przeszłość, nie uczymy
się na błędach – bo ludzkość to powracające końce, apokalipsy i stany, w
których nikt nikogo nie zbawi. Żadną modlitwą, żadnym wyznaniem wiary.
Jest więc „Plankton” ponury,
zaskakuje wizjonerstwem, jest jednocześnie książką bez czytelnego pomysłu,
zasadniczej jednej myśli przewodniej i bez narracyjnego nerwu, który
charakteryzował poprzednie powieści olsztyńskiego autora. Sama wizyjność i
kreślenie oryginalnego losu naszego kraju to trochę za mało – może przykuć
uwagę, ale nie uczyni z „Planktonu” książki dobrej. Niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz