Wydawca: JanKa
Data wydania: 30 września 2019
Liczba stron: 252
Oprawa: miękka
Cena det.: 31 zł
Tytuł recenzji: Poszukujący
Czytając debiutancką powieść
Urszuli Stokłosy, wciąż myślałem o tym, że jest bardzo bladym rewersem
„Zimowli” Dominiki Słowik. Choć autorka ma niewątpliwie talent do snucia
opowieści, które w „Cichoborku” łączy ze sobą w mniej lub bardziej zrozumiały
dla czytelnika sposób, jej największym problemem jest chyba tematyka. Bo o
polskiej prowincji oraz małych społecznościach napisano już naprawdę wszystko.
Do tego stopnia, że wspomniana Słowik musiała się bardzo napracować, by uczynić
swoją powieść oryginalną, a jednemu autorowi – mam tu na myśli Grzegorza
Sobaszka – udało się tą tematyką wyjątkowo zainteresować w bardzo nonszalancki
sposób, bo „Wszystkojedność” to prowincja absurdów, groteski i nieokiełznanego
poczucia humoru. Stokłosie poczucia humoru też nie brak, lecz świadczą o tym
pojedyncze zdania, czasami naprawdę dowcipne frazy. Ale przecież „Cichoborek”
to książka o bardzo poważnych sprawach. O ludziach, którzy szukają sensu życia,
spełnienia prozaicznych oczekiwań, miłości albo chociaż ważnej bliskości
drugiej osoby. Wszystkich ich – i tu serce zaczyna bić żywiej – połączy
przestrzeń biblioteki i to byłoby piękne rozwiązanie fabularne, gdyby szła za
nimi atencja bohaterów do książek, a nie znalezienie sobie miejsca na wiejskie
plotkowanie.
Justyna, bohaterka niejako
prowadząca, spajająca ze sobą męczącą jak dla mnie i niekoniecznie uzasadnioną
mnogość innych życiorysów, jest niezbyt wiarygodna w tym, że pewnego dnia – po
rodzinnej traumie – postanawia ogolić sobie nogi i zacząć nowe życie. Z
zupełnie niewyjaśnianych czytelnikowi powodów trafia do oddalonej od
cywilizacji wsi, gdzie podejmuje się opieki nad seniorką, która ma dla książki duże
znaczenie i – niestety – łatwo przewidzieć, co się z nią stanie. Justyna w
jednym momencie, jakby mimochodem i z pewnym wymuszeniem, tłumaczy motywy
swojego postępowania. Tak zaskakująca zmiana w jej życiu i tak prozaiczne
okoliczności, w jakich ma odbyć się duchowa przemiana, mogłyby być wiarygodne,
gdyby Stokłosa poświęciła więcej uwagi właśnie im, a nie historiom drugiego
albo jeszcze dalszego planu, które – może przy braku czujności autorki –
wyprowadzają nas z Cichoborku nawet do Austrii.
Bohaterowie tej książki dużo
płaczą, często się smucą, widzą siebie w negatywnym świetle i żyją nadzieją na
zmianę, której doświadczą tylko niektórzy. Muszą mierzyć się z prozaicznym
życiem, które wymusza na nich niełatwe kompromisy, a na ogół zwyczajnie
częstuje goryczą. Urszula Stokłosa próbuje wprowadzić nas w świat pewnej
niezwykłości. Esencji tego, co uważny obserwator może zauważyć nawet na
zapadłej prowincji. Robi to jednak niezbyt zgrabnie i formalnie lub udziwnia
to, co naprawdę oczywiste, albo też stara się za wszelką cenę urozmaicić
przebieg fabuły, opowiadając dość karkołomnie historię żony i kochanki, które w
ostatecznym rozrachunku będą miały się ku sobie. Wiem, iż pisarka za
wszelką cenę chce pokazać, że w zwyczajności i prozaiczności tkwi siła, że
można z tego wytworzyć zajmującą fantazję literacką i że ta fantazja przemówi
do czytelnika, bo pokazuje oczywistości w bardzo nietuzinkowym świetle.
Problemem jest tu jednak konstrukcja: postaci jest po prostu za dużo i jeżeli
ktoś nie weźmie się za notowanie przy pierwszych trzydziestu stronach tej
powieści, potem może się już zagubić. Mnogość może być atutem i może stworzyć
fascynującą powieść panoramiczną, pod warunkiem że wszystkie prezentowane
historie są naprawdę wiarygodne. Tu zaś odnosi się wrażenie, że do niektórych
Stokłosa miała wiele serca, a inne wplotła, bo całkiem sprawnie posługuje się
narracją, choć dużo gorzej wychodzi jej na przykład tworzenie dialogów.
Autorka nie sili się na
pogłębienia w kwestii stylizacji językowej. Używa powszechnie znanych kalek
słownych i na tym zamyka się jej wiejska gwara. Bohaterowie posługują się nią
albo sporadycznie, albo w dość drażniący sposób – jak Marzena wprowadzająca
Justynę w tajniki opieki nad zniedołężniałą matką. To, co mówią do siebie
postaci „Cichoborku” – gdy już posłużą się językiem literackim – brzmi trochę
jak teatralne akty i naprawdę dużo lepiej historie opowiada narrator, nie ich
uczestnicy. Przyznać jednak trzeba, że Stokłosa potrafi nazywać namiętności,
tęsknoty i pragnienia tych, dla których one same są proste i oczywiste, bo taka
jest rzeczywistość Cichoborku – wsi okadzonej kościelnymi kazaniami, uznającej
największych hipokrytów w sutannach za lokalnych bohaterów, śledzącej zza
firanek to, co robią sąsiedzi, a w potrzebie wygenerowania większych emocji
obserwującej, jak radzą sobie bohaterowie serialu „Moda na sukces”. Wszystko to
jednak jest bardzo przewidywalne, choć ładnie zniuansowane, bo przecież
marzeniem dla jednej osoby jest wygrana w totolotka, a dla drugiej – spojrzenie
mężczyzny, na którym tak bardzo zależy. W tym wszystkim wspomniana Justyna jako
kobieta poszukująca duchowego katharsis. Przybyła znikąd i nadzwyczaj szybko
wchłaniająca w siebie Cichoborek z jego problemami i lokalnymi atrakcjami.
Wszystkie historie, które mają się wokół niej koncentrować, rozbiegają się
trochę, każda w innym kierunku. Są momenty, kiedy posądzać można Stokłosę o
chaos kompozycyjny, ale to tylko wrażenia, bo autorka całą konstrukcję książki
dogłębnie sobie przemyślała. Nie wiem tylko, jak wiele przesłań można wydobyć z
powieści, która na początku wydaje się ambitnym projektem, a potem nie opowiada
ludzkich smutków w żaden satysfakcjonujący sposób. Są niekochane żony i
niekochani mężowie. Są tajemnice, które sztucznie urastają do rangi dramatów, i
są zbiegi okoliczności, o jakich trudno powiedzieć, że wywołają coś szczególnie
interesującego. Musi być jeszcze jakaś stara maleńka, co najmniej jedna brzydka
lub nieogarnięta kobieta, przynajmniej jeden facet, którego można określić
mianem chama, a także taki, dzięki któremu zagubiona kobieta odzyska poczucie
własnej wartości. Dużo zatem wszystkiego u Urszuli Stokłosy, lecz w zasadzie
niczego zajmującego ta książka nie opowiada.
Współczuje się bohaterom i
nawet kibicuje, kiedy chcą zmienić swoje życie, ale nie można ich zwyczajnie
polubić. Są z nami zbyt krótko i ich życiorysy poznajemy nazbyt punktowo. To
wspaniale, że debiutująca pisarka podejmuje się trudu zbudowania powieści
panoramicznej o tym, że ludzkie tęsknoty oraz smutki są uniwersalne, ale za
ciekawym pomysłem nie idzie nic naprawdę godnego zapamiętania. Z przykrością
muszę stwierdzić, że jakiś czas po lekturze pamiętałem już tylko to, że jedna z
bohaterek lubi robić kupę i że zawsze może nadejść odmiana losu, dlatego warto
jej wypatrywać. To dla mnie za mało. Dlatego jestem bardzo rozczarowany, choć
rozumiem, że miała to być piękna opowieść o tym, że należy akceptować każdą ludzką
ułomność i być dla innych życzliwym. Cichoborek był dla mnie miejscem, w którym
– jak Justyna – pojawiłem się na chwilę i nie czuję jakiejś straty przy
pożegnaniu z nim. Szkoda, bo potencjał tej książki był spory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz