2020-09-18

„Kobiety z Vardø” Kiran Millwood Hargrave

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 21 września 2020

Liczba stron: 400

Przekład: Jędrzej Polak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Samotne i silne

Jest co najmniej kilka podobieństw między „Kobietami z Vardø” Kiran Millwood Hargrave a „Kobietą ze szkła” Caroline Lei. Obie te pozycje polski czytelnik może poznać w tym roku. To dwie anglosaskie narracje opowiadające o bezkompromisowości zimnej Północy. To również dwie opowieści o statusie i emocjonalności kobiet XVII wieku – Millwood Hargrave zabiera nas do północnej Norwegii i portretuje większą kobiecą społeczność, Lea proponuje wycieczkę do Islandii i przyjrzy się dokładniej jednostkowym losom interesującej bohaterki. Obie książki łączy to, że są niezwykle sugestywne w portretowaniu siedemnastowiecznych realiów, które w znaczący sposób odbijają się na tym, kim może być i co powinna czynić prowincjonalna kobieta, w dodatku kobieta samotna i pozostawiona sobie ze wszystkimi trudnymi emocjami, które obie autorki doskonale oddają. To jednak, co najbardziej i najciekawiej spaja te dwie różne powieści, to motyw zakazanej i w domyśle skazanej na bolesne konsekwencje namiętności. Lea jest trochę bardziej poetycka, Millwood Hargrave stawia na surowość i koturnowość frazy (w dobrym znaczeniu tego słowa). Obie narracje czyta się z zachwytem i wyjątkowym rodzajem zaangażowania. Obie są świadectwem feministycznej troski o to, że w XVII wieku kobieta nie miała możliwości ani predyspozycji, by w pełni określić swoją tożsamość. A potem ją umacniać i jej bronić.

 Poza małym fragmentem tej opowieści, kiedy pisarka sytuuje nas w Bergen, przez cały czas jesteśmy w trudno dostępnym i specyficznym do dzisiaj Finnmarku. W tej części Norwegii, która dla reszty kraju nawet obecnie pozostaje zimną prowincją. Tymczasem odnajdujemy się w okresie, kiedy był to rejon szczególnie odosobniony. Vardø to absolutna surowość i przestrzeń kompletnego wyobcowania. Millwood Hargrave opowiada tę surowość w taki sposób, że czujemy lodowate ciarki wywołane zimną bryzą znad morza, smak podpłomyków czy naleśników z krwi, ale przede wszystkim grozę, jaka wdziera się do nadmorskiej osady razem z siłami zewnętrznymi – kiedy państwo i opresyjny aparat władzy chcą się w tym lodowatym i mrocznym zakątku upomnieć o swoje prawa, pokazać siłę ich stanowienia. Ponieważ Finnmark jest moją osobistą fascynacją i miejscem, do którego planuję wyprawę, bardzo się pilnowałem, by nie stracić czujności i obiektywizmu w ocenie tego, jak ta książka jest napisana. A Millwood Hargrave wykonała świetną pracę pisarską, dbając o detale i obrazując ogrom przeżywanych emocji w bardzo skondensowanej formie. Wyzwaniem było skonstruowanie zakończenia, skoro wszem wobec głosi się, że powieść nawiązuje do faktów historycznych i śmierci kobiet oraz mężczyzn oskarżanych o czary. Finał jest zatem znany, jednak nie ma w nim niczego oczywistego. Widać bardzo wyraźnie, że Kiran Millwood Hargrave nie chce być beletryzującą dokumentalistką. Jest pisarką doskonale dobierającą fakty do własnych fantazji, by stworzyć sugestywną opowieść o tym, że kobiety mogą być dla siebie zbawieniem i przekleństwem jednocześnie.

Pod koniec 1617 roku morze, czyli przestrzeń konstytuująca porządek życia w Vardø, staje się nagle zabójcą. Podczas sztormu ginie praktycznie cała męska populacja osady. Pozostawione same sobie kobiety najpierw przeżywają żałobę, ale nim autorka o tym napisze, udowodni niesamowitą zdolność do tworzenia sugestywnych scen, bo opisy szalejącego żywiołu, a potem kobiecego przerażenia wraz z rozpaczą przykuwają uwagę już na samym początku książki. Potem Kiran Millwood Hargrave obrazuje przejmującą ewolucję społeczności: od bezradności i marazmu, przez tworzenie się solidarności porzuconych i jednoczenie we własnych siłach, animozje i rozrastające się antagonizmy, po rozpad całej osady, w której pojawią się nienawiść, zniszczenie i śmierć. Powieść stopniuje napięcie i stara się niuansować relacje między bohaterkami. Ale to w dużej mierze historia tego, do czego przywiązuje dane miejsce, kim jest się w społeczności, co oznacza odtrącenie przez nią i jak wielkie znaczenie dla kształtowania kobiecych relacji ma ich samoświadomość albo zagubienie w tym, co myślą i czują.

Na pierwszy plan w portretowanym Vardø wysuwa się dwudziestoletnia Maren, której morze zabiera przyszłego męża, marzenia i w znacznej mierze sens życia. W miejscu, gdzie Maren miała mieszkać z ukochanym, najpierw składuje się zwłoki mężczyzn w oczekiwaniu na odtajanie ziemi, by ich pochować, a następnie wprowadzają się tam obcy – zajmując przestrzeń, o jakiej marzyła, na swoich warunkach, choć jednocześnie obecność w tym miejscu Maren będzie miała później ciekawy status. O ile ta bohaterka kreślona jest jakby fragmentarycznie, o tyle druga z ciekawych postaci – Ursa z Bergen – staje się tu pełnokrwistą postacią, której losy poznajemy zdecydowanie bardziej dokładnie i szczegółowo. Ursa zostaje wydana za mąż. Wraz z mężczyzną, z którym się wiąże, rusza z ówczesnej stolicy daleko na północ. Jej mąż, komisarz Cornet, jest wysłannikiem władzy, której bezkompromisowość narzuca żarliwa religijność. Ursa nie jest świadoma tego, co czeka ją w miejscu, które Cornet zamieni w piekło kobiet. Tymczasem poznajemy jej prywatne piekło. Prawie rówieśniczka Maren nie jest świadoma własnej fizjologii, nie umie być gospodynią, nie wie nic o świecie i wyrwana z rodzinnego domu przeżywa – świetnie tutaj portretowane – wyobcowanie. A potem autorka próbuje udowodnić, jak wielkim dramatem dla tak zagubionej kobiety mogą być w XVII wieku wyjście naprzeciw lękom i próby zbudowania życia zgodnego ze światopoglądem i satysfakcjonującego emocjonalnie.

 „Kobiety z Vardø” to wstrząsająca powieść o miłości, desperacji i determinacji. Historia pokazująca, w jaki sposób kompleksy rodzą okrucieństwo, i oddająca hołd zamordowanym, którzy byli skazywani, bo śmieli być inni w swojej społeczności, albo skazani zostali za to, że czyjaś plotka stawała się zabójczym orężem. Poza tworzeniem doskonałych wizerunków kobiet – nie tylko wskazanych dwóch – Kiran Millwood Hargrave opowiada o stanowieniu dwóch porządków. Jeden egzemplifikuje prawo, drugi zwyczaje funkcjonującej na swoich zasadach społeczności. Bardzo dobrze oddana jest tu również surowość – w kilku znaczeniach, wychodzących oczywiście od lokacji miejsca zdarzeń, ale ta historia nie będzie kusić przede wszystkim tym, że rozgrywa się na Północy.

 Myślę, że to ciekawy głos w dyskusji o tym, kim jesteśmy w narzuconej relacji, a kim możemy się stać, kiedy zdecydujemy sami o zaskakującym otoczenie charakterze satysfakcjonującego nas związku z drugim człowiekiem. Okaże się, że siedemnastowieczna dekoracja nie czyni z tej opowieści jakiejś archaicznej historii. „Kobiety z Vardø” to także zaskakująco aktualna rzecz o opresji płci i opresyjności świata zbudowanego na kostycznych fundamentach władzy. To w końcu też książka o tym, jaka jest relacja między władzą a płcią – między pożądaniem, posiadaniem i nienawiścią w tym mrocznym zestawieniu. Bardzo dobra, zapadająca w pamięć narracja. Jest zimno – dosłownie i metaforycznie.

Brak komentarzy: