2020-10-22

„Taki właśnie jest grudzień” Donal Ryan

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 21 października 2020

Liczba stron: 224

Przekład: Ewa Pater-Podgórna

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: W samotności

Donal Ryan doskonale wie, że najpiękniejsze opowieści powstają z niewypowiedzianego smutku. Irlandzki fatalista pięknie opowiada o ludzkich ułomnościach, ale tak naprawdę snuje wciąż na nowo narrację o tych ludziach, dla których pozostał już tylko margines – społeczności, miejsca urodzenia, świata. W „Dwudziestu jeden uderzeniach serca” przedstawiał panoramicznie losy tych, którzy z różnych powodów znaleźli się na tym marginesie. Zbędni, niezauważalni, cierpiący do wewnątrz, a w tym wszystkim również niezdolni do tego, by wyjść poza uwarunkowania – poza to, kim się urodzili, w jakich rodzinach. W „Taki właśnie jest grudzień” Ryan skupia się na kameralnym ukazaniu losów człowieka będącego wstydem, kompleksem i nieporadnością, ale tworzy taki rodzaj antybohatera, którego mimo wszystko chciałoby się mocno przytulić. Jest to jednak historia bezkompromisowa. O ile „Dwadzieścia jeden uderzeń serca” cechuje się dużą różnorodnością, niesie w sobie dużo więcej niejednoznacznego przekazu, o tyle nowa powieść Donala Ryana jest bardzo dosadna. Nie jednowymiarowa. Mówiąca o życiu niespełnionym, w którym ma się ze sobą tylko miłość oraz troskę rodziców. Nic ponad to, co przygotowywałoby do tak zwanego dorosłego odpowiedzialnego życia.

Dlatego jest to książka pełna melancholii i można by powiedzieć, że mnogość zarysowanych nieszczęść doświadczanych przez głównego bohatera manipuluje emocjonalnie czytelnikiem. Myślę, że autor nie miał tak niskich pobudek. Chodziło mu chyba bardziej o zintensyfikowanie cierpienia. Cierpisz nie tylko wtedy, gdy odczuwasz ból. Cierpisz, kiedy mimo wielu prób nie jesteś w stanie niczego odczuwać, z niczym się związać. A jeśli już podejmiesz taką próbę – los uzna, że nie warto było ryzykować. Dlatego Ryan pisze o spokoju samotności. Ale też o przejmującym paraliżu emocjonalnym, kiedy wrastanie w samotność oznacza bycie odmieńcem szykanowanym przez małą społeczność.

Irlandzka wieś nie lubi Johnseya Cunliffe’a. Nazywa go nieszkodliwym kretynem. Kimś, kto zawsze był ofiarą i nie umiał w żaden sposób pożegnać się z tą rolą. Wiejski głupek. Istota, którą kochali tylko jego rodzice. Dziś Jonhsey ma dwadzieścia cztery lata i nie ma ich już z nim. Tatuś był prawy, prawdomówny, on stwarzał świat, jego pojęcia, jego rytm i wrażliwość syna. Nawet seksualność stała się czymś ulotnym i nieistotnym, jeśli tak uznał człowiek, którego bohater wspomina z niebywałą czułością. W samej nomenklaturze widzimy, jak bardzo Johnsey chciał być tym, co mówił i robił jego ojciec. Tatuś stoi tu w opozycji do Matki. To ona zajmowała się synem dłużej. Ona miała pewnie większe nadzieje na to, że uda się mu wyjść poza ograniczenia, że będzie kimś lubianym, zauważanym i szanowanym. Ale oboje odeszli. Pozostała pustka i poczucie, że sens życiu młodego bohatera może nadać tylko przewidywalna rutyna. Johnsey wywodzi się ze społeczności w dużej części patologicznej, gdzie niewielu ma jakieś perspektywy życiowe. Irlandzka wieś przynosi jedynie pustkę i rozczarowania, nie pozwala marzyć, nie pozwala mieć planów. A nade wszystko jest przestrzenią, od której nie można się uwolnić. Bohater Ryana nie uwolni się przede wszystkim od swojej bezradności wobec życia.

Rozpisana na dwanaście rozdziałów historia nawiązuje do astronomicznego rytmu, ale też do cyklu natury, w której na wszystko jest właściwy czas. Także na śmierć. Z nią Johnsey konfrontuje się po raz pierwszy, kiedy widzi umierającego krowiego wcześniaka. Potem sam staje się zabójcą królika. Ostatecznie po pożegnaniu rodziców myśli o tym, by popełnić samobójstwo, ale wie, że nie może nikomu stwarzać problemów. Nie chce, by ktokolwiek pomyślał, że żyje po to, aby szkodzić. Tymczasem jemu szkodzi otoczenie. Klaustrofobiczna atmosfera tkwienia w czymś, co nigdy nie odejdzie, skonfrontowana jest ze smutkiem społeczności, która wrosła w niepowodzenia przynoszone przez kolejne pokolenia i pogodziła się z tym, że niczego poza prostotą życia pełnego kompleksów nie otrzyma od losu. Los jest tu bowiem pochodną życiowego pecha oraz trudności w podejmowaniu decyzji. Bohater irlandzkiego pisarza zapada się w sobie, bo nikt nie nauczył go nigdy tego, jak wychodzić sobie naprzeciw. Nie mówiąc o tym, że można stawić czoła życiu. Johnsey musi pogodzić się z tym, co niemożliwe do zmiany, i z pewną cyklicznością rzeczy przyjemnych i nieprzyjemnych. Jego życie definiuje grudzień. Poruszający finał tej historii jest potwierdzeniem autorskiej tezy, że z nieszczęściem niektórzy się rodzą i nigdy się z nim nie rozstają.

A jednak pojawiają się szanse, drobne możliwości. Poza przemocą bohater doświadczy też przyjaźni, także czegoś na kształt uczucia ze strony płci przeciwnej. Wszystko jednak w bardzo ponurym krajobrazie. W miejscu, domu i gospodarstwie, które wciąż są w żałobie, wciąż są śladami po nieobecnych. Donal Ryan konfrontuje swojego bohatera ze stereotypowymi wzorcami męskości, które dodatkowo blokują go w działaniach. Johnsey chciałby być mężczyzną, ale wciąż jest porzuconym przez rodziców chłopcem. Człowiekiem, którego tożsamość to suma przykrych doświadczeń. Odrzucania na wielu różnych poziomach, którego nie może zatrzeć nawet ogrom rodzicielskiej miłości. Dlatego to opowieść o mężczyźnie z różnych powodów niedoskonałym. O symbolice niedoskonałości, w którą wdziera się dodatkowo melancholia. Naprawdę sugestywnie Ryan portretuje emocje kogoś, kto w gruncie rzeczy nigdy nie miał okazji, by te emocje wyrazić albo samemu dla siebie nazwać. A przecież ta narracja sama w sobie jest niezwykle emocjonalna. Rzeczywiście chwilami manipuluje czytelnikiem, ale nie zawęża mu oglądu tego, kim próbuje być nieszczęśliwy bohater tej powieści.

Donal Ryan opowiada przejmującą historię o tym, że aby być gotowym na doświadczenie czegoś wzniosłego, trzeba przede wszystkim pożegnać poczucie niegotowości, przekonanie o byciu egzystencjalnym nieszczęściem, pomyłką czy nawet błędem genetycznym. To książka o tym, że gdzieś tam daleko może istnieć przyjaźń czy miłość, ale z różnych powodów próby zbliżenia się do jednego lub drugiego mogą kończyć się fiaskiem. Są momenty, w których ta opowieść odbiera dech i wywołuje łzy. Ale Ryanowi nie chodzi o proste wzruszenia. To kronikarz irlandzkiego życia, o którym nikt nie chce słuchać i niewielu chciałoby się nim przejmować. Portretując proste ludzkie tęsknoty, buduje wzruszającą symboliczną opowieść o tym, jak wiele znaczeń może mieć niemoc. I jak niewiele z tą niemocą możemy zrobić.

To jedna z książek doskonale wpasowujących się w jesienny klimat, a najbardziej ujmuje w niej to, że bezkompromisowość przekazu łączy ze specyficznym liryzmem. Natura zmienia się, ewoluuje, ale i powtarza wszystko w kolejnych miesiącach. To rzecz o niepowtarzalności trudnych przeżyć, które mimo wszystko są częścią cyklicznej melancholii. Niełatwa w odbiorze, ale naprawdę piękna powieść o smutku i wyobcowaniu. Jedna z tych, które pozostawiają ślad, bo uczą empatii. Bohaterom Ryana brakuje jej bardzo mocno. Irlandzki pisarz pokazuje, że niewiele trzeba, aby pozornie nieistotny człowiek stał się kimś przekazującym ważną i mądrą historię.

Brak komentarzy: