Wydawca: Marpress
Data wydania: 8 lutego 2022
Liczba stron: 416
Przekład: Justyna Haber-Biały
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 46 zł
Tytuł recenzji: Samotna, doświadczona
Powieść Merete Pryds Helle zaabsorbowała mnie całkowicie nie tylko dlatego, że opowiada o swojej matce w podobnej konwencji, w jakiej napisałem debiut literacki, czyli umiejętnie spajając fakty z ich specyficznymi interpretacjami oraz z fantazjami na ich temat. „Piękno ludu” to ten rodzaj prozy, który łączy bezkompromisowy naturalizm ludzkich zachowań i liryczny sposób oddawania piękna natury, w opozycji do której stoją wszystkie egzystencjalne podłości. Nie zdarza się często, aby tak kontrastowe sposoby obrazowania świata przedstawionego współgrały i uzupełniały się tak doskonale jak w wydanej przez sześciu laty w Danii powieści, która zasłużenie zdobyła uznanie czytelników. Pryds Helle operuje takim sposobem obrazowania, że przynajmniej kilkanaście z opisanych tu scen pozostanie w wyobraźni na bardzo długo, a prawie każda jest osobną opowieścią o strukturalnej przemocy, której kobieta doświadcza z tego tylko powodu, że jest kobietą. Ta powieść ma również bardzo sugestywne otwarcie. W pierwszej scenie dziewczynka skonfrontowana jest z dylematem: spróbować kwaśnego owocu, na który ma ochotę, i narazić się na uderzenie, czy jednak powstrzymać pragnienie, być grzeczną, przewidywalną, być niewidzialną w patriarchalnej rodzinie i niewidzialną dla siebie także ze swoimi późniejszymi pragnieniami oraz oczekiwaniami, których nie śmie nazywać.
„Piękno ludu” opowiada o dekadach, które zmieniały społecznie i politycznie Danię, ale od początku do końca jest to jednak kameralna opowieść rodzinna. Marie, główna bohaterka, pochodzi ze wsi. Z domu, w którym wysoki ojciec symbolicznie zasłania reszcie rodziny światło, gdzie przybierająca wciąż na wadze matka ma za zadanie rodzić kolejne dzieci, gdzie bycie dziewczynką jest byciem kimś gorszym i nawet w zabawie w Indian z braćmi jest się wtedy „głupią squaw”. Marie wie, że ma być posłuszna i podporządkowana. Nawet wówczas, gdy ojciec życzy sobie, by go onanizowała. Takich scen jest w tej powieści kilka – skrajnie przejmujących, osadzonych w przerażającej konwencji, którą atakował wyobraźnię już Zola. „Piękno ludu” jest historią dziecka, dziewczynki, kobiety – człowieka płci żeńskiej, z wyznaczoną rolą i powinnościami na każdym etapie swojego życia. Marie bardzo rzadko będzie zastanawiać się nad tym, co sama czuje, czego sama by chciała. Jej życie musi się realizować wedle ustaleń bezwzględnych, oczywistych i bezdyskusyjnych. Dodatkowo bohaterka wciąż żyje pod presją tego, że nie spełnia oczekiwań. Słyszy o tym od matki, ojca, braci, siostry, później te zarzuty padają z ust męża, ale jest głównie kimś, kto żyje po to, aby się dostosowywać.
Egzystencjalna bierność Marie jest rozdzierająca i wieloznaczna. W historii jej życia Pryds Helle chce zawrzeć przejmującą opowieść o przynależności bez wyboru. Tu przynależy się do świata mężczyzn. Młodziutka Marie zna na pamięć poczet duńskich królów, bo od zawsze to mężczyźni tworzyli świat i nim zarządzali. Bohaterka znajduje się w ciągłej opozycji nie tylko do tego, co męskie i wyrażane tutaj przez samczy instynkt i usankcjonowaną społecznie wyższość mężczyzny, który zawsze rozdaje karty i przydziela kobietom role. Mężczyzny, który jest właścicielem – kobiety, lasu, psa. Ta historia jest opowiedziana w taki sposób, że dużo ciekawsze, symbolizowane bardziej niejednoznaczne i celowo ukryte gdzieś w tle tej narracji jest zmierzanie Marie ku prawdzie o sobie samej. Wewnętrzna bomba emocjonalna jest tu odpalana za pomocą bardzo długiego lontu. Tym samym duńska pisarka kieruje naszą uwagę nie tylko na to, co oczywiste. Intrygujące będzie śledzenie losów kobiety, która zbierając w sobie doświadczenia innych, sama jest swoim płciowym i społecznym doświadczeniem granicznym. Przez długie lata.
Świetnie dobrana do polskiego wydania okładka nawiązuje do symbolicznej sceny, w której dorastające dziewczynki dzielą się porcelanowymi balerinami. Każda z figurek ma jakiś defekt, czegoś jej brakuje. Marie staje się posiadaczką baleriny bez głowy. Odnieść można wrażenie, że wszystkie bohaterki tej książki starają się pokazać, co mają najlepszego, ale zawsze są w tym wyraźnie niepełne. Jakby środowisko, z którego się wywodzą, nie pozwalało im ukształtować ciała i charakteru w pełni. W tym znaczeniu szalenie istotne jest śledzenie relacji Marie z jej surową matką, a także moment, w którym córka ocenia matkę po jej śmierci. Niedopasowanie, zbędność i wynikające z tego frustracje wgrywane są niejako w podświadomość dorastającej bohaterki przez kogoś, kto nie potrafi jej zaoferować niczego poza powtarzającym się potem stwierdzeniem, że bycie kobietą jest piekłem.
To piekło ma tu wiele wymiarów. Nie chodzi tylko o to, że Marie nie może stanowić sama o sobie. Nie może studiować, kiedy robi to jej młody mąż, a Marie pracuje w fabryce. Nie może wyzwolić się spod presji matki nawet po jej śmierci, ale także spod traumy doświadczenia związanego z braćmi. Jej marzenia o Ameryce rozpłomienia mąż i również on je szybko gasi. Marie dowiaduje się od koleżanek, że to dobrze, gdy pracujący z nią mężczyzna patrzy na nią łakomie, a brat syczy jej do ucha, iż najważniejsze, że ma męża. A co ma tak naprawdę poza duszną przestrzenią męskiej dominacji? Te momenty, kiedy oddaje mocz, bo tylko wówczas czuje się w pełni sobą i ze sobą? Merete Pryds Helle tworzy niezwykle ciekawą postać. Marie jest w pewnym stopniu rozwojowa, właściwie od początku opisane jest zdobywanie przez nią konstruktywnych doświadczeń, dzięki którym może nazywać samą siebie i świadomie sytuować się w nakreślanych tu kontekstach. Ale mimo wszystko „Piękno ludu” to opowieść o swoistej klatce. O takim rodzaju udręki, którego doświadczają tu bohaterowie bez względu na płeć, bo można być mężczyzną zhańbionym jak wuj Marie, ale też kobietą zhańbioną jak młodziutka dziewczyna, z którą Marie rusza w drogę do egzystencjalnego piekła zakończonego wymownym dramatem.
Świetnie opisane jest również
to, kiedy wojna omija duńską prowincję, a kiedy bezpośrednio się do niej
wdziera. Jest to także specyficzna powieść drogi – od brudnej izby wiejskiego
domu, na ścianie której ojciec wiesza propagandowe malowidło, po sterylnie
czyste i nowoczesne wnętrze domu na przedmieściach Kopenhagi, w którym ten
ojciec – i nie tylko on – nie jest w stanie znaleźć swojego miejsca. Stałym
elementem pozostaje tu natura, pięknie i różnorodnie opisywana siła morza, jego
bliskość z bohaterką, oddziaływanie na jej rodzącą się wyobraźnię – gdy chce
zobaczyć więcej i dużo więcej poczuć. „Piękno ludu” jest zatem powieścią o tym,
co pozostaje niezmienne, ale również o tlącej się gdzieś rewolucji –
emocjonalnej, światopoglądowej, związanej również z tożsamością płciową oraz
seksualną (warto zwrócić uwagę, jak funkcjonuje w wyobraźni bohaterki seks i
czym jest w ogóle dla Pryds Helle zbliżenie fizyczne kobiety z mężczyzną). Czyta
się tę opowieść z bolesną niemocą, kiedy odnieść można wrażenie, że opowiada o
dziedziczonych podłościach i o tym, w jaki sposób wrasta się w bezradność,
będąc jednocześnie kimś bardzo silnym. Bo Marie ma tu na głowie cały świat
i całą siebie. A to wyznacza dodatkowe ścieżki interpretacyjne powieści o tym,
jak bolesna jest udręka porzucania, niedocenienia i przede wszystkim bolesnego
życiowego wyobcowania. Piękna i wyjątkowo smutna książka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz