2024-05-21

„Tajni dyrygenci chmur” Wioletta Grzegorzewska

 

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Data wydania: 15 maja 2024

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Melancholia minionego

Wioletta Grzegorzewska swoją nową powieścią powraca do tematu, który podjęła przed dekadą. W zasadzie go uzupełnia. Nie pisze na nowo, lecz z innej perspektywy. „Tajni dyrygenci chmur” to rzecz udowadniająca, że w twórczości pisarzy czasem jeden okres jest najważniejszy i domaga się powrotu z kolejną książką. Tylko że Grzegorzewska wszystko robi subtelnie, pięknie literacko i bez żadnej nachalności ani niczego, co mogłoby być monotematyczne, a co jest takie w przypadku wielu polskich twórców piszących wciąż na nowo tę samą powieść. Czy można czytać nową narrację autorki bez znajomości „Guguł”? Jak najbardziej. Bo to, co pisarka opowiedziała o własnym dorastaniu, dojrzewaniu do samoświadomości i na temat określania swojej przynależności, jest tu powtórzone o tyle, o ile konieczne jest nakreślenie fundamentów, od których Grzegorzewska wychodzi. Jako emigrantka, kobieta w wiecznej podróży, chce po raz kolejny pochylić się nad momentem, w którym w swą życiową drogę wyruszyła. Czyli wracamy do wsi Hektary i do ludzi zaprezentowanych już w „Gugułach”. Nawiązując do tego tytułu, można by powiedzieć, że formalnie i literacko guguły Grzegorzewskiej dojrzały. Przed dziesięcioma laty był to skromny zbiór opowiadań, w którym jeszcze melancholia nie była tak widoczna jak w „Tajnych dyrygentach chmur”, jak również więcej było o samych ludziach, mniej o ich nieoczywistych powiązaniach ze światem natury, wierzeń, ale również z takim, a nie innym systemem polityczno-społecznym. Teraz otrzymujemy powieść i uzupełnienia w tych miejscach, które kiedyś były enigmatyczne. Albo domagały się dopowiedzeń. Bo widać, że to nie jest obsesja tematu, lecz dowód na jego kreatywne wykorzystanie po raz kolejny.

Zatem tym razem nie mała Loletka, lecz dorastająca Lola oprowadza nas po świecie, w którym wszystko wydaje się jednocześnie boleśnie prozaiczne i magicznie nierealistyczne. To znakomite połączenie elementów sprawozdawczych, sentymentalnego stylu wspomnieniowego oraz elastyczności w asocjacjach – to, co wydaje się oczywiste, na kartach tej powieści staje się co najmniej dwuznaczne. Albo ucieka definicjom, bo ta opowieść jest przecież historią tego, na ile sposobów i jak intensywnie młoda dziewczyna chce uciec przed czymś, co przecież też kocha, bo jest częścią jej tożsamości. Zatem nastoletnia Lola wstydzi się po pewnym czasie rodzinnej biedy, braku wykształcenia, dobrych manier, niemożności zdobycia pewnych umiejętności prospołecznych. A przecież dom rodzinny Loli to galeria charyzmatycznych postaci, pośród których wyróżniają się ojciec i dziadek. Ludzie sportretowani już w „Gugułach” tutaj wracają, autorka zaś opowiada o nich na nowo, inaczej i być może jeszcze wyraźniej.

O ile metaforą zbioru opowiadań sprzed dekady była niedojrzałość owoców, o tyle – szukając paraleli w podobnej sferze – tym razem znaczenia symbolicznego nabiera brukiew. Określana w powieści oczywiście innym słowem, bo Grzegorzewska dba o regionalizmy i ukazywanie niezwykłości konkretnego świata, z bardzo wyraźnym adresem. Zatem brukiew, która jest warzywem pełnym witamin, ale oddawana jest zwierzętom, bo wygląda nieestetycznie i nie kojarzy się z niczym dobrym jako składnik posiłku dla ludzi. Tutaj sama Lola może być jak brukiew: pełna tego, co cenne dla innych, lecz niezauważalne. Nieprzystawalna. Oddalana. Określana jako inna, choć właściwie nikt nie wytyka wprost dziewczynce tego, że świat bardzo różni się od niej samej i nie przystaje do pragnień i oczekiwań. Dlatego jest to ciekawa powieść o wartościach ukrytych. Także o tym, jak niewiele może wiedzieć otoczenie o nas samych, jeśli my nie jesteśmy w stanie poznać siebie. Lola poznaje się głównie poprzez smutek rozpisany tu na kilka ciekawych symboli. Wspomniałem wcześniej o melancholii. Bohaterka książki nie osuwa się w melancholijny mrok, ona stara się nim otoczyć wszystko, czemu się przygląda i co próbuje zrozumieć.

Bo podstawowym doświadczeniem egzystencjalnym Loli jest niepokój. W domu rodzinnym wszystko ma swoje miejsce, wszystko do czegoś przynależy, ta okrutna dla Loli utylitarność ukształtowała się nie tylko przez związki z komunizmem, lecz również przynależność do określonej struktury społecznej, klasowej, jak również do miejsca. Miejsce oglądamy nie z tej perspektywy, z której widzą je zapracowani członkowie rodziny Loli tak mocno skupieni na codziennych czynnościach związanych z przetrwaniem. Dziewczynka spogląda w niebo. I nieprzypadkowo opis nieba rozpoczyna tę cudownie delikatną powieść o okrutnych doświadczeniach: śmierci, przemocy seksualnej czy wyobcowania rówieśniczego.

„Tajni dyrygenci chmur” to opowieść o wrażliwym dziecku, które musi wziąć na siebie największe egzystencjalne ciężary tylko ze względu na swą wyjątkowość. Dlatego Grzegorzewska wychodzi od opisu konkretu, a przechodzi w rejestr przekształcania realizmu w opowieści nasycone ponurymi barwami i jednoczesną ekscytacją wszystkim, co jest opisywane. Zwyczaje i tradycje, o których wspomina Lola, to oczywista baza – z nich wyrosło dziecko, które chce przestać nim być. I nie idzie za tym tylko potrzeba ruszenia w świat. Po „Gugułach” Grzegorzewska udowadnia, że przed wyruszeniem w życiową drogę trzeba czasami po raz kolejny nazwać miejsce rozpoczęcia wędrówki. Być może wszystko, co zdarzyło lub zdarzy się potem, jest jedynie mniej lub bardziej czytelnym odbiciem tych doświadczeń pierwszych. Izolująca się na strychu z książkami dziewczynka nieustannie żyje pośród różnego rodzaju lęków. A niepokoje przekształcają się w poetyckie opowieści o prozaicznym życiu, z którego ucieczka to czasami po prostu nazwanie tego, co wokół, za pomocą nietuzinkowej wyobraźni.

Czas, w którym rozgrywają się wydarzenia, określony jest jako ten, w którym „wszyscy wszystko kradli”. Komunizm czarujący rzeczywistość do tego stopnia, że jest w stanie odsunąć z nieba radioaktywną chmurę z Czarnobyla, to świat, w którym rzeczywiście sporo głównej bohaterce ukradziono, ale idąc tym tropem, warto zadać sobie pytanie, co i na jakich warunkach ona sama skradła. Bez jakichkolwiek złych intencji. Po to, by zrozumieć siebie. „Tajni dyrygenci chmur” to przede wszystkim powieść o tożsamości, ale ogranicza się do krótkiego okresu zdarzeń, gdy bohaterka jest młodziutka. Co zatem można z tego wydobyć? Podziwiam subtelność, z jaką Wioletta Grzegorzewska opowiada o skomplikowanej sferze emocji dziecka, które z różnych powodów bardzo szybko musi przestać nim być. Jednocześnie istoty wciąż wpatrzonej w dorosłych, w których widzi antywzory, ale z drugiej strony każdy z tych dorosłych jest fascynujący i każdy stanie się jakimś punktem odniesienia. Pisarka akcentuje, że właśnie w świecie deficytów można było sporo zyskać. Wystarczyło zmienić perspektywę. Dlatego też Grzegorzewska po dekadzie zmienia sposób konstruowania opowieści, lecz opowiedzieć chce o tym, co przed laty: o sobie z każdą swoją niezwykłością i o sobie jako wrażliwej kobiecie i artystce. Bardzo wartościowa oraz piękna powieść.

Brak komentarzy: