2007-11-19

"Pogrzeby" Tomasz Białkowski


Już myślałem, że po Tadeuszu Konwickim, po jego „Senniku współczesnym”, po „Wniebowstąpieniu” w polskiej literaturze nie przeczytam już o bohaterze, który jest sam dla siebie cieniem, a jednocześnie tak bardzo jest realny i przejmujący w swoim wewnętrznym zagubieniu. A jednak! Znalazła się książka, w której ten tajemniczy i duchowo obolały bohater się pojawia. Książka, której podtytuł wskazuje ścieżkę interpretacyjną, dlatego „Pogrzeby” możemy traktować jako parabolę o romantycznym drwalu, który pojawia się znikąd i tak samo szybko rozpłynie się w czasie i przestrzeni. Dodatkowo zdradzić mogę, iż jego funkcję w utworze dość wyraźnie wyjaśnia trzecia część powieści, ale żeby nie zepsuć przyjemności czytania (a przyjemność to ogromna i wielkie dzięki dla Białkowskiego za napisanie takiej książki), skupię się na wydarzeniach poprzedzających owo zakończenie.

„Pogrzeby” to swoisty tryptyk egzystencjalny, którego paraboliczność jest trudna z początku do uchwycenia, wszak świat przedstawiony jest typowo polski i do polskich problemów nawiązywać będą zachowania i wypowiedzi bohaterów. Myślę, że istotniejsze tutaj jest właśnie to, co mówią, a nie to, co przeżywają. Bo to taka książka – opowiadacz, której najlepiej wysłuchać.

Główny trzon fabularny opiera się na zdarzeniach w pewnym małym prowincjonalnym miasteczku w okresach ważnych dla Polaków – najpierw jest to Dzień Wszystkich Świętych, a następnie Trzeci Maja, święto narodowe. Bohater, którego imienia nie poznajemy, a którego po pewnym czasie zaczynają nazywać Mikołajem przybywa do miejsca zamieszkania swego dziadka Jarosława i tam też ma do wykonania zadanie – musi ściąć wiekowy dąb zagrażający domowi senatora.

Symboliczne wycinanie dębu, które nie zostanie wykonane do końca nasuwa szereg skojarzeń z istotą polskości, a dalsze losy drzewa wyraźnie wskazują na to, iż jego wycięcie jest w powieści istotne. Okazuje się jednak, że nasz bohater ma jakiś inny cel wizyty w miasteczku, a mówi o nim w następujący sposób: „Kiedyś było inaczej. Ludzie o coś walczyli. Pieniądze były na końcu. Przyjechałem tu, by zacząć wszystko od nowa. Być z daleka od całego tego gówna. Wielu tak robi… Nie zarabiają kokosów, ale nie uczestniczą w wyścigu szczurów, rozumie pan? Są z boku.” Pragnąc owego bycia z boku, Mikołaj (przyjmijmy to imię na potrzeby niniejszej recenzji) znajduje się ustawicznie w centrum wydarzeń.

Samotnik, idealista i marzyciel konfrontuje swoje poglądy głównie z poglądami kobiet. Mamy w powieści bowiem rewelacyjnie nakreślone postaci żeńskie. Jest wyzwolona (wyuzdana?) kuzynka Zuza, która niebawem wejdzie w związek małżeński z człowiekiem nieświadomym jej pierwszej zdrady. Jest jej matka Krystyna – kobieta pięćdziesięcioletnia, która uświadamia sobie, jak bardzo krzywdziła samą siebie w związku małżeńskim i która przechodzi swoistą metamorfozę pozwalającą jej na oderwanie się od dotychczasowego schematu życia. Mamy także Marię, femme fatale niszczącą wewnętrznie Mikołaja, ale i wyraźnie sprowadzającą na ziemię tego romantycznego czciciela mitów narodowych. Mamy w końcu babkę Kamilę, postać surową i najpełniej przedstawioną przez Białkowskiego.

Po pogrzebie dziadka okazuje się, że jego żona mistyfikowała rzeczywistość. Dzielny i waleczny dziadek z wyobraźni autora przemienia się w podstarzałego starego amanta, który umiera w łóżku swojej kochanki. Babka przez lata utrzymuje Mikołaja w przekonaniu o wielkości swego męża. Dopiero jego wizyta zmienia wszystko. Babka Kamila niszczyła samą siebie w toksycznym związku, a żyć inaczej nie mogła, bo po prostu nie umiała. Bohater myśli: „Zastanawiałem się nad tym, co skłoniło moją babkę do tak oczywistej mistyfikacji, fałszowania zdarzeń. Wyczytałem kiedyś, że dla tych starych ludzi kilkanaście lat życia w kraju uwolnionym od komunizmu stanowi niewielki procent. Ich aktywność życiowa przypadła na czas mroku i terroru. Ciągle żyją przeszłością”. Nasz bohater natomiast nie potrafi odnaleźć się w teraźniejszości, w nowej Polsce i w nowym systemie. Zuzia ironicznie nazywa go idealistą, ale największym policzkiem dla niego jest fakt zmienności i dwulicowości otaczających go ludzi. On sam i inni wokół zadają sobie pytanie o to, co z tym krajem zrobiono i czy to wszystko ma sens.

Szczególnie ostro na kartach „Pogrzebów” piętnowany jest komunizm. Bohater tak wypowiada się na temat minionego systemu: „Żyjemy w czasach, kiedy więzy rodzinne puszczają. Widzimy to na ulicy, w telewizji. Prasa o tym ciągle pisze. To z domów wynosimy pozytywne wartości, które rzutują na całe nasze późniejsze życie. Wychodzimy uzbrojeni w rdzeń moralny, potrafimy odróżnić dobro od zła. Zdarza się przecież, że z domu wynosimy brud. To ten brud zachlapał nasze miasta i wsie. To lata komunizmu…”. Wieloaspektowa krytyka polskiego ustroju i mocno osadzona w znanych nam realiach powieść niezwykle trudno zakwalifikować do kategorii literackiej, jaką jest parabola. A przecież to przypowieść, sam podtytuł o tym mówi!

I jest to przypowieść. Przypowieść o tym, że mitologizacja rzeczywistości, trwały i stabilny system wartości, legendy i zawarte w nich pouczenia mają swoją wartość. Białkowski staje naprzeciw wszystkim tym współczesnym pisarzom, którzy bezlitośnie wyszydzają polskie mity, stereotypy i zaszłości. A nasz Mikołaj na nich buduje samego siebie. Odbudowuje to, co rujnują inni wokół. A inni rujnują dlatego, iż nie mają żadnego konkretnego punktu odniesienia do swoich działań.

Książka, którą czyta się bardzo szybko jest jednocześnie książką, o której trzeba pomyśleć powoli i z rozwagą. To powieść, wobec której trzeba przyjąć określone stanowisko. Można się z nią zgodzić albo ją skrytykować. Nie można pozostać obojętnym. Nie wszystko w prozie Białkowskiego mnie przekonuje, ale „jestem na tak” i uważam, iż ta dobra powieść zaginęła gdzieś w gąszczu wydawanych nagminnie bestsellerów o niczym.

Brak komentarzy: