2010-07-05

"Dziennik rumowy" Hunter S. Thompson

„Dziennik rumowy” to powieść lekka z jednej strony, a mocno przygnębiająca z drugiej. Autor legendarnego „Lęku i odrazy w Las Vegas” tym razem zabiera nas do egzotycznego Puerto Rico, gdzie będziemy śledzić perypetie Paula Kempa, amerykańskiego dziennikarza niejako zesłanego na gorącą wyspę, na której próbuje odnaleźć swoje miejsce. Lekkość tej powieści polega na tym, że jest niesamowicie dynamiczna, tworzy wciąż zmieniający się kolaż zdarzeń, jej siłą jest potencjał, jaki mają bohaterowie i fakt, iż wciąż są w ruchu. Przygnębiać może z innego powodu. Thompson sięga bowiem po znane literackie wzorce wagabundy, awanturnika i człowieka niedostosowanego, tworząc opowieść mimo wszystko nużącą i niewywołującą większych emocji w czytelniku.

„Dziennik rumowy” jest rzekomo powieścią o dziennikarstwie. Dziennikarskiego powołania w redakcji portorykańskiego „Daily News” nie zauważyłem u żadnego z bohaterów, poświęcających czas piciu, rozrywkom, kłótniom i awanturom, którym jako przerywniki służą godziny spędzane na pisaniu wątpliwej jakości artykułów prasowych. Dziennikarski zmysł obserwacyjny widzimy jednak u autora, który prowadząc nas od jednego krzykliwego miejsca do drugiego, ukazuje jednocześnie problemy społeczne karaibskiej wyspy – specyficznej części Stanów Zjednoczonych, a jednocześnie zdystansowanej od USA przestrzeni, w której pojęcia wolności, równości i sprawiedliwości znacznie różnią się od tych, jakie prezentuje Ameryka.


Paul Kemp jest bowiem pewnego rodzaju intruzem na wyspie i intruzami są wszyscy Amerykanie powiązani z podupadającą gazetą. Portoryko to świat, w którym wszyscy oni funkcjonują wciąż w jakiejś opozycji. To miejsce, gdzie stale istnieje podział na tych z kontynentu i tych z wyspy i gdzie lejący się strumieniami rum bynajmniej nie studzi zapału antagonistów, nieustannie pragnących się zwalczać. Kemp oraz jego wyjątkowo awanturniczy kolega redakcyjny Yeamon mają osobowość outsiderów, którzy za wszelką cenę próbują wywalczyć sobie niezależność. Starają się to robić na wiele różnych sposobów, ale w gruncie rzeczy stają się przegranymi. Bo to także książka o przegranych szansach, o goryczy, o kompleksach i o nieustannej walce, by topiąc się w rumie, nie utopić się w wartkim nurcie codziennego życia.


Hunter S. Thompson napisał „Dziennik rumowy” w przeświadczeniu, iż warto ocalić od zapomnienia świat, w którym każdy z jego bohaterów chce tak naprawdę zapomnieć o sobie samym. Portoryko Thomsona bynajmniej nie kusi egzotyką. To opowieść o trudnych decyzjach i trudnym dorastaniu do odpowiedzialności za to, by naprawdę wziąć życie w swoje ręce. Dziennikarze z „Daily News” są na wyspie tymczasowo i mają także poczucie tymczasowości tego, czym się zajmują. Sami są tymczasowi. Żyją szybko, intensywnie, gwałtownie, bezrefleksyjnie. Ich życie to doznania. Mocne przeżycia. Mocne doświadczenia i coraz mocniejszy rum, który wypijają. Bohaterów Thompsona jakoś nie można polubić, ale nie chodzi tu o obdarzanie ich sympatią, tylko o próbę zrozumienia tego, co kryje się w tej pozornie lekkiej opowiastce sensacyjno-obyczajowej. Czy warto przyjrzeć się bliżej, czym jest portorykańskie San Juan i czy problemy wyspy nie idą w parze z problemami garstki sfrustrowanych dziennikarzy? Jeśli dołożymy do tego regularne mordobicie, uczucia wywołujące zazdrość i rywalizację (tak, pośród szorstkich mężczyzn tej jakże męskiej prozy musi znaleźć się piękna kobieta, która zawróci w głowie Paulowi Kempowi), otrzymamy książkę wzorcowo wręcz wpisującą się w pewną tradycję literacką, ale jednocześnie przewidywalną i po prostu przeciętną.


Czy zatem trzeba odwiedzić Puerto Rico Thompsona? Niekoniecznie. Może nam pozostać niesmak w ustach po nadmiernie pitym rumie, kac, puste konto, obskurne mieszkanie oraz brak perspektyw. I dodatkowo towarzystwo bohaterów, z jakimi można wyskoczyć do baru, ale niekoniecznie się identyfikować. „Dziennik rumowy” to barwna, lecz pozbawiona prawdziwego wdzięku opowiastka. Ot, w sam raz na plażę, na której można pomarzyć o portorykańskim żarze.


Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2010

KUP KSIĄŻKĘ

5 komentarzy:

macieklew pisze...

Ciekawie napisane! Warto porównać z recenzją w serwisie Lektury reportera: http://www.lekturyreportera.pl/ksiazki/karaibska-dekadencja-thompsona/

Przy okazji zapraszam, Jarku, do nas. Byłoby wspaniale, gdybyś zechciał opublikować ten tekst także w Lekturach.

Tak czy inaczej, będę tu do Ciebie zaglądał częściej. Pozdrawiam!

gonzofil pisze...

Kurcze, po raz kolejny, brakuje mi tu - tj. w tekscie - pazura. Zwlaszcza, ze to tekst o tekscie Thompsona - doktor raczej nie bylby zadowolony z takiej recenzji. Nie dlatego, ze jest raczej negatywna, ale po prostu - jak sadze - ze wzgledu na pewien brak stanowczosci. Takie to troche "glaskanie".

Poza tym autor pomija fakt, ze jest to pierwsza powiesc Thompsona - pisana pod silnym wplywem Hemingwaya, Faulknera i wczesnego Mailera. I to widać - to typowo meska, zeby nie powiedziec "macho" perspektywa.

Thompson zreszta w swoim pozniejszym pisaniu byl - wedlug mnie - kontynuatorem tej tradycji, tj - powiedzmy - stylizowanego reportazu. I dlatego w znacznej mierze - jest to autor - w znacznej mierze jak na moj gust nieco przereklamowany. Wlasnie zakupilem tom - 1300 stron - "The Gonzo Papers Anthology" i powoli zaczynam sie przebijac. Bije z tego zdecydowanie dziennikarskie pioro, podyktowane taka optyka. W centrum zainteresowania Thompsona lezy przede wszystkim polityka - poza tym jego ekscentryczna, nakrecona narkotykami persona. Podobnie wyglada to rowniez w "Ancient Gonzo Wisdom" - zbiorze wywiadow z autorem. Wylania sie z nich obraz takiego troche hochsztaplera, ktoremu nie tylko zawsze uchodza jego wyskoki, ale w dodatku procentuja na plus.

Opublikowane w 1970 roku "The Kentucky Derby is Decadent and Depraved" - rzecz, ktora stala sie potem slynna jako pierwszy tekst w stylu gonzo, to nic innego jak opis kilkudniowego pijanstwa, jakiemu oddelegowany na sportowe zawody oddal sie Thompson wraz z brytyjskim rysownikiem Ralphem S. Przewrotnie jednak zdystansowany i - w istocie - zwiastujacy modus operandi autora: "Fear And Loathing In Las Vegas".

To zdecydowanie najbardziej - kto wie czy nie jedyna - warta uwagi pozycja quasi-powiesciowa w dorobku autora. Jakkolwiek mocna osadzona na gruncie publicystyki, wykorzystujaca ta sama metode co "KDiDaD" - w zabawny sposob ukazujaca ziejaca dziure po kontrkulturze konca lat 60.

Nie czytalem ksiazki o Hells Angels, ale to - tj. "Dzienniki rumowe", jak to niefortunnie przetlumaczono na polski - jak dla mnie, faktycznie, najslabsza pozycja w dorobku Thompsona. Mimo tego - jako czytadlo - podobala mi sie. To po prostu dobra rozrywka. Wydaje mi sie, ze autor (recenzji) szuka tutaj motywow, ktorych byc moze nie ma - proba spojrzenia na Karaiby... Nie wiem, jak dla mnie to byla jednak taka bardziej sensacyjna pozycja. Niezbyt moze gleboka, ale dobrze sie czytalo. Bohaterowie - troche jak z powiescie Bukowskiego - u mnie w przeciwienstwie wzbudzali sympatie. Jak dla mnie, jest to zdecydowanie dobry kawalek rozrywki, ktory postawilbym na polce tuz - powiedzmy - "Listonosza" Bukowskiego. Ciekaw jestem jak wyszedl film, w ktorym po raz kolejny glowna role zagral dobry przyjaciel Raula Duke'a, Johnny Depp. Dobrze, ze dziewczyny z NS caly czas trzymaja reke na pulsie i przyblizaja polskiemu czytelnikowi - takie zapomniane rodzynki... Ostatecznie jest to rodzynek - tworczosc Thompsona - jak wielu - to pewne personalne uniwersum. Czytajac ta ksiazke, milo spedza sie czas, a jednoczesnie mozna zobaczyc skad wystartowal Thompson. A z pewnoscia jest to punkt zupelnie inny niz ten, ktory przyniosl mu rozglos i slawe, na ktorych potem jechal juz wlasciwie do konca - nie ukrywal tego, co widac we wspomnianym zbiorze wywiadow. Jak przyznawal, motywem jego pisarstwa zawsze byly pieniadze. Co by o Thompsonie nie myslec - o jego kulcie - niewatpliwie byla to postac wyjatkowa. A o takie zaiste dzis trudno....

PS. "Rum. Dzienniki" - ja bym przetlumaczyl tak.

gonzofil pisze...

Wiecej Gonzo po polsku tu:

http://www.magivanga.com.pl/page.php?158

Supermova pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Supermova pisze...

Film zatytułowali "Dziennik zakrapiany rumem" i, w moim odczuci, na pewno brzmi to konkretnej niż "Dziennik rumowy".

Możliwe, że byłem za bardzo pozytywnie nastawiony po lekturze "Fear and Loathing in Las Vegas", ale "Dziennik..." mocno mnie rozczarował. W "Lęku i odrazie..." autor przemycał ciekawe przemyślenia dotyczące ówczesnej kondycji kraju, młodzieży i nieuniknionych zmianach. Tego w "Dzienniku..." niestety nie ma. Pozostaje rozrywka, ale i tu nie ma jakiegoś fenomenu - książka jest zwyczajnie nudna. Nawet porównanie jej do prozy Bukowskiego wydaje się nieco przesadzone - czytając "Listonosza" czy "Kobiety" bawiłem się dużo lepiej - już sam lifestyle i nieszablonowy światopogląd Chinasky'ego stawiają teksty Bukowskiego półkę wyżej.

Z tego, co słyszałem, film w Stanach przyjął się bardzo kiepsko, ale nie zniechęciło mnie to zbytnio - w styczniu sprawdzę, czy reżyserowi i obsadzie udało się wykrzesać coś interesującego z tej niezbyt interesującej lekturki.