2013-02-15

"Amerykański matoł" Michał Wichowski

Dokąd podąża święty współczesny Odyseusz niczym Mikołaj z płóciennym workiem na plecach, wędrując po amerykańskich noclegowniach, ciemnych zaułkach i pośród szarej zimy Karoliny Północnej? O czym myśli polski opiekun amerykańskiego gbura, kiedy ten umiera i nie można mieć pewności, że da zarobić na wymarzony samochód? Jak wyglądają zwierzenia tych, którzy kiedyś się kochali, a obecnie nie mogą pojąć, kim są nie tyle dla siebie nawzajem, co dla samych siebie? Co czeka polskiego najemnego robotnika u boku amerykańskiego pracodawcy, który zmaga się z marazmem córki w depresji?

Czy te pytania brzmią intrygująco? Może. Bynajmniej nie są intrygujące odpowiedzi, jakich autor udziela ani też sposób jego opowiadania. „Amerykański matoł” to taka książka niepotrzebna. Zbiór trzynastu mniej lub bardziej udanych miniatur literackich, które nie niosą w sobie właściwie żadnej treści. Wyrastają z prozy życia i są szare jak ta proza. Niewiele tutaj myśli odkrywczych; niewiele jakiejkolwiek głębszej refleksji o świecie, który przecież tej refleksji się domaga. Temat przewodni bowiem dość chwytliwy. Michał Wichowski podejmuje się demistyfikacji „American dream”. Stara się to robić przewrotnie i z jakimś – niezauważalnym wcale – pomysłem. Dokłada „mądrości” o skomplikowanych relacjach damsko – męskich, skutkach upływu czasu i  stara się zwracać uwagę na męskość, bo przecież mężczyzna „To początek, środek i koniec”. Późne debiuty mogą być rewelacyjne. Świadczy o tym wydana przed rokiem "Rozwiązła" Jarosława Kamińskiego. Mogą być też niewypałami. Tym kolokwialnym określeniem można nazwać pisanie Wichowskiego.

W kilku tekstach widzimy smutnego wagabundę bez przyszłości, za to z wyraźnie uwierającą go teraźniejszością. Wędruje po Ameryce i tam zarabia na chleb. Prowadzi monotonne życie. Zawiera niezobowiązujące, niczego do fabuł opowiadań niewnoszące znajomości. Jego przelotne relacje z kobietami mają mieć znamiona czegoś fascynującego, ale to są znajomości bez właściwości. Tak jak ta proza. Nie pomoże jej nawet przewrotna przypowiastka o ziarenku czy „Żona Żydówka” – historia najbardziej interesujących niedopowiedzeń i chyba najlepszy tekst w zbiorze, ale ze zmarnowanym potencjałem.

„Każdy dzień jest ostatni” to tekst najwyraźniej chyba wskazujący, iż zbiorek ten ma być rozpisanym na różne opowieści traktatem o drodze, jej przemierzaniu i doświadczaniu przebytych kilometrów. To także przemierzanie przestrzeni w świadomości, we wspomnieniach. Gdzieś tam przecież majaczy Polska, która została opuszczona z różnych powodów. Dookoła Ameryka – szara, brudna, bez właściwości i bez perspektyw. Bohater niby przeniósł się odrobinę w czasie, a przede wszystkim w inne miejsce, lecz wokół ma to, co mu dobrze znane. Nie dąży do tego, by poznać coś innego. Wśród włóczęgów, nieudaczników, mało interesujących biografii jest mu dobrze. I to prawdopodobnie ma być siła tej książki. A nie jest. Wichowskiego pisanie o niczym to taka proza, która chce się rozstać ze stereotypami opisywanymi i wykorzystywanymi w języku, ale jakoś nie może. Wielka smutna słonica. Jak czytamy - „Opowieść opiera się na stereotypach, mniejszych lub większych, po prostu musi, bo bez tego nie mogłaby popędzić przed siebie, ale rozrosłaby się wszerz jak słonica”. Autor się zatrzymuje i nie jest w stanie dać kroku do przodu, choć sili się na to aż trzynaście razy. Doprawdy podziwu godna zawziętość, za którą jednak nic nie stoi.

„Amerykański matoł” to ludzkie twarze bez wyrazu jak twarz prostytutki z opowiadania „Psie mordy”. Wielu bohaterów definiuje tytuł innego tekstu – „Puste pestki”. Ani to proza ku pokrzepieniu czegoś, ani też teksty mające cokolwiek stawiać pod znakiem zapytania. Egzystencja człowieka, który opowiada, to zwykle szara biografia kogoś, kto przygląda się, podsłuchuje, notuje wnioski. Nic z nich nie wynika. Kategoria męskości z jednej strony gloryfikowana – co potwierdza wykorzystany wcześniej cytat – z drugiej będąca kategorią bylejakości i symbolem pustki. Bohater Wichowskiego często nie ma planu na życie. Obawiam się, że planu nie było na żadne z tych opowiadań. Męski punkt widzenia, o którym autor pisze na okładce, jest może nie tyle prosty, co zbanalizowany do takiej granicy, przy której proza z jakimś przesłaniem staje się jedynie tekstem ujmującym w słowach widziane i słyszane „teraz” bez żadnej właściwości ani celu.

W tych narracjach słowa się rozsypują. Nie ma niczego trwałego. Emigracyjne losy zwykłego szarego Polaka są równie pasjonujące co w niewypale sprzed lat, czyli w książce "Opowieść emigracyjna" Justyny Nowak. Drażniąca jest nijakość, jeśli nie jest sama w sobie jakąś figurą stylistyczną. Są tu przecież opowiadania zupełnie pozbawione jakiegokolwiek planu czy zamierzenia – „Ulica, na której nikt nie mieszka” czy „Na dziesiątym piętrze”. Świat Wichowskiego czasami jest nawet gorszy niż ponura rzeczywistość, z jaką musimy się na co dzień mierzyć. Nie pomaga zabieg umieszczenia losów poszukującego za oceanem. Niewiele tutaj pomaga. „Amerykański matoł” to takie prozatorskie samobójstwo i co gorsza, czyn wykonany przez kogoś, który nawet literackiego seppuku nie jest w stanie skutecznie dokonać. Do szybkiego zapomnienia, jeżeli już komuś przyjdzie do głowy przeczytać te trzynaście miniatur o polsko – amerykańskim deficycie zdobyczy materii i ducha.

Warszawska Firma Wydawnicza, 2013

3 komentarze:

Dobrochna pisze...

Uwielbiam książki o niczym.Serdecznie pozdrawiam.

Jarosław Czechowicz pisze...

Dobrochna, to komentarz roku! :) W nagrodę talon na balon! Pozdrawiam

Kara pisze...

ja po lekturze stwierdziłam, że autor ma potencjał, którego nie rozwinął w zbiorze, a szkoda...
pozdrawiam