Wydawca: Wielka
Litera
Data wydania: 18 maja 2016
Liczba stron: 224
Tłumacz: Bohdan Maliborski
Oprawa: twarda
Cena det.: 29,90 zł
Tytuł recenzji: Schyłek i odrodzenie
Powieść Elisabeth Strout
jest książką o pozorach i o tym, czego możemy się domyślać – na temat świata i
samych siebie. Będzie to z jednej strony mglista narracja niepozbawiona
elementów kiczu jak symboliczne samotne drzewo na polu kukurydzy czy irytującej
manieryczności głównej bohaterki, która co chwilę informuje, że o tym opowie, a
o tamtym nie, wybierze fragmenty i zanalizuje relacje z matką, punktując jej
nieczułość i pomijając milczeniem fakt niechęci powrotu do domu – po latach,
kiedy demony dzieciństwa przestały być tak straszne. Jest to opowieść
ogniskująca w sobie wszystkie ważne tematy. Strout zapłacze nad Indianami
wyrugowanymi ze swych ziem – słusznie. Doda opowieść o tym, jak buduje się
tożsamość pisarska w opozycji do innej obserwowanej pisarki – niepotrzebnie.
Pojawią się informacje o rewolucji obyczajowej lat siedemdziesiątych minionego
stulecia, odniesienia do wojny w Wietnamie, będzie o pokłosiu drugiej wojny
światowej i o tym, dlaczego wciąż boimy się niemieckości, pojawi się także
wątek homoseksualizmu oraz trudności pożycia małżeńskiego bez choćby
sugerowania początków erozji związku. A mimo wszystko, mimo tematycznego
bałaganu i mimo prób sygnalizowania zbyt wielu problemów, w swej analizie
ludzkich domysłów jest to powieść naprawdę bardzo dobra.
Przede
wszystkim to narracja zwierzenia. W niej kryją się prawdy i konfabulacje, ale
głównie niedopowiedzenia – tam trzeba szukać, czasem na oślep, wyjaśnienia dla
kondycji egzystencjalnej, w jakiej – po latach – bohaterka książki opowiada o
długich tygodniach spędzonych w szpitalu i niespodziewanej wizycie matki, która
mogła zmienić skomplikowane relacje między kobietami.
Warto przypomnieć najważniejsze zdanie z tej książki, a brzmi ono następująco: „Tak
wiele w życiu wydaje się domysłem”. Strout uwięzi swoją bohaterkę w dość
toksycznej sieci domysłów, pozwoli jej na niemożliwy przez całe życie dialog z
samą sobą, a czytających pozostawi w niemym zdumieniu, bo to książka o
tożsamości, która długo nie mogła się narodzić.
Dlaczego? Dzieciństwo Lucy
Barton było opresyjne. Prowincjonalne Amgash, w którym Bartonowie dodatkowo się
izolowali. Dorastająca Lucy nie mogła się nauczyć życia, bo nie otrzymywała
odpowiedzi na fundamentalne pytania. W rodzinie były milczenie, ciężka praca i
niechęć do wzruszeń albo okazywania słabości. Rodzice okopali się na swoich
pozycjach. Ojciec latami przeżywał wojenny koszmar, a matka bezpiecznie czuła
się w świecie bez wyjaśnień, bez miłosnych wyznań, bez czułości i okazywania
najbliższym tego, czego potrzebują – zainteresowania. Zaskoczenie Lucy jest
ogromne, kiedy któregoś dnia matka zjawia się w szpitalu i postanawia spędzić z
córką pięć dni. To czas rozmów o innych, o problemach im odległych. Czas, w
którym niezdarnie próbują stworzyć płaszczyznę porozumienia, i czas, kiedy nie
padają żadne ważne słowa. Istotne są gesty, za nimi będzie szło coś więcej w
przyszłości. To Lucy odwiedzi matkę w szpitalu i to ona powie jej, że ją kocha.
Mimo wszystko. Miłość idealna przecież nie istnieje, a między Lucy a matką
tkwiły gdzieś bolesne doświadczenia uniemożliwiające wyznanie tej miłości.
To druga niedawno wydana,
świetna narracja o relacjach matki i córki po "Skórze" Toni Morrison, gdzie
domysłów było znacznie mniej, dużo więcej za to świadectw oddalenia. Strout pisze o oddaleniu w fenomenalny
sposób. Czyni to dyskretnie i dosadnie jednocześnie. Pokazuje, jak
skomplikowane mogą być relacje ludzi oparte na wiecznym porównywaniu się do
czegoś, punktowaniu wad drugiej osoby. Gorzka diagnoza społeczna Strout
obrazuje społeczeństwo, w którym poprawiamy sobie samopoczucie, deprecjonując
innych. Lucy w dzieciństwie była wyjątkowo zdeprecjonowana. Przez biedę,
rodzinną izolację, przez tworzące się latami kompleksy i poczucie, że zawsze
należy przepraszać. Tożsamość Lucy rodzi się z deficytów i pragnień. Zbyt długo
od siebie uciekała, aby spotkać się z sobą naprawdę. Zbliżenia, do jakich
dochodzi w szpitalnych salach, są jedynie bolesnymi dowodami tego, jak daleko
można być od najbliższej osoby i jak druzgoczące jest to dla rozwoju człowieka,
przede wszystkim rozwoju jego umiejętności prospołecznych.
„Mam
na imię Lucy” to książka o schyłku rodziny i małżeństwa. Jednocześnie powieść o
tym, że na gruzach może rodzić się coś nowego. Nie
chodzi tylko o pewność siebie. Także o pożegnanie się z tym etapem życia, na
którym szukanie jakiegokolwiek punktu zaczepienia i elementu bezpieczeństwa
powodowało, że poczciwych ludzi można było pokochać na zawsze. Lucy
bezpieczniej czuje się, wspominając dobroć ludzką na swej drodze. Ci
najważniejsi są gdzieś w oddaleniu. Ważne jest to, jak wiele wzięła od nich
bohaterka, bo w gruncie rzeczy wszystko, co ją ukształtowało, musiało pochodzić
od obcych, w rodzinie były cisza i pustka.
To
również bardzo ciekawa powieść autotematyczna. Droga pisarska Lucy Barton jest
nieustannym mierzeniem się z nieprzenikliwością świata. To próby opowiadania
siebie, ale także konstruowania pewnej wizji rzeczywistości. Pisanie wynikłe z
samotności i wychodzące naprzeciw tym, którzy dzięki czytaniu mogą zapomnieć o
tej swojej. Lucy dobrze wie, obserwując inną znaną
pisarkę, że pisanie o ludziach to dodatkowy problem, albowiem ludzkiej natury
opisać się nie da. Bohaterka usiłuje więc nadać kształt własnej. Nie dowiemy
się jednak zbyt wiele, bo tematów jest sporo, ale ich pogłębienia brak. Wiemy,
że Lucy wybrała drogę aktywności zawodowej, która daje jej satysfakcję. Na
przekór opresyjnemu czasowi rodzinnemu i trudnemu małżeństwu. Strout ujmująco
opowiada o tym, że jej bohaterka nareszcie czuje się u siebie. Dobrze ze sobą i
swoimi odczuciami. Z brakami, których nie zrekompensowała, i z marzeniami,
które po części udaje się zrealizować. „Mam na imię Lucy” to książka o trudnym
szczęściu i jeszcze trudniejszym udowodnieniu sobie, że można na nie zasłużyć.
Można powiedzieć, że to
jedna z wielu narracji o tym, iż poczucie własnej wartości prędzej czy później
trzeba w sobie umocnić, by przestać mierzyć się z demonami przeszłości i
kompleksami. Elisabeth Strout dodaje do tego jeszcze jedną ważną sugestię. To, kim się stajemy, w dużej mierze zależy
od sfery naszych przeżyć, emocji i odczuć. Od tego, jaki obraz nas samych odbija się w oczach innych ludzi. O
tym, że są oni potrzebni, by poznać się naprawdę, bo tylko wśród ludzi wiele
domysłów może zamienić się w pewność. Siebie i tego, kim się jest.
5 komentarzy:
Świetna recenzja :) Teraz nic tylko dokonać zakupu książki :) Mam tylko jedną prośbę pomożesz mi znaleźć najtańszą ofertę bo nie mam zbyt wiele środków na koncie :P Znalazłam tutaj http://aros.pl/ksiazka/mam-na-imie-lucy interesującą ofertę ale może gdzieś jest jeszcze taniej ? Orientujesz się ?
Tak, Aros to jedna z najtańszych księgarni, wielu poleca. Pozdrawiam
Najłatwiej zacząć uczęszczać na DKK ( Dyskusyjny Klub Książki), tam nie trzeba kupować książek, otrzymujemy, czytamy , dyskutujemy i zwracamy. :)
Prześlij komentarz