2017-12-13

„Miłość” Ignacy Karpowicz

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 23 listopada 2017

Liczba stron: 292

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Trzy odsłony

Trzy lata czekaliśmy na nową powieść Ignacego Karpowicza. Czytając „Miłość”, odnoszę wrażenie, że w tym czasie mierzył się on z trzema albo przynajmniej dwiema różnymi powieściami, a ostatecznie postanowił ich zaczyny połączyć w jedną. Tekst nie jest tylko tryptykiem, którego części odnoszą się do filozoficznej triady i zwracają ku Pięknu, Prawdzie i Dobru. To gatunkowa hybryda z kilkoma tematami przewodnimi. Co połączy teatralny nieco pastisz, którego nieznośny patos jest chwilami nie do uniesienia, z groźną i sugestywną futureską oraz wzruszającą baśnią? Myślę, że przede wszystkim autorskie podejście do samotności i wyobcowania połączone z homoseksualizmem, który staje się punktem odniesienia do ciekawych rozważań o relacjach między ciałem a umysłem oraz mrocznych fantazji o tym, w jaki sposób skrywany każe budować kalekie relacje oparte na fałszu. To nie wszystko. Między wspomnianymi częściami pojawia się jeszcze intrygująca narracja pierwszoosobowa, w której bohater wydobywa się z kłamstw, by stworzyć udany związek z partnerem, porządkując jednocześnie sprawy wokół siebie i wchodząc w lepszy kontakt z obolałym ciałem. Myślę, że „Miłość” to kolejny przykład tego, iż Karpowicz w literaturze załatwia pewne prywatne sprawy, ale także dowód na poszukiwania twórcze. Takie, które miałyby zaskoczyć nową formą i odnieść się do ważnych społecznie tematów. Nie ma chyba drugiej takiej powieści o homofobii. Tak nierównej, a jednocześnie konsekwentnie obrazującej światopogląd piszącego. „Miłość” to może być książka też dla trzech różnych czytelników. Mnie na początku męczyła, potem przerażała, a ostatecznie mimo wszystko przekonała do siebie, bo nic tak nie ujmuje, jak dobra baśń opowiedziana przez zacnego bajarza.

Pierwsza – najsłabsza moim zdaniem – część książki to prawdopodobnie między innymi pokłosie czytelniczej przygody z korespondencją Iwaszkiewicza i Bleszyńskiego, która ukazała się wiosną nakładem wydawnictwa Anny Król. Karpowicz osadza nas w powojennym dworku w Stokroci, gdzie czwórka bohaterów będzie starała się uporządkować swoje skomplikowane relacje z bliskimi. Nazwać je, wyodrębnić ich istotę, odkryć przed pozostałymi raniące ich sekrety. Na pierwszy plan wysuwa się Anna, żona literata, której życie miały porządkować tabletki sterujące nastrojem. Anna nie łyka ich – jak chciałby mąż – „jak perliczka ziarno”, lecz uważnie analizuje stałe nieobecności męża. Te dosłowne i metaforyczne. Przybywający goście to ktoś bliski panu na Stokroci i ktoś zupełnie zbędny. Irena, której związek powstał na gruzach miłości i rozpaczy. Fałsz relacji z mężczyznami zbliża kobiety nieszczęśliwe, które ponoszą największe koszty zagadkowych i sekretnych zbliżeń poza ich ramionami i świadomością. Ta część książki ze swą staroświecką frazą podąża ku nadmiernemu patosowi, a i refleksje bohaterów – przeintelektualizowane i książkowe – degradują ich osobność i samotność, które można byłoby wyrazić w inny, prostszy sposób. Kiedy Karpowicz dołącza do tego jeszcze nawiązania do Szekspira i Owidiusza, czyni nieszczęśliwy czworokąt miłosny dość groteskowym. To już pułapka mówienia o wielkich sprawach i wielkich wartościach. To duże ryzyko podejmować takie tematy.

Dużo sprawniej i sugestywniej Karpowicz radzi sobie z drugą opowieścią, mroczną historią z przyszłości, w której ludzka intymność to anachronizm. Co więcej, każdy tworzący związek musi podlegać kontroli państwa, które w teście prostoty płciowej eliminuje nienaturalne skłonności seksualne, a dzięki zmuszaniu do zażywania homonegu ostatecznie usuwa homoseksualizm z ciała i świadomości. Bohaterka tej części, późna wnuczka pewnego pisarza, próbuje odczytać znaczenie jego archaicznych powieści. W nich odnajduje słowa i frazy, które nijak nie odpowiadają światu podlegającemu pod Urząd Obywatelskich Swobód i izolowanego od reszty kontynentu. Jest groźnie, groteskowo i bardzo smutno, kiedy okazuje się, na jakich fundamentach buduje swoją miłość Albertyna. To opowieść o Prawdzie, której prawdopodobnie już nie ma, trzeba jej szukać w przeszłości albo skrywać w relacjach, których anatomię zna władza. Futureska jeży włos na głowie i po raz kolejny obrazuje nieszczęście tkwienia w relacji narzuconej, oddalonej od prawdziwych potrzeb i tęsknot.

Baśń zamykająca książkę to opowieść o wielkim przywiązaniu, tęsknocie i bliskości. Trochę takie katharsis po poprzednich opowieściach, ale nie do końca. Podkreśla rolę tego, co niewypowiedziane, a co zbliża do siebie i buduje trwałą relację. Wracają jak bumerang słowa z pierwszej części powieści: o tym, że „w niewypowiedzeniu ludzie kochający się najbliżej są siebie”. Tak obrazowana jest tytułowa miłość – wypadkowa tego, co utracone, i tego, co się przed sobą ukrywa. Skoro ma to być forma opowieści o miłości, dostrzeżemy ją w patologicznym wymiarze, ale także tę prawdziwą, skrytą w niedopowiedzeniach i niezwerbalizowaną. Miłość będzie formą opresji i skrywanym przed światem szczęściem. Wyjdzie jednocześnie ze stron książki, stanie się nie tyle pojęciem, ile zasobem przeżyć i emocji, które bardzo często blokują – zwłaszcza gdy kocha się inaczej, gdy trzeba mierzyć się z odium homofobii, izolować samych siebie od najbardziej oczywistych potrzeb i wielkiego pragnienia pokochania drugiej osoby.

Rozprawiając o miłości, łatwo wpaść w uproszczenia lub pretensjonalność. Karpowiczowi udaje się uniknąć jednego i drugiego. Ta wyrazista językowo książka, w której obok „tęsknicy” i „rozhoworu” znajduje się „oor” czy „jaTel”, jest dowodem na to, że różnorodność ujęć sprzyja szerszej perspektywie opisu danej kwestii. Miłość łączy w sobie cierpienie wyobcowania i nadzieję na najtrwalsze pojednanie ze światem. Nawet z tym heteronormatywnym, który zawsze będzie źródłem opresji – bez względu na maskę historyczną, czas, życiowe uwarunkowania bohaterów opowieści. Nowa powieść Ignacego Karpowicza powinna mocno wybrzmieć publicystycznie. Sugestywnie opowiada o wyobcowaniu homoseksualistów i ich próbach podążania za światem odrzucającym ich tożsamość z powodu upodobań seksualnych. To odważna forma opowieści o opresyjnym życiu, w którym można pogrążyć się w mroku nawet bez udziału otoczenia. Tematyka niewątpliwie istotna. Forma, w jakiej jest poruszona – niejednorodna, trochę niedokończona, pozostawiająca w niedosycie. Trzy różne stylistyki opowiadania o sprawach, które dręczą i wymagają kontaktu z samym sobą. „Miłość” jest w pewnym stopniu wyzwaniem, ale przede wszystkim książką diagnozującą uniwersalne problemy ludzkie – z dużym taktem i empatią, bez narzucania własnego zdania ani nadmiernego filozofowania. Tekst wart poznania, choć zaskoczy różnorodnością. Myślę, że to dobrze, chociaż literackie eksperymenty w obrębie jednego woluminu rzadko wychodzą mu na dobre.

1 komentarz:

Michał pisze...

Ile recenzji "Miłości", tyle hierarchii tekstów:) Dla mnie pierwsze opowiadanie jest formalnie najciekawsze. Dystopia z kolejnego - przeraża.

Natomiast co moim zdaniem nie wyszło, to opowiadanie przedstawione w interludiach. Z jednej strony jest bardzo prawdziwe psychologicznie, ujmuje autentyzmem. Z drugiej - wydaje mi się, że właśnie na ten tekst zabrakło Karpowiczowi pomysłu. Piszesz, że Karpowicz załatwia swoje sprawy "prywatne". Wydaje mi się, że to opowiadanie silnie autobiograficzne, nawet jeśli nie pod względem przedstawionych w nim zdarzeń, to emocji na pewno. Natomiast wszystko to przybrało nieznośnie kaznodziejski ton - nawet jeśli spostrzeżenia Karpowicza są ważne i potrzebne. Mam wrażenie, że w tym tekście warstwa... hm, że tak to nazwę, ideologiczna, wygrała z literaturą. A to się zwykle dzieje ze szkodą dla tekstu.