Wydawca: Wydawnictwo
Poznańskie
Data wydania: 15 maja 2019
Liczba stron: 350
Przekład: Karolina Drozdowska
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Wokół emocji
Zawsze cierpię w dwójnasób,
kiedy czytam słabą książkę z segmentu skandynawskiej literatury obyczajowej.
Nie tylko dlatego, że nordyccy twórcy wyjątkowo wrażliwie analizują kondycję
współczesnego człowieka i od dwóch dekad robią to chyba najlepiej po tym, jak przez
wiele lat mistrzostwo w tej tematyce mieli Rosjanie. Tu rozpada mi się obraz
wyjątkowo monolitycznej literatury opartej na dystansie i budującej umiejętnie
wszelkie formy literackiego niedopowiedzenia. Helga Flatland po prostu do nas
krzyczy. Jak przekupka na literackim targu – głośno, donośnie, bardzo wyraźnie.
Nie ma w jej powieści charakterystycznego dla Skandynawii stwarzania pewnej
bariery wobec bohaterów i ich przeżyć, nie ma również gry dwuznacznościami,
brakuje tu symboliki, wszystko podane jest na tacy, a dominują emocje. Tak,
„Współczesna rodzina” to zaskakujący przykład północnej literatury, w której do
głosu dochodzi ekspresja emocjonalna i idąca za tym labilność. Bohaterki
powieści są antywzorami Norweżek. Rozhisteryzowane, rozkrzyczane, kompletnie
nieprzewidywalne i tworzące dramat z niczego. Bo w tej powieści dojdzie do
zakończenia związku przed dorosłe, dojrzałe osoby. Ta autonomiczna decyzja
zacznie być kwestionowana i nie chodzi tylko o brak szacunku do tego, co drugi
człowiek wybiera i jak chce dalej żyć. Zwłaszcza że bohaterki sugerują, iż za
tą decyzją może stać życie oparte na kłamstwach. Chodzi o to, że Flatland
tworzy na siłę psychodramę, kiedy w rzeczywistości nie dzieje się naprawdę nic,
zupełnie nic, co mogłoby powodować wahania nastrojów bohaterek tak wielkie jak
te opisane. Poza tym ta książka jest podręcznikową, pełną uproszczeń apoteozą
rodziny i relacji rodzinnych. Nie chodzi o to, że zawsze ciekawiej jest czytać
o rodzinie dysfunkcyjnej, a do prezentacji tej szczęśliwej i spełnionej trzeba
dołożyć jakieś dramatyczne elementy. Chodzi o to, że nic tu nie jest
opowiedziane w taki sposób, który nasunąłby jakieś nowe skojarzenia,
interesujące myśli, nietuzinkowe przemyślenia. Flatland i jej bohaterki same
się nakręcają. I coraz głębiej wpadają w narracyjny chaos.
Zatem seniorzy ogłaszają
swojej rodzinie, że odtąd będą żyć osobno. Norweska prozaiczka buduje opowieść
w taki sposób, że wypowiadają się na przemian ich córki, a potem tym trzecim,
prawdopodobnie najważniejszym i wyróżnionym głosem ma być narracja najmłodszego
syna. Decyzja rodziców została przemyślana i zakomunikowana w sposób czytelny,
spokojny, zrównoważony i zasadniczy. Wokół tego rozpęta się jednak histeria,
zwłaszcza wyjątkowo irytującej bohaterki o imieniu Liv, najstarszej z córek,
funkcjonującej z poczuciem jakiejś zdrady, oszustwa, przekonaniem o rozbiciu
stabilnych fundamentów życiowych. Jej rodzice zaczynają nowe życie, ona zapada
się w sobie i realizuje – uwaga, tak przetłumaczono – „ewaluację wspomnień”.
Wszystko po to, by zrozumieć, czym stała się jej rodzina, jak funkcjonowała i w
jaki sposób to funkcjonowanie teraz będzie zaburzone. Liv rozpada się świat.
Jest to o tyle groteskowe, że autorka dodaje do absurdalnych zachowań bohaterki
elementy drażniące nadmiernym dramatyzmem. Oto bowiem jej nastoletni syn
szlocha na wieść o rozwodzie dziadków. Pracując na co dzień z nastolatkami,
wiem, że szlochaliby z wielu różnych powodów, ale raczej nie z takiego. Mogę
się mylić. A może Flatland po prostu się zapędza i podąża w tej irytującej
narracji w kierunku, który ma uczynić powieść bardzo dynamiczną, ale –
przypominam – wciąż zbudowaną na racjonalnym, prawdopodobnym i normalnym
zdarzeniu, które może mieć miejsce w każdej rodzinie, i to bez poczucia jej
rujnowania.
Ellen, młodsza siostra, widzi
decyzję rodziców inaczej. Tu mamy do czynienia z mniejszym atakiem
emocjonalnych zachowań, gestów i słów, ale mimo wszystko także widzimy
bohaterkę sfrustrowaną, zmęczoną, wewnętrznie zdruzgotaną – głównie na własne
życzenie. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Ellen, że los naprawdę czymś ją
doświadcza i w przeciwieństwie do siostry ma ona realne powody, by popadać w
stany depresyjne. Dla niej postrzeganie rodziny jest proste i jednowymiarowe.
Ellen cierpi przede wszystkim dlatego, że burzy się uogólnione rozumienie tego,
kim się dla siebie jest w rodzinie.
W trzeciej narracji
„Współczesnej rodziny” widzę już spektakularną katastrofę tej powieści. Nie
tylko dlatego, że autorka powiela wszystkie przykre schematy dotyczące związków
myślenia o życiu z płcią. Chodzi o to, co ma nam do zakomunikowania brat
histerycznych sióstr. Zbiór truizmów o istocie wolności i mechanizmach
tworzenia związków. Bardzo to wszystko proste i bardzo
przewidywalne, choć i tak można się cieszyć, bo odpoczywamy od rytmu
opowiadania o sobie kobiet, które ostatecznie czują się emocjonalnie wyczerpane
z powodu działania dającego emocjonalny komfort i dystans ich rodzicom.
Zmierzając zatem do zakończenia, Flatland chwilowo usiłuje zatrzeć wrażenie,
jakie stworzyły poprzednie narracje, ale nie dodaje tej książce niczego
wartościowego. Całość zbudowana jest na analizowaniu na wszystkie sposoby
decyzji ludzi, którzy nie czują już potrzeby żadnej analizy. I tu dochodzę do
tego, co jest w tej powieści najciekawsze. Bo „Współczesna rodzina” to
interesujące studium samostanowienia. Dojrzewania do osobistej wolności i do
decyzji o tym, by zakończyć pewien sposób życia i funkcjonowania.
To właśnie seniorzy, choć
nieco z boku, są najciekawsi, niejednoznaczni, intrygujący w niedopowiedzeniach
oraz w tym, jak zachowują się po rozstaniu. Wydają się sobie najbliżsi, a
przecież to oni się rozstają, reszta chce walczyć o swoje związki i zrobić
wszystko, żeby nie powtórzyły się dramatyczne w ich mniemaniu losy rodziców. Do
końca nie zdajemy sobie sprawy z tego, co stoi za ich decyzją, ale obserwujemy
szereg zachowań i działań ludzi nie do końca pogodzonych z upływem czasu,
albowiem ten upływ sytuuje ich w rolach i sytuacjach, których nie chcą
zaakceptować, nie są to części ich samych. Są gotowi na ryzyko, ale wiedzą również,
ile mogą zyskać. Cała reszta zdaje się nieważna, choć urasta do rangi czegoś
najważniejszego. Poza emocjonalnymi opowieściami inkrustowanymi scenkami z
życia rodzinnego – na przykład dowiemy się, jak jedna kobieta naprawia pralkę
albo jak drugą z nich irytuje niepunktualność – nie otrzymujemy nic więcej.
Żadnej diagnozy, żadnych ciekawych sugestii do dalszego przemyślenia. Ludzie
sobie najbliżsi w tej powieści stają się uczestnikami wyreżyserowanego dramatu.
Oczywiście Flatland mogłaby być teatralna i dałoby to tej powieści dużo
dobrego. Ale to nie jest zajmujący teatr, lecz trącący groteskowością zlepek
obrazów pokazujących to, co się dzieje, kiedy kobieta traci kontakt z samą
sobą, bo obezwładniają ją emocje – same w sobie będące chaosem, niefunkcjonujące
w połączeniu z jakimiś znaczącymi wydarzeniami, kompletnie bez znaczenia i
formuły. Z dobrych norweskich powieści wykorzystujących w ciekawy sposób motyw
rodziny i relacji rodzinnych z pewnością polecam wydany w ubiegłym roku
„Spadek” Vigdis Hjorth. Jej rodaczka stworzyła książkę, w której postawiła na
ekspresję. Przegrała nie samą ekspresją. Przede wszystkim tym, że Flatland nie
ma nam niczego naprawdę istotnego do powiedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz