Wydawca: Pauza
Data wydania: 7 października 2019
Liczba stron: 176
Przekład: Joanna Polachowska
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Pamiętnik opresji
Dedykowana Didierowi Eribonowi
autobiograficzna opowieść Louisa najciekawiej wypada właśnie w porównaniu. Obaj
pisarze rozprawiają się ze stygmatem homoseksualizmu w hermetycznym,
robotniczym środowisku, w którym ujawnia się nie tylko prymitywny patriarchat,
ale również dodatkowo opresyjny system podziału ról, prostych założeń wobec
swoich dzieci, a także narzucania im scenariuszy życia, które losuje się z
bardzo ubogiej puli. O ile Eribon w „Powrocie do Reims”, nazywając się mocno
„synem wstydu”, wydobył ze swojej biografii naprawdę dużo myśli definiujących
kontekstowość bycia z konkretnego środowiska i konieczność wydobycia się z
niego, by osiągnąć wolność, o tyle „Koniec z Eddym” to taka trochę literacka
wprawka, szkic problematyki złożonej, a jednak w tej książce uproszczonej. Édouard
Louis nie dotyka dosadnie tego, czym jest społeczność, w jakiej musi
funkcjonować, i co proponuje mu inna, będąca alternatywą dla przestrzeni
bezradności i stygmatyzowania. Jego opowieść –
bardziej reporterska niż literacka – to narracja wzbudzająca wiele nadziei oraz
skłaniająca do różnych refleksji, sama w sobie jednak wszystko upraszcza.
Ślizga się po powierzchni bardziej skomplikowanych dramatów niż tylko ten, że
ktoś od małej społeczności odstaje.
Rozczarowanie tą książką jest
o tyle spore, że autor „Historii przemocy” jawił mi się jako nietuzinkowy
literat, człowiek bardzo świadomie i dość bezkompromisowo, a jednocześnie
prowokująco posługujący się językiem, dla którego odnalazł miejsca i konteksty
we wspomnianej wyżej książce, ale nie potrafił językowo unieść opowieści o
byciu odmiennym, za czym idą różne formy opresji. „Koniec z Eddym” to przede
wszystkim bardzo przewidywalna i przesadzona w swych oczywistościach książka o
tym, że każda forma indywidualności – naznaczona przez orientację seksualną,
przekonania, zachowania oraz sposób bycia – w małej społeczności zawsze
zostanie skazana na tę drogę, na której znajduje się tylko poczucie ogromnego
wyobcowania. Dołącza do tego także ból istnienia i myślenia w takiej
formie, którą tutaj dosadnie symbolizuje scena oplucia niosąca całą tę
historię.
Czy to powieść? Niekoniecznie.
Bardziej reportaż literacki, bo – jak wspomniałem – Édouard Louis stawia na sprawozdawczość,
dodając do niej cytaty będące głosami ludzi z najbliższego otoczenia, które
pozostały z nim na całe życie. To, co mu powiedziano, zabiera w życiową podróż
jak wyjątkowo trudny do uniesienia balast. Tutaj przypominane cytaty w jakiś
sposób indywidualizują postaci z otoczenia Louisa, są one jednak boleśnie
przewidywalne i równie boleśnie traktowane dość przedmiotowo. Ojca mogłoby
opisać kilka stron, matkę również. To wygląda trochę tak, że pomiędzy pogardą a
empatią wobec najbliższych tkwi w autorze trudny do zwerbalizowania dystans.
Najłatwiej jest zapomnieć zniewagi i upokorzenia przez odsunięcie się od nich.
Tutaj zbudowanie dystansu wobec tego, co opresyjne w dorastaniu, tworzy
jednocześnie wątpliwą jakość przemawiania tej opowieści do wyobraźni
czytelnika. „Koniec z Eddym” nie jest książką sugestywną, nie rozgrywa się w
sferze emocji, werbalizuje zbyt wiele, a jednocześnie wszyscy portretowani
ludzie, z głównym bohaterem na czele, są wciąż nam dalecy. Louis chce opisać
krzywdę i rozczarowania, a wychodzi mu z tego dosyć surowa kronika ucieczki z
miejsca, w którym nie było możliwości, by funkcjonować z podniesioną głową, i
gdzie odmienna od reszty orientacja seksualna nakazywała jedynie życiową
podróż. Tylko czy za przemieszczenie się i zmiana środowiska mogą prowadzić ku
zmianie samego siebie?
To, co jest ciekawe, to
stworzenie w tej krótkiej opowieści wrażenia, że cierpienie kogoś różniącego
się od otoczenia jest bardzo uniwersalne i zawsze wydobywa się z tych samych
rozczarowań i deficytów. Ale dalej jest już nieco gorzej, bo ta uniwersalność
staje się tu przewidywalnością. Cała droga samoakceptacji
wiedzie wręcz podręcznikowo przez wszystkie punkty wyznaczane dzięki
autoanalizie działań, nie ma u Louisa żadnego momentu zaskoczenia, niczego
nietuzinkowego, niczego naprawdę przykuwającego uwagę. Już na samym początku
czytamy prowokacyjne wyznanie o tym, że dzieciństwo nie kojarzy się autorowi z
niczym dobrym, ale potem to idzie w kierunku kreowania swojego wizerunku z lat
minionych jako osoby, która doznawała opresji w sposób wyjątkowy.
To nie jest tak, że czytałem
tę książkę bez empatii. Jest niesamowicie prawdziwa i momentami bardzo
przejmująca. Zwłaszcza w tych fragmentach, w których Louis opowiada o anatomii
rodzinnej przemocy, przedstawia jej przerażającą spiralę, odnotowuje fakty i
emocje wpływające na to, że więź z ojcem była wieczną więzią zależności i
wiecznym odium niespełnionych ojcowskich oczekiwań. Ale w dalszym portretowaniu
dysfunkcyjnej rodziny nie ma już niczego naprawdę zajmującego. Opisane są
wielokrotnie omawiane mechanizmy i oczywiste typy zależności w relacjach.
Wszystko to się już wie i nie rozumiem, z jakiego powodu uznaje się za kultową
książkę opisującą traumatyczne doświadczenia w tak oczywistym wymiarze. Nie ma
nawet miejsca na to, by niuansować cierpienie. Ono jest bardzo konkretne i
niezwykle wymowne. Louis nie proponuje interpretacji, nie zaskakuje jakimiś
istotnymi wieloznacznościami, nie wydobywa ze swojej historii choćby
fragmentami tego, co mogłoby naprawdę absorbować swoimi niedopowiedzeniami,
czymś nieoczywistym.
Autor koncentruje się tu
przede wszystkim na sobie i chwilami jest to mocno zaakcentowany egocentryzm,
chwilami pójście w drugą stronę – ukazanie siebie w roli najpodlej
wykorzystanej ofiary, dla której nikt nigdy nie znalazł w pełni zrozumienia.
„Koniec z Eddym” to taka historia inicjacyjna, gdzie wszystkie elementy
składają się w zaskakująco prostą całość. Sygnalizowane tendencje ucieczkowe –
od orientacji seksualnej, życiowego i rodzinnego statusu – to także opowieści o
czymś bardzo oczywistym. Istotne jest sugerowanie, że bohater doświadcza
ostracyzmu za coś, co nigdy nie było jego wyborem, ale stara się dokonać
wyboru, radząc sobie z tym. Tu jednak również nie pojawia się pole do jakiejś
szerszej interpretacji. Nie mam na myśli tego, że przy tej książce mamy się
rozpłakać albo oburzyć i trwać w kibicowaniu młodemu bohaterowi, by nareszcie
mógł być sobą i dumnie kroczyć przed siebie.
Chodzi mi o to, że Édouard
Louis relacjonuje doświadczenia trudnej młodości w taki sposób, iż wszystko
jest tu nam wyłożone i wyjaśnione. Momentami zbyt wiele i nazbyt dosadnie. Ta
historia jest boleśnie schematyczna i jakkolwiek wstrząsająca, nie opowiada
niczego ponad setki podobnych historii dojrzewania pośród opresji i wstydu. Nie
widać również jakichś zasadniczych okoliczności, dzięki którym następuje
wydobycie się z tej apatii atakowanego i wyszydzanego. Są bardzo czytelnie,
chwilami aż nazbyt czytelnie, rozpisane role katów i ofiary. Role cierpienia,
które powinno być interpretowane bez cienia wątpliwości. Brakuje mi jakiejś
formy świeżości i kontrowersji w tym, jak ta historia mogłaby być opowiedziana.
Tym bardziej że – w przeciwieństwie do utworu Eribona – to tylko relacja bez
szerszych refleksji. Nazywająca zło i wyobcowanie bardzo wyraźnie, ale
jednocześnie pokazująca wszystko w jakimś prozaicznym, zbyt dosadnym wymiarze.
Choćby wspominanie sylwetki kuzyna, który zmarł przed trzydziestką, bo nie
wydobył się ze spirali przemocy oraz z miejsca, gdzie nie czekały na niego
możliwości. Nasz bohater konsekwentnie za nimi podąża. I wiemy, że wygra. Wiemy
również, że to, co opisuje, może niekoniecznie ma wypaść interesująco
literacko, ale staje się formą powtórzeń i przypomnień o wielu takich samych
smutnych historiach jak ta budująca tę książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz