2025-05-27

„Nieznane oblicze wikingów. Zapomniane opowieści nordyckiego świata” Eleanor Barraclough

 

Wydawca: Wydawnictwo Prószyński i S-ka


Data wydania: 20 maja 2025

Przekład: Magda Witkowska

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda

Cena det.: 75 zł

Tytuł recenzji: Zapomniani, wskrzeszani

To książka fascynująca dla kogoś, kto osiadł na Islandii dwa lata temu i wciąż niewiele wie o szeroko pojętej kulturze wikingów. Ale nie tylko dla mnie. Przede wszystkim nie jest to opracowanie naukowe i zainteresować może wbrew pozorom nie tylko odbiorców interesujących się wikingami, lecz również szeroko pojętą historią, śladami po specyficznych formach funkcjonowania ludzkości oraz… fantazjami na ich temat. Bo ważne w tej książce jest to, co autorka wyraża wprost w podziękowaniach, a co widzi się, czytając już pierwszy rozdział. Mamy tu bowiem połączenie wrażliwości, specyficznej frazy narracyjnej i wyjątkowego sposobu opowiadania o poszczególnych zjawiskach oraz problemach. W związku z tym dostrzegamy, że „Nieznane oblicze wikingów” to rzecz napisana zarówno przez naukowczynię, jak i przez publicystkę, ale także pisarkę. Bo fragmentami czyta się to jak fascynującą powieść. Dziesięć interesujących rozdziałów nabiera atrakcyjności dzięki temu, że Eleanor Barraclough włącza w tekst antycypacje, a to po prostu niesamowicie wciąga i zachęca do czytania. Publikację wyróżnia też inna kwestia. Brytyjska autorka łączy fakty i insynuacje na temat kultury wikińskiej z jej ogromnym wpływem na kulturę anglosaską, a to nie jest już takie oczywiste, jeśli ktoś interesuje się tematem dość pobieżnie.

Norwegia, Szwecja i Dania to oczywiście kraje, w których opowieść się rozpoczyna i w wielu aspektach rozwija. Jednakże jest też bardzo dużo ciekawostek o Islandii i tym, w jaki sposób funkcjonowali tu wikingowie. Dla mnie, islandzkiego emigranta, niektóre z tych informacji to odkrycia, niektóre to potwierdzenia zasłyszanych tez, inne zaś rozwiewają wątpliwości, jakie miałem. Najbardziej paradoksalne, co przeczytałem, to że w obecnej Islandii, w której w każdej miejscowości widoczna jest tęczowa flaga, przed wiekami surowy biskup nakładał kary za homoseksualizm. Że w kraju, który nie ma armii i z łagodnością swoich obywateli wydaje się najbardziej pokojowy na świecie, odbywały się wojny domowe, a także okrutnie rozprawiano się ze zbuntowanymi niewolnikami na Vestmannaeyjar (przy okazji poznałem etymologię nazwy tego przepięknego małego archipelagu będącego częścią Islandii). Jest dużo więcej. Na przykład informacja – choć znana chyba powszechnie – że najbardziej zbliżony do staronordyckiego jest obecnie współczesny język islandzki. Rozumiem już teraz, co naprawdę znaczy po islandzku „sobota”. I to w Islandii spisywano głównie historię Wikingów. Barraclough podkreśla, że problemem odkrywania i interpretowania zachowań wikińskich jest brak zapisów ich historii. To, co opowiedziane, to za mało. Albo zniknęło na przestrzeni wieków. W odniesieniu do epoki wikingów pada tu określenie „zachwycający klejnot”, choć wiadomo, że naprawdę trudno zrekonstruować i ją, i przede wszystkim jej codzienne życie, które autorce wydaje się najciekawsze.

Dlaczego stereotypowy wiking to potężny mężczyzna z szaleństwem w oczach, który przemierza zimny ocean, stawia stopę na obcej ziemi i walczy ostrymi narzędziami, okrutnie traktując każdego, kto stanie na jego drodze i nie jest po jego stronie? W książce Eleanor Barraclough dowiadujemy się, skąd wzięła się ogólnie przemoc i agresja wśród wikingów, jednakże możemy też zauważyć znakomite poczucie humoru autorki poświęcającej chwilę na przykład wikińskiej kupie. Wcale nie byli zawsze okrutni i wcale nie było tak, że każdy wiking to twardziel. Mamy tu opisane słabości, lęki, trudności psychologiczne, którym nikt wtedy nie mógł zaradzić.

Konstrukcja książki jest bardzo ciekawa i przemyślana. Podoba mi się pomysł trójdzielności rozważań. Barraclough zaczyna od odkryć na duńskich torfowiskach, a kończy bardzo niejednoznacznie. Bo wikingowie to prawdziwa tajemnica i taką tajemnicą w wielu wymiarach pozostaną. Autorka śledzi na początku trzy geograficzne drogi poszukiwań i odkryć, a w zakończeniu zaznacza, że opowieść o wikingach może mieć trzy różne zakończenia. Bo skończyła się epoka, o której naprawdę niewiele konkretnego można powiedzieć. Czytając, zauważamy, że narracja koncentruje się często wokół przedmiotów, które wydobyto z wiecznej zmarzliny albo na które natrafiono w czasami zaskakujących okolicznościach. Barraclough przygląda się kamykowi, zapisowi runicznemu albo figurce. A potem… nie boi się swoich własnych przemyśleń związanych z danym przedmiotem. Solidnie przygotowana merytorycznie (liczne teksty źródłowe zaznaczane w każdym rozdziale) jest jednocześnie pisarką, kreatorką fikcji, kobietą snującą swobodne rozmyślania o tym, co mogłoby mieć miejsce, ale wcale nie musiało się wydarzyć. Dlatego w niektórych fragmentach ciekawsze są tu nie fakty, lecz hipotezy albo po prostu swobodne przemyślenia autorki. Naprawdę zaangażowanej w temat, ale niechętnej do powtarzania lub utrwalania mitów oraz powszechnie dostępnych faktów na temat kultury wikińskiej.

Podoba mi się również to, że Eleanor Barraclough skupia się na analizowaniu sytuacji kobiet w omawianej kulturze. Bo przecież wiking to nie tylko dość konkretnie i stereotypowo zwizualizowana postać o konkretnej płci. Nie dla autorki. Kto na przykład szył wszystkie żagle do statków, którymi mężczyźni podbijali kolejne lądy pośród zimnych wód? Kim były te, które wtedy i teraz są niewidoczne, bo wiemy tylko tyle, że dzieliły się one na szlachetnie urodzone, wolne i niewolnice? Biorąc pod uwagę, że autorka skupia się przede wszystkim na tradycji ustnej, trudno, by znalazła jakieś konkrety dotyczące sytuacji i statusu wikińskiej kobiety. Jednakże udaje jej się coś pozornie niemożliwego. Najciekawszy w moim odczuciu jest rozdział o runicznych komunikatach przekazujących czytelne informacje o kobiecych (i męskich) uczuciach oraz namiętnościach – tych tak zwanych właściwych i tych zgubnych, które tak piętnował duchowny w jednym z najbardziej obecnie tolerancyjnych krajów Europy.

Świetne jest też to, że poznamy szerokie spektrum kierunków wypraw wikingów: od Morza Czarnego i Morza Kaspijskiego po Grenlandię. Funkcjonowanie kultury wikińskiej w tamtych rejonach wydaje się najciekawsze i rozważania właśnie na ten temat najmocniej przykuły moją uwagę. „Nieznane oblicze wikingów” to książka o niezbadanych przez współczesnych ludzi świecie, w którym wspólnota tworzyła się na bardzo specyficznych zasadach. Jednocześnie ludzie kojarzeni z przemocą i podbojami mieli dokładnie te same wady i zalety co my współcześnie. Jednakże wejście w tamten świat, tamtą mentalność i kulturę nie jest czymś łatwym, a w pewnych aspektach nawet jest niemożliwe. Nieprzypadkowo Eleanor Barraclough używa metafory zamkniętych przed nami drzwi. Próbuje je jednak uchylać. Zaznacza przy tym na przykład, jak bywa to trudne, bo nigdy nie uda się naukowcom idealnie odtworzyć twarzy typowego wikinga. Czyta się to bardzo dobrze, bo nie zderzamy się z naukową frazą, lecz po prostu z fascynującą opowieścią o świecie, który odszedł na zawsze, a który usiłują wskrzeszać stereotypy lub powielane mity, współcześnie zaś zarabia na tym przede wszystkim turystyka. Wikingowie w tej książce to ludzie (obu płci!) zagadkowi, pełni sprzeczności i będący źródłem wielu fascynacji. Doskonale widać, że w głowie autorki kotłują się rozmyślania, które mogłyby stworzyć dwukrotnie dłuższą opowieść. Ale wtedy nie byłoby to tak atrakcyjne dla czytelników. I nie byłaby to książka dla wszystkich, lecz tylko dla zainteresowanych konkretnym tematem.


2025-05-20

„Nie w szczepionkę” Jakub Nowak

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph


Data wydania: 16 maja 2025

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

 Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Puls życia

To jest dość ekscytujący rodzaj napięcia, gdy czyta się drugą książkę autora, którego debiut uznało się za książkę roku. Wtedy w Polsce naprawdę nikt nie napisał czegoś tak dobrego, jak udało się to Jakubowi Nowakowi. Jednakże porównywanie „Nie w szczepionkę” do „To przez ten wiatr” zupełnie mija się z celem, gdyż nie jest to powieść ani lepsza, ani gorsza, lecz po prostu inna. Choć nie do końca. Nowak doskonale wie, jaki literacki potencjał kryje się w czasie przeszłym. W jego nowej książce to, co minione, znowu charakterystycznie pulsuje. Autor pokazuje nam to w zupełnie innych dekoracjach i z zupełnie innymi bohaterami, ale z równym wyczuleniem na detal. Na to, by nie zaniedbać szczegółów, nie zgubić ani zanadto nie poplątać istotnych cech wizerunków psychologicznych bohaterów. Poza tym Nowak to po prostu mistrz opowiadania historii. Toczącej się dwutorowo, jednak z wykorzystaniem tego nie zawsze dobrze używanego chwytu. Bo u innych przeszłość i teraźniejszość tworzą niezbyt wyraźny obraz tego, o czym właściwie jest książka – a tu tak nie jest.

Tak jak w debiucie Jakub Nowak udowadnia mistrzostwo introdukcji. Proste zdanie mówiące o tym, że „chłopak i jego młodszy brat brną przez miasto”, otwiera tutaj w epicko znakomity sposób opowieść o czasie, w którym zderzają się problemy młodych ludzi. Jest to wszystko bardzo intensywne i gorące. Nie tylko dlatego, że kończą się przełomowe z kilku punktów widzenia wakacje, a młodzi „pocą się nieśmiertelnością”. Mieliśmy już sporo wspomnieniowej prozy o latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, które swoim finałem nie tylko istotnie zmieniały zapis daty, ale dla wielu ludzi także świat. „Nie w szczepionkę” to książka w tym segmencie ciekawa już choćby dzięki symbolice swojego tytułu. Tu symbolizujące trudności ciosy we wrażliwe miejsca zostaną rozdane solidnie, wielokrotnie, metaforycznie i  dosłownie. Nowak decyduje się na ukazanie wrażliwości bohaterów. Właściwie dwójki z nich, jednakże jest tu bogata charakterologicznie galeria postaci, wobec których czytający nie będą obojętni.

I to generalnie wszystko, co łączy dwie książki Jakuba Nowaka, choć w tej nowej w przynajmniej jednej scenie wiatr również będzie odgrywał istotną rolę. Poza fabułą autor po raz kolejny zaskakuje mnie tym, w jaki sposób wizualizuje świat przedstawiony. Określenia, które zostaną ze mną na zawsze, to na przykład „garsonka w kolorze cienia”, „betonowe jelita wieżowców” czy zwrot „upychać noc jak watolinę w pluszakach”. Pozornie jest to książka o problemach nie tyle poruszonych już wielokrotnie, ile wielokrotnie zmarnowanych literacko przez pokazywanie jedynie prostej zależności: przeżyta w przeszłości trauma zawsze w jakiś sposób oddziałuje na dalsze życie, zostając w nim do końca. To wszyscy wiemy, wielu z nas tego doświadcza. Nowak zdecydował się wyjść poza tę konkluzję i pokazać coś więcej.

Uważam jednak, że jest to przede wszystkim powieść o zbędności i przynależności. Jak bolesna może być ta pierwsza i jak bardzo istotna ta druga? To wiedzą wszyscy, prawda? Jednak Nowak nie będzie opisywał poczucia bycia zbędnym jako stanu bolesnej opresji ani nie zdecyduje się na nijakie pokazywanie, że przynależenie do jakiejś grupy ludzi daje widoczne poczucie wartości albo jest zwyczajnie dobre, bo pozwala na jakiś psychiczny komfort. Tutaj wszyscy uwięzieni są w dyskomforcie, ale na różnych zasadach i w różnych warunkach. Nie tylko dlatego, że przeplatające się narracje dwóch różnych rodzajów dzielą ponad dwie dekady. „Nie w szczepionkę” to opowieść o charakterystycznych dla każdego człowieka tendencjach ucieczkowych, lecz opowiadająca o nich w taki sposób, jakby odkrywała przed nami coś na kształt spektrum autyzmu, które – jak wiemy – jest ogromne. Tu ogromne pole do popisu dają autorowi dwie sytuacje wyjściowe: dramaty nastolatka, który musi oddać dług, i dojrzałej życiowo kobiety, która żegna się z czymś, co dotychczas stanowiło treść jej życia.

Dużo jest tu smutku, melancholii, wspomnień o muzyce i muzyki w ogóle. Siwa całe życie poświęciła buntowniczej twórczości muzycznej, wypierając z pamięci pewną noc, podczas której miała do czynienia z dwoma odejściami – każdym na innych warunkach. Mikołaj to jej obecny przyjaciel. Nie ma go w pobliżu, możemy go posłuchać dzięki zestawowi głośnomówiącemu w telefonie. Ale to jednak przyjaciel. Siwa zdecydowała się przemeblować nieco rodzinny dom, by pozwolić dorosłemu synowi tego bliskiego jej człowieka zamieszkać tam, gdzie miała być szczęśliwa tylko ona z córką. Jakub Nowak buduje wiarygodność swoich bohaterów poprzez ich relacje z innymi. Najciekawsza tutaj to ta Siwej z jej matką. Zresztą to w ogóle opowieść o rodzicielstwie, które kiedyś było trudne, bo zapracowani ludzie wybierali się na urlop raz na sześć lat, a dzisiaj związane są z nim zupełnie inne problemy.

„Nie w szczepionkę” to także ciekawa powieść pokazująca, że nauka empatii przychodzi w zupełnie zaskakujących momentach życia. Że ludzie mogą mieć dobre serca, ale ta dobroć bywa jak z kamienia. A serca kamienne otwierają się w zaskakujących okolicznościach. Nie ma tu żadnej zbędności, książka jest krótka i wielowątkowa, co z pewnością utrudniło ujęcie treści w dobrej formie. Wiele jest tu skryte w cieniu; Nowak lubi niedopowiedzenia mimo formalnej dbałości, by wszystko oddziaływało na wyobraźnię czytelników i pozwalało im zakończyć lekturę z satysfakcją. „Gramy różne role” – mówi Siwa, ale mam wrażenie, że te słowa nie mają bezpośredniego związku z sytuacją, w której padają. Bohaterowie tej książki zaskakują nas tym, co robią, i w jaki sposób osiągają (lub nie) wyznaczone przez siebie cele. Ponadto Nowak interesująco opowiada o czasie, w którym matka nie darzyła córki taką czułością jak Siwa swoją Gabrysię. A jednak tamten czas ukazany jest w bardzo ciepłych barwach. Te mroczne też się takie stają, bo choć „Nie w szczepionkę” to opowieść o tym, co człowieka zabolało fizycznie, a potem boli psychicznie przez całe życie, uważam ją mimo wszystko za książkę pełną ciepła. A na pewno wielkiego zaangażowania w tak wymyśloną i opisaną przez autora historię. Bardzo się cieszę, że Jakub Nowak nie pisze –  w przeciwieństwie do kilku znanych polskich pisarzy – wciąż tej samej powieści. Zapraszam do poczucia zaskoczeń, wzruszeń i prawdziwej przyjemności z lektury.