2013-03-24

"Dzieciństwo Jezusa" J. M. Coetzee

Południowoafrykański noblista od lat próbuje zgłębić istotę człowieczeństwa; nadać jej znaczenie w wymiarze historycznym, społecznym i egzystencjalnym. Jego dotychczasowe powieści to specyficzne gry – rozprawy filozoficzne. Pełne niedopowiedzeń, a jednocześnie dość czytelne i osadzone w klimacie wyznania, chociaż fabularne konstrukcje za każdym razem są inne. Gdybym miał porównać najnowszą powieść Coetzee’ego do którejś z jego poprzednich, wskazałbym "Czekając na barbarzyńców". Bo chociaż tam rozpatrywana jest rola upływu czasu w rozwoju ludzkiej świadomości, a tutaj upływ czasu to pojęcie dość specyficzne, łączy te książki głęboko humanistyczna troska o to, jak zrozumieć siebie i zmieniający się świat, nie zmieniając jednocześnie ani zbyt wiele w samym sobie ani też nie ingerując w otaczający nas świat.

Czytelne nawiązania do rodziny z Nazaretu to nie jedyna ścieżka interpretacyjna utworu. Mamy dziecko bez rodziców, mamy mężczyznę – opiekuna, mamy w końcu kobietę, która wchodzi w rolę matki bez przeżycia procesu noszenia w łonie tego, którego teraz nazywa swoim synem. On sam także jest specyficzny. Brzydzi się walką. Nadstawia drugi policzek, kiedy ktoś go uderzy. Chce wskrzeszać zmarłych i ratować rzeczy. Przede wszystkim jednak zadaje pytania  o to, jak skonstruowany jest niedoskonały świat, którego nie rozumie, z którego nie pochodzi i do którego nie jest w stanie się dostosować.

Pewnego dnia Simón wraz z pięcioletnim Davidem przybywają do obozu dla przesiedleńców w Novilli. Obaj nie znają i nie rozumieją swojej przeszłości. Znaleźli się w specyficznym świecie bez przodków, tradycji, bez wiary i idei opartych na minionych doświadczeniach. Ten świat wydaje się światem Leibniza – jest w nim wszystko, co pozwala poczuć się szczęśliwym i zaspokojonym. Ludzie w świecie, do którego przybywają dwaj uchodźcy, ustanowili sobie prawa oparte na tym, co mają w danej chwili. „Kiedyś” nie jest istotne. Idea sama w sobie rodzi się teraz, z potrzeby chwili, jest świeża i aktualna. Simón nie pojmuje wielu rzeczy. Dziwi się, że w rzeczywistości, w jakiej przyszło mu teraz żyć, dławić trzeba pragnienia i potrzeby ciała; że jest to świat, w którym się konsumuje, wydala, żyje tym, co zdobywa i nie nadaje rzeczom ani słowom jakiegoś istotnego znaczenia. Chociaż wszyscy wokół są życzliwi i tworzą świat pełen harmonii, coś z nim jest jednak nie tak i nie tylko stary Simón to dostrzeże. Jego podopieczny David, któremu szukają matki, przyglądać się będzie światu bez przeszłości, Boga i tradycji dziecięcymi oczami, poszukującymi piękna, prawdy i zdrowego rozsądku. A tego wszystkiego nie jest łatwo wokół się dopatrzeć.

Novilla nie chce nowinek, udogodnień; cieszy się z faktu wyzwolenia z przeszłości. W takim świecie Simón chce odnaleźć Davidowi matkę. Na ich drodze staje Inés. Zaskakująco szybko zbliża się do chłopca, nawiązuje z nim bliską więź, prawdziwie mu matkuje. Na początku jest zaborcza, izoluje Davida od świata. Potem stara się go weń wtłoczyć, by – zobaczywszy, że nie pasuje – zabrać go czym prędzej… ze szkoły, z miasteczka, z dotychczasowego życia. Tymczasem afirmacja życia w takiej, a nie innej postaci, jest w „Dzieciństwie Jezusa” bardzo wyraźna. Już na jednej z pierwszych stron Simón wyjaśnia Davidowi: „Jesteśmy tu z tego samego powodu, co wszyscy inni. Dostaliśmy szansę, żeby żyć i przyjęliśmy ją. To wielka rzecz – życie. Największa ze wszystkich”. Tyle że życie w Novilli to życie bez transcendencji, życie pozbawione prawdziwych emocji, wiary i przekonania o tym, że idee znaczą więcej niż słowa, jakimi się je wyraża.

A David staje się coraz bardziej krnąbrny i buntowniczy. Pyta o istotę świata w taki sposób, że nikt nie jest w stanie mu odpowiedzieć. Nie czuje, że w życiu, które przecież ma wielbić ponad wszystko, ma jakiekolwiek miejsce. Nie godzi się na przypadkowość swojego istnienia. Nie jest w stanie bezkrytycznie akceptować tego wszystkiego, co oferuje mu świat, do jakiego przybył znikąd. David niczym Don Kichot ucieka w świat fantazji, widzi rzeczy inaczej niż inni, a między poszczególnymi liczbami znajduje mroczną przestrzeń, bo nic tak naprawdę nie jest w porządku z pozornie uporządkowanym światem, który wyzbył się tego, co było kiedyś. Istotna w tym wszystkim jest tożsamość chłopca. „Nie mam matki ani ojca. Ja po prostu jestem”. Otoczenie usiłuje coś na nim wymóc, wpasować go w schematy; wbić do głowy wszystko, w co powinno się wierzyć, aby nie zgubić zdrowego rozsądku. Tymczasem z rozsądkiem niewiele mają wspólnego zarówno działania Simóna, Inés jak i niektórych mieszkańców świata, w którym ponoć wszystko ma swoje miejsce oraz czas, a przede wszystkim wszystko jest rozsądne i  ma sens. Czy aby na pewno?

„Dzieciństwo Jezusa” to dość przewrotna przypowieść o poszukiwaniu prawdy i o tym, że wszelkie idee mają swe platońskie cienie, a ich interpretacja bywa bardzo trudna. To historia oswajania się z tym, czego nie ma; w nas i wokół nas. Pustka i cierpienie nabierają u Coetzee’go wiele różnych znaczeń, ale istotą tej książki jest przedstawienie drogi poszukiwania sensu – egzystencji oraz sposobów jej wyrażania. Łatwo żyć w świecie, w którym dwa i dwa daje cztery. Co jednak, gdy nie taka jest suma? Jaki sens ma życie i dorastanie Davida, który coraz bardziej gubi się w bezsensie, a cierpi dlatego, że żyje?

To również książka o roli przypadku w życiu każdego z nas. O odrzuceniu, napiętnowaniu i braku pewności, że jest się w świecie w jakimś celu. O problemie bycia poza czasem, kiedy czuje się jego upływ dosadnie i boleśnie. Nie w każdym momencie poważna. Rozważania o dualizmie ludzkiej natury przy zatkanym sedesie bawią i wskazują, że Coetzee widzi problemy, o których można opowiedzieć zabawnie. „Dzieciństwo Jezusa” to misternie skonstruowana fabuła o wielu znaczeniach, dlatego warto czytać ją w skupieniu i oddać się rozmyślaniom między innymi o tym, czy rzeczy i wartości naprawdę są tym, czym się pozornie wydają. Książka mądra, dostojna i przypuszczam, że to też taka antyutopia, bo wymarzony raj wcale nim nie jest, a najpiękniejszy ze światów może gdzieś istnieć, lecz nikt go chyba nie poznał…

tłum. Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak, 2013

6 komentarzy:

Unknown pisze...

Akurat lubię tego autora, żadna książka jeszcze mnie definitywnie nie zawiodła więc mniemam, że i w tym temacie Coetzee poradził sobie jak zwykle. Bardzo lubię książki z wyeksponowaną rola przypadku. Może dlatego, że uważam, wszystko za przypadek. Ciekawa recenzja. Biegnę po książkę.

Dariusz Okoń pisze...

Chciałem zapoznać się bliżej z tym pisarzem. ,,Dzieciństwo..." może wpadnie mi w ręce przy okazji, ale początek przygody pewnie będę musiał zacząć od przeszukiwania biblioteki i lektury starszych książek (wiadomo jak to z nowościami w wielu miastach jest :D).

malignaNT pisze...

to co napisałeś: mocno przeszarżowane i mocno kaznodziejskie

Książki sa niebezpieczne pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Książki sa niebezpieczne pisze...

Fantastyczna książka...Coetzee nie zawodzi.

http://ksiazkisaniebezpieczne.blogspot.com/2013/07/dziecinstwo-jezusa.html

ganabika pisze...

Skończyłam właśnie czytać Coetzee "Dzieciństwo Jezusa" i taka mnie naszła refleksja - pisarz jest taki, jakich ma czytelników. Nie wiem czy się zgodzicie? A książka w sumie w porządku. Dla mnie trochę w niej za dużo - bo i metoda sokratyczna i nawet odwołanie do INCEPCJI (nie powołuje się na film ale przytacza ten sam pomysł), są idee a także koncepcja społeczeństwa komunistycznego ale takiego uduchowionego, do tego jeszcze dorośli zmanipulowani przez pełne wdzięku ale krnąbrne i ciągle pytające dziecko (irytujące). Zakończenie jest zaskakujące - zostać i przystosować się (np. lekarz) czy poszukiwać niekoniecznie czegoś idealnego ale po prostu innego, takiego dla nas. Właśnie to lubię w książkach tego autora. Czasem nawet wydaje mi się, że on nie do końca wie o czym pisze ale ważne jest co czytelnik wyczyta :) Mnie ta książka wydala się kontynuacją innej książki pt."Powolny człowiek"