Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 7 maja 2013
Liczba stron: 207
Oprawa: twarda
Cena det: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Śmiech i łzy, nihil novi…
Cztery lata po wydaniu "Śmierci czeskiego psa" Janusz Rudnicki jakby się skopiował na dobrej jakości
sprzęcie. Podobna objętościowo książka, twarda oprawa, inny co prawda
prowokacyjny obrazek na okładce, ale wewnątrz nic nowego. Nic, chociaż to nie opowiadania,
a publicystyka. Felietony i historie z życia autora, który uważa, że w
dzisiejszych czasach ze wszystkiego można zrobić literaturę. Nie można. To
kawał soczystej językowo i słodko – gorzkiej prozy, ale pozostaje pewien
niesmak, bo wszystko to już było, o wszystkim przeczytaliśmy. To nadal świetny
ironista, dobrze władający piórem prozaik, genialny manipulator i literacki
hosztapler, fantastyczny bajarz i wnikliwy obserwator piętnujący absurdy
świata. Jednak „Trzy razy tak!” wydaje się zbiorem tekstów złożonych wedle
jakiegoś trudnego do ustalenia klucza i nakazu, który przyszedł z zewnątrz; by
wziąć to i zebrać, opatrzyć tytułem, zamknąć w twardej oprawie i po raz kolejny
wystawić język pisarstwu, polskości, sobie samemu i każdemu z nas.
W pierwszej części (bo będą
– co sugeruje tytuł – trzy plus doklejony appendiks) poznajemy specyficznego
narratora, niejakiego Kuku. Zastanawia się nad sobą i stawia mało budujące
pytanie: „Jestem incydentem, który przydarza się mnie samemu?”. Incydentalne
było wszystko, co się wydarzyło, a obecnie wodna przestrzeń wywołuje strumień
(sic!) skojarzeń oraz wspomnień, chociaż przecież istnieje tylko czas
teraźniejszy i nic poza nim. A jednak coś jest, coś bardzo ważnego było,
skończyło się i boli, uwiera, każe rewidować tę teraźniejszość bolesną.
Rozliczenie z czasem jest gorzkie. Gdzie upłynął od czasu, kiedy zdało się
maturę i przyglądało suszącym się paznokciom Mani? W świecie, gdzie można
umrzeć niezauważonym, minęły lata i zdarzyły się rzeczy, o których trudno napisać
bez goryczy. Najpierw jest zatem Rudnicki filozofem i melancholijnym
samotnikiem, który chce za wszelką cenę nadać samotności znamion stanu wesołego
i beztroskiego. Te próby będą się pojawiać jeszcze później. Można samotność
wyśmiać. Można śmiać się z niej. Nie można zaprzeczyć, że jest opresyjna,
smutna i dotykająca bardziej niż polskość, której można się wstydzić, ale która
płynie we krwi od urodzenia, a transfuzja jest niemożliwa…
W drugiej części książki
Rudnicki rozważa kondycję współczesnego prozaika. To taki ktoś, kogo nominowali
do bardzo ważnej nagrody i kiedy zjawia się na gali jej rozdania, wypina dumnie
pierś, już jest gotów wyjść i pokłonić się publicznie, dziękując za nią…,a
okazuje się, że nagrodę, kasę oraz sławę kilku miesięcy i kilkudziesięciu
fleszy fotograficznych zgarnia ktoś inny. No i dupa. Znowu nie docenili. Znowu
jest się tym drugim, trzecim, może nawet kimś z tła wielkości innych piszących.
Rudnicki opisuje żałosne żebranie literatów o uwagę. W świecie, w którym
literatura znaczy już naprawdę niewiele. To gorzki obraz upokorzenia po
ciężkiej pracy, a właściwie ustawicznej walki o swoje pięć minut, które należy
się po latach zmagania się z piórem i słowami.
Ostatnia część opisuje
Polaka w Luksemburgu przypadki, ale tak naprawdę traktuje o polskości widzianej
oczyma ludzi Zachodu. Tu powtarzają się już wnioski i spostrzeżenia z innych
książek autora, zatem będziemy mogli się pośmiać z nieudolnego Polaczka i
podziwiać jednocześnie jego spryt, dzięki któremu nie ginie i potrafi sobie
poradzić. Nawet jeśli to radzenie sobie jest rozpaczliwą próbą zachowania
godności, której być może nie ma. Bo Polak za granicą wcale nie brzmi dumnie.
Nie brzmi tak również w Polsce, od której uciekać można do innych państw, ale
nie ucieknie się od tego, co tkwi w głowie, jest kompleksem i przywarą, boli i
żyć nie pozwala. Rudnicki to taki nowoczesny wagabunda, opisywać będzie
doświadczenia zagranicznych pobytów i historie poznawania innych kultur, jak
choćby afrykańskich Masajów. Tymczasem jest uwięziony na łańcuchu. „Snuję się
więc po Europie jak bezpański pies, ale moja buda to Polska, bezsprzecznie”.
Dokładniej tą budą jest rodzinny Kędzierzyn-Koźle, gdzie wspomnienia wstydliwie
kryją się w lejach po bombach i gdzie czas nie istnieje, a ludzi dawno już nie
ma. Tych, których znał, cenił, obserwował. Wszystko inne, a w gruncie rzeczy
wszystko tak samo. Tylko miasta się połączyły, co nie dało wymiernej korzyści,
bo słowa takie jak korzyść, sukces, mądrość, rozsądek i życzliwość są w Polsce
– kraju wszechogarniającego cudzoziemca „ciepła” – pojęciami dość
abstrakcyjnymi.
Śmiesznie jest u
Rudnickiego, inaczej być nie może. Tym bardziej, że na kartach „Trzy raz tak!”
spotkamy w cokolwiek dziwnych rolach takie persony jak Krystyna Janda, Wojciech
Kuczok, Hanna Krall, Kazimiera Szczuka czy Wisława Szymborska. O czym
poczytamy? O seksie na dachu Złotych Tarasów. O sensie i bezsensie trzepania
dywanów. O wyższości kościoła nad biblioteką. O profanacji grobu parkingowego.
Także o struganiu marchewki, o podróży w trumnie i skrzydlatych towarzyszach
przy posiłku w dworcowym katowickim barze. Poczytamy także o tym, jak to jest
mieć kaca i co zrobić, kiedy zachce nam się siku w autokarze. Czyli o bzdurach
i bzdurkach, o sprawach mało istotnych i mało absorbujących. Rudnicki ze
wszystkiego uczyni opowieść dobrą. Tyle tylko, że pytaniem otwartym jest
pytanie o to, czy zebrane tutaj przemyślenia, historie i narracje naprawdę
zapisują się w historii polskiej literatury współczesnej. Czy nieznośna
megalomania i przekraczanie granic smaku w krytyce i ironii jest sposobem na to,
by naprawdę w niej zaistnieć? Przecież Rudnicki to jest już pozycja, jest marka; po co ją
psuć taką książką?
Pomimo mieszanych uczuć,
lektura „Trzy razy tak!” była przyjemnością, choć o mało przyjemnych sprawach
traktuje. Scenariuszem jest życie. Pełne bolączek i absurdów. Męczące tym
bardziej, kiedy jest się Polakiem i nosi się genetycznie wpisane do środka wady
narodowe, od których uciec nie sposób i nawet śmiać się z nich nie można
terapeutycznie. Janusz Rudnicki, mimo dłuższego pobytu za granicą, zwiedzania
świata i poznawania jego różności, wciąż i zawsze uwięziony jest w polskości.
Między innymi o tym jest ta książka. I o kobiecie…Także o tym, iż zawsze jest
coś do powiedzenia i można opowiadać o tym samym na kilka różnych sposobów.
Tyle że zwykle to kolejne opowiadanie o tym samym już nie robi takiego
wrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz