Wydawca: Czarna
Owca
Data wydania: 1 marca 2017
Liczba stron: 416
Przekład: M. Kłos, M. Chruściel
Oprawa: miękka
Cena det.: 29,99 zł
Tytuł recenzji: Odium czarownicy
Ostatnio postanowiłem
sprawdzić, jak się mają skandynawskie kryminały. Generalnie mają się dobrze, a
masowa produkcja nie ustaje. Chciałem się jednak przyjrzeć temu, jak w praktyce
działa szwedzkie dotowanie debiutujących pisarzy w każdym wieku i czy wychodzi
im to na dobre. W przypadku Lisy Hågensen niekoniecznie. Autorka postanowiła
napisać książkę po tym, gdy w życiu osiągnęła już wszystko, z czego mogłaby być
zadowolona, i jak wielu Szwedów stwierdziła, że teraz czas na pisanie. Napisała
i wydała. Powieść nieprzekonującą, nijaką i udowadniającą, że nie wszyscy
skandynawscy debiutanci mają jednak coś do powiedzenia. „A jej oczy były
niebieskie” to dość absurdalny zlepek motywów, scen i portretów bohaterów,
które wszyscy już dobrze znają i nikt nie oczekuje, że będzie w tym coś
odkrywczego. A jednak ktoś to musi czytać! Dużo
bezpieczniej było określić tę powieść mianem thrillera, a nie kryminału, bo
dzięki temu nie trzeba wydobywać z niej i stygmatyzować tej mnogości
nielogicznych zdarzeń oraz piętnować chaosu, który zdaje się dominować przede
wszystkim w zakończeniu, gdzie Hågensen na siłę stara się wyjść z twarzą z
tego, co do tej pory nawymyślała. Karkołomne próby wyjścia z twarzą w
finale wiążą się przede wszystkim z tym, że cała opowieść przed napisaniem
została jednak niedostatecznie przemyślana. Szkoda, bo nie można nawet
stwierdzić, że ta książka ma potencjał.
A opowiada o tym, jak odium
i nienawiść skrzywdzonej w XVII wieku kobiety, która cudem uniknęła stosu,
będzie się przenosić na kolejne pokolenia tych, co zdecydowali się zamieszkać w
okolicy, gdzie szykanowana Kirsti rodzi pewnego dnia martwego potomka. Narażona
na rozmaite formy przemocy kobieta usiłuje wrócić do rodzinnej wioski, jednak
stygmat czarownicy nie zapewnia jej ciepłego przyjęcia, a strach i uprzedzenia
biorą górę w reakcjach wszystkich, którzy stają jej na drodze. Lisa Hågensen połączy losy nieszczęśliwej
kobiety, w których nie ma naprawdę żadnej indywidualizacji w porównaniu z
licznymi narracjami o cierpiętnicach oskarżanych o kontakty z diabłem w rzekomo
już oświeconej Europie, z historią Raili Rydell, czterdziestoletniej singielki
z kompleksami i dość szarym życiem, od którego ucieka do swojego domku
letniskowego. Nie zdaje sobie sprawy, że pobyt w tak wielbionym przez nią
Lövaren będzie początkiem prawdziwego piekła. Także piekła czytelniczego, kiedy
odkryje się, że pod fasadą tajemnic kryje się szkolne stopniowanie napięcia za
pomocą tak ogranych chwytów jak halucynacje czy bóle głowy oraz sztampowe
budowanie atmosfery niepewności, osaczenia i narastającego lęku. Wszystko
zmierza w dość czytelnym kierunku, a główna bohaterka zdaje się mistrzynią
absurdu, gdy np. zażywa zwiększoną dawkę leku przeciwbólowego, by poczuć więcej
i odkryć zło pobliskiego lasu.
Tak,
to głównie o istocie zła ma być ta powieść i wiedzie nas przez koleje losu
oszukanej oraz wykorzystanej Kirsti, by w XXI wieku umiejscowić siłę jej
mrocznego oddziaływania w pewnym uroczym szwedzkim zakątku, gdzie żyją urocze
na pozór rodziny w uroczych szwedzkich domkach.
Jezioro nie będzie już tak urocze, a na pewno nie będzie taki tutejszy las.
Stamtąd będzie wydobywać się bliżej niesprecyzowane zło, które dosięgnie Raili,
gdy bohaterka zacznie zgłębiać to, co powiedział jej przed śmiercią przyjaciel
zamieszkujący w jednym z domków przy jeziorze. Właściwie trudno jest wydobyć z
tej narracji jakiekolwiek głębsze sankcjonowanie motywu zła, które przechodzi z
pokolenia na pokolenia i nie daje możliwości ucieczki od siebie. To, co Lisa
Hågensen nam proponuje, to dość tanie chwyty mające na celu przykuć uwagę do
narracji. Początkowo w bardzo ciekawy sposób buduje wizerunek enigmatycznej
społeczności znad jeziora i stara się przekonać czytelnika, że pośród tych
uporządkowanych ludzi w domkach na odludziu czai się niejedna tajemnica.
Metafizyka stanie się jednak komiksowym zlepkiem wszystkiego, co efektowne, ale
niekoniecznie sensowne. „A jej oczy były niebieskie” najpierw rozbudza
ciekawość i usiłuje skłonić czytającego do definiowania, co tworzy małą
społeczność, jednocześnie budując między jej członkami nieporozumienia. Potem
wydobywa kilka spektakularnych elementów, które jednak potęgują chaos
przesłania książki. Lisa Hågensen proponuje literaturę co najwyżej rozrywkową.
Bez wartościowego w tego typu opowieści psychologizowania i bez umieszczania coraz to nowych zdarzeń w
szerszym kontekście. To tak jakby
wrzucić do literackiego kotła pojęcie zła, pomieszać w nim kilkanaście mało
spójnych wydarzeń, dodać jeszcze element wyobcowania w poszukiwaniu prawdy i
zakwestionować jej oczywistość tak, że wszystko staje się absurdalne i mało
satysfakcjonujące. Taki chyba pomysł na debiut miała Lisa Hågensen, której nie
pomogła ani siedemnastowieczna czarownica, ani specyfika zamkniętego kręgu
ludzi, których łączy miłość do zacisznego życia nad jeziorem, a dzielą przede
wszystkim lokalne tajemnice.
Zaczyna się spektakularnie
od pożaru domu, która to scena zostanie słowo po słowie powtórzona później jako
chyba punkt kulminacyjny fabuły. Raili odkrywa coś, czego sama nie jest do
końca świadoma, ale jej niepokój udziela się całemu Lövaren, które latami kryło
w sobie wiele mrocznych tajemnic. Hågensen
stara się uczynić bohaterkę postacią dynamiczną, pokazać rozwój jej świadomości
i udowodnić bezkompromisowość w docieraniu do niewygodnych faktów. Tymczasem
Raili doświadcza zbyt wiele, zbyt szybko i sporo z tego, co staje się jej
udziałem, nie ma żadnego związku z odkrywaną przez nią tajemnicą. Autorka w
bardzo naciągany sposób łączy ze sobą dość sugestywne retrospekcje z XVII wieku
z rwaną i nieuporządkowaną fabułą dotyczącą poczynań Raili Rydell. Osamotnionej
w swych działaniach kobiety, która może liczyć jedynie na przyjaciółkę i zbiegi
okoliczności, dzięki którym nadal żyje. To, kto dybie na jej życie i jak ta
świadomość wpłynie na relacje z sąsiadami znad jeziora – to już historia
licznych absurdów, wyskakujących bez przemyślenia pomysłów, zwrotów akcji bez
ich uzasadnienia, ale przede wszystkim narracyjnej miałkości. Dlatego po
lekturze „A jej oczy były niebieskie” zdecydowałem, że nie będę się już
przyglądał, co w skandynawskiej kryminalistyce literackiej piszczy. Zbyt wiele
niedociągnięć tej powieści oraz brak jakiegoś czytelnego, głębszego przekazu
każą domyślać się, że czasem niektórzy piszą, by udowodnić innym, iż mogą.
Niekoniecznie to, że potrafią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz