2017-04-10

„A jej oczy były niebieskie” Lisa Hågensen

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 1 marca 2017

Liczba stron: 416

Przekład: M. Kłos, M. Chruściel

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Odium czarownicy

Ostatnio postanowiłem sprawdzić, jak się mają skandynawskie kryminały. Generalnie mają się dobrze, a masowa produkcja nie ustaje. Chciałem się jednak przyjrzeć temu, jak w praktyce działa szwedzkie dotowanie debiutujących pisarzy w każdym wieku i czy wychodzi im to na dobre. W przypadku Lisy Hågensen niekoniecznie. Autorka postanowiła napisać książkę po tym, gdy w życiu osiągnęła już wszystko, z czego mogłaby być zadowolona, i jak wielu Szwedów stwierdziła, że teraz czas na pisanie. Napisała i wydała. Powieść nieprzekonującą, nijaką i udowadniającą, że nie wszyscy skandynawscy debiutanci mają jednak coś do powiedzenia. „A jej oczy były niebieskie” to dość absurdalny zlepek motywów, scen i portretów bohaterów, które wszyscy już dobrze znają i nikt nie oczekuje, że będzie w tym coś odkrywczego. A jednak ktoś to musi czytać! Dużo bezpieczniej było określić tę powieść mianem thrillera, a nie kryminału, bo dzięki temu nie trzeba wydobywać z niej i stygmatyzować tej mnogości nielogicznych zdarzeń oraz piętnować chaosu, który zdaje się dominować przede wszystkim w zakończeniu, gdzie Hågensen na siłę stara się wyjść z twarzą z tego, co do tej pory nawymyślała. Karkołomne próby wyjścia z twarzą w finale wiążą się przede wszystkim z tym, że cała opowieść przed napisaniem została jednak niedostatecznie przemyślana. Szkoda, bo nie można nawet stwierdzić, że ta książka ma potencjał.
A opowiada o tym, jak odium i nienawiść skrzywdzonej w XVII wieku kobiety, która cudem uniknęła stosu, będzie się przenosić na kolejne pokolenia tych, co zdecydowali się zamieszkać w okolicy, gdzie szykanowana Kirsti rodzi pewnego dnia martwego potomka. Narażona na rozmaite formy przemocy kobieta usiłuje wrócić do rodzinnej wioski, jednak stygmat czarownicy nie zapewnia jej ciepłego przyjęcia, a strach i uprzedzenia biorą górę w reakcjach wszystkich, którzy stają jej na drodze. Lisa Hågensen połączy losy nieszczęśliwej kobiety, w których nie ma naprawdę żadnej indywidualizacji w porównaniu z licznymi narracjami o cierpiętnicach oskarżanych o kontakty z diabłem w rzekomo już oświeconej Europie, z historią Raili Rydell, czterdziestoletniej singielki z kompleksami i dość szarym życiem, od którego ucieka do swojego domku letniskowego. Nie zdaje sobie sprawy, że pobyt w tak wielbionym przez nią Lövaren będzie początkiem prawdziwego piekła. Także piekła czytelniczego, kiedy odkryje się, że pod fasadą tajemnic kryje się szkolne stopniowanie napięcia za pomocą tak ogranych chwytów jak halucynacje czy bóle głowy oraz sztampowe budowanie atmosfery niepewności, osaczenia i narastającego lęku. Wszystko zmierza w dość czytelnym kierunku, a główna bohaterka zdaje się mistrzynią absurdu, gdy np. zażywa zwiększoną dawkę leku przeciwbólowego, by poczuć więcej i odkryć zło pobliskiego lasu.

Tak, to głównie o istocie zła ma być ta powieść i wiedzie nas przez koleje losu oszukanej oraz wykorzystanej Kirsti, by w XXI wieku umiejscowić siłę jej mrocznego oddziaływania w pewnym uroczym szwedzkim zakątku, gdzie żyją urocze na pozór rodziny w uroczych szwedzkich domkach. Jezioro nie będzie już tak urocze, a na pewno nie będzie taki tutejszy las. Stamtąd będzie wydobywać się bliżej niesprecyzowane zło, które dosięgnie Raili, gdy bohaterka zacznie zgłębiać to, co powiedział jej przed śmiercią przyjaciel zamieszkujący w jednym z domków przy jeziorze. Właściwie trudno jest wydobyć z tej narracji jakiekolwiek głębsze sankcjonowanie motywu zła, które przechodzi z pokolenia na pokolenia i nie daje możliwości ucieczki od siebie. To, co Lisa Hågensen nam proponuje, to dość tanie chwyty mające na celu przykuć uwagę do narracji. Początkowo w bardzo ciekawy sposób buduje wizerunek enigmatycznej społeczności znad jeziora i stara się przekonać czytelnika, że pośród tych uporządkowanych ludzi w domkach na odludziu czai się niejedna tajemnica. Metafizyka stanie się jednak komiksowym zlepkiem wszystkiego, co efektowne, ale niekoniecznie sensowne. „A jej oczy były niebieskie” najpierw rozbudza ciekawość i usiłuje skłonić czytającego do definiowania, co tworzy małą społeczność, jednocześnie budując między jej członkami nieporozumienia. Potem wydobywa kilka spektakularnych elementów, które jednak potęgują chaos przesłania książki. Lisa Hågensen proponuje literaturę co najwyżej rozrywkową. Bez wartościowego w tego typu opowieści psychologizowania i bez umieszczania coraz to nowych zdarzeń w szerszym kontekście. To tak jakby wrzucić do literackiego kotła pojęcie zła, pomieszać w nim kilkanaście mało spójnych wydarzeń, dodać jeszcze element wyobcowania w poszukiwaniu prawdy i zakwestionować jej oczywistość tak, że wszystko staje się absurdalne i mało satysfakcjonujące. Taki chyba pomysł na debiut miała Lisa Hågensen, której nie pomogła ani siedemnastowieczna czarownica, ani specyfika zamkniętego kręgu ludzi, których łączy miłość do zacisznego życia nad jeziorem, a dzielą przede wszystkim lokalne tajemnice.

Zaczyna się spektakularnie od pożaru domu, która to scena zostanie słowo po słowie powtórzona później jako chyba punkt kulminacyjny fabuły. Raili odkrywa coś, czego sama nie jest do końca świadoma, ale jej niepokój udziela się całemu Lövaren, które latami kryło w sobie wiele mrocznych tajemnic. Hågensen stara się uczynić bohaterkę postacią dynamiczną, pokazać rozwój jej świadomości i udowodnić bezkompromisowość w docieraniu do niewygodnych faktów. Tymczasem Raili doświadcza zbyt wiele, zbyt szybko i sporo z tego, co staje się jej udziałem, nie ma żadnego związku z odkrywaną przez nią tajemnicą. Autorka w bardzo naciągany sposób łączy ze sobą dość sugestywne retrospekcje z XVII wieku z rwaną i nieuporządkowaną fabułą dotyczącą poczynań Raili Rydell. Osamotnionej w swych działaniach kobiety, która może liczyć jedynie na przyjaciółkę i zbiegi okoliczności, dzięki którym nadal żyje. To, kto dybie na jej życie i jak ta świadomość wpłynie na relacje z sąsiadami znad jeziora – to już historia licznych absurdów, wyskakujących bez przemyślenia pomysłów, zwrotów akcji bez ich uzasadnienia, ale przede wszystkim narracyjnej miałkości. Dlatego po lekturze „A jej oczy były niebieskie” zdecydowałem, że nie będę się już przyglądał, co w skandynawskiej kryminalistyce literackiej piszczy. Zbyt wiele niedociągnięć tej powieści oraz brak jakiegoś czytelnego, głębszego przekazu każą domyślać się, że czasem niektórzy piszą, by udowodnić innym, iż mogą. Niekoniecznie to, że potrafią.

Brak komentarzy: