2019-02-12

„Nasze małżeństwo” Tayari Jones


Wydawca: Wydawnictwo Otwarte

Data wydania: 30 stycznia 2019

Liczba stron: 368

Przekład: Aleksandra Wolnicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: O przynależności

Tym razem obiecałem sobie, że nigdy więcej. Nie uwierzę już w biegunkę przymiotników, które gloryfikują książkę na okładce. Bo tym razem w środku, pomiędzy pełnymi zachwytu zdaniami z przodu i z tyłu, znajduje się blisko czterysta stron nudy. Zły jestem na siebie, że dałem się zmanipulować, ale zły też na Tayari Jones za to, że koncertowo zniszczyła książkę z naprawdę niezłym potencjałem. „Nasze małżeństwo” byłoby dużo lepszą powieścią, gdyby autorka zrezygnowała z tak popularnych dzisiaj kolaży narracji pierwszoosobowych, a zaproponowała nam uważną i drobiazgową relację narratora wszechwiedzącego. Symboliczna intymność spowiedzi tworzących narrację oraz wyolbrzymienia w ich subiektywnym opisie uczuć i wrażeń paradoksalnie rujnują napięcie. Tayari bardzo źle rozłożyła akcenty, w związku z tym początkowo zaaferowany całą intrygą czytelnik jest coraz bardziej zawiedziony, bo wspomniane napięcie spada i autorka nie robi nic, by mu pomóc, uczynić tę historię atrakcyjną i przykuwającą uwagę.

„Nasze małżeństwo” to opowieść o tym, że ludzie dużo częściej stawiają na pierwszym miejscu samozadowolenie niż dobro tworzonego związku. Historia – bardzo płaska, bez pogłębienia psychologicznego – o tym, jak patrzymy na siebie przez pryzmat instytucjonalnych umów, ale także o tym, że w niekorzystnych okolicznościach i w obliczu traumy możemy się od siebie odsunąć, czego potem możemy żałować albo nie. I w zasadzie tylko o tym pisze Tayari. Dodaje jeszcze wątek stygmatyzacji z powodu koloru skóry – zupełnie nieprzystający do przedstawianej historii, stworzony raczej na siłę albo z poczuciem, że chce się wyrazić charakter ludzkiej tożsamości wyznaczany przez kolor skóry i oburzyć się na jego odrzucenie. W tym wszystkim dużo mielizn narracyjnych, gdy ma się wrażenie stania w miejscu po godzinie lektury – z wydarzeniami i bohaterami, którzy jakby zastygli i dopiero potem mierzą się z pewną przewidywalną sytuacją graniczną. Czy to książka o konfrontacji miłości z egocentryzmem? Poniekąd tak. Główna bohaterka rozmyśla przecież nad tym, że to, jak odczuwamy miłość, i to, jak ją pojmujemy, to dwie zupełnie różne kwestie.

Roy poślubia Celestial i zdaje sobie sprawę, że usankcjonowany związek małżeński daje mu więcej praw i swobody w ingerowaniu w decyzje swojej wybranki. Roy jest chłopakiem z prowincji, który poślubia artystkę. Ich światopoglądy i sposoby życia są różne, ale przekonanie o miłości i wzajemnym przywiązaniu pozwala wypracować jakąś wspólną przestrzeń. Iść przez życie z poczuciem, że do siebie przynależą. Niekorzystny zbieg okoliczności wystawi tę miłość na próbę. Może raczej całą półtoraroczną relację, którą śmieli nazywać bliskością na całe życie. W przewidywalny sposób następują pewne pęknięcia, kontakt się rozluźnia, ale pozostaje ten rodzaj przywiązania, który moglibyśmy nazwać wiernością. Do czasu. Roy jest ofiarą okoliczności, ale wyrasta w swej symbolicznej roli na ofiarę co najmniej potrójną. W jakim sensie? Tayari Jones sugeruje wszystko wprost, jednak pozostawia pewien margines własnej interpretacji. Wówczas, gdy dochodzi do spotkania tych dwojga po latach. Upływ czasu i zmienne priorytety zaważą na bardzo emocjonalnej konfrontacji. Jednak i wtedy wszystko jest jakieś letnie, niepełne, pozbawione konturów, a przede wszystkim drapieżności.

Bo przecież to powieść z gruntu kontrowersyjna i zmuszająca do dyskusji o tym, czym jest samostanowienie i jak funkcjonujemy w związkach, które zawsze wymagają kompromisów. Bohaterowie „Naszego małżeństwa” wyglądają trochę jak wyzłośliwiające się dzieciaki, ale też infantylnie zapatrzeni w sferę własnych oczekiwań partnerzy, którzy muszą ponownie stworzyć swoje definicje partnerstwa. Dużo ciekawiej wątek funkcjonowania w związku wygląda, gdy przyjrzymy się historiom drugiego planu – opowieściom o tym, jak układało się życie rodziców bohaterów i co oni z tych relacji przejęli, a czego nie udało im się powielić, bądź o cieszeniu się z tego, że w tym akurat aspekcie poszli swoją drogą.

Jones wprowadza bardzo fasadowo postać tego trzeciego. Kogoś, kto ma być chodzącym wyrzutem sumienia i namieszać w relacjach, które niewystarczająco nadszarpnęła trauma znalezienia się Roya w niewłaściwych okolicznościach i w niewłaściwym czasie. Nasze małżeństwo” opowiada o roli przypadku w życiu człowieka i o tym, jak ten przypadek wpływa na emocje, postrzeganie dalszej egzystencji. Troje to tłok i Tayari Jones podkreśla to nad wyraz często, zakładając, że wokół motywu bliskich sobie ludzi i tej poszkodowanej trzeciej osoby zbuduje jakąś interesującą historię. Tymczasem dzieje się niewiele, by nie powiedzieć, że nic. W takim sensie, że zbudowany dramat jest nim trochę na siłę. Emocje bohaterów, do których dzięki narracjom pierwszoosobowym powinniśmy mieć nieograniczony dostęp, są przedstawione fragmentarycznie, ale na tyle dosadnie, że nie ma się nad czym dłużej zastanawiać. Cała historia koncentruje się bardziej na ciekawych retrospekcjach dotyczących życia rodzin czarnoskórych Amerykanów niż na walce o godność oraz uratowanie resztek zdrowego rozsądku, gdy druga osoba rości sobie prawo do posiadania i zawłaszczenia, powołując się na akt prawny, nie intencje drugiej osoby.

Mogłaby to być ciekawa powieść obyczajowa o przynależności – o tym, na ile mamy potrzebę przynależeć do kogoś, i o tym, jak bardzo jesteśmy w stanie zmienić siebie oraz swoje życie, by dopasować się do wyobrażeń drugiego człowieka o idealnym partnerze. Żadna z tych kwestii nie jest przedstawiona sugestywnie. Bardziej przejmuje dramat Roya, ale tylko do momentu, kiedy mężczyzna rozpaczliwie usiłuje zatrzymać upływ czasu i dotrzeć do osoby, która – tak jak on – zmieniła się. „Nasze małżeństwo” zadaje pytanie o ludzką osobność i indywidualność oraz o te aspekty związku, z którymi łączy się nasze poczucie utraty samych siebie. Opowiada jednak historię dość banalną i – jak wspomniałem – bardzo przewidywalną. Koloryt amerykańskiej prowincji, tak ładnie się z tym wszystkim komponujący, to trochę za mało, by przykuć uwagę. Można tę powieść traktować jako pewne ostrzeżenie, ale również symboliczną wykładnię ludzkiego egoizmu,  którego najbardziej się wstydzimy w związku z drugą osobą. Rozczarowanie.

1 komentarz:

Viper pisze...

Pani Jarosławie, zupełnie się nie zgadzam. "Nasze małżeństwo" czytałem zaraz po tak chwalonym przez Pana "Lekim bagażu" Anny Cieplak. Dla mnie właśnie "Lekki bagaż" to książka nieangażująca, napisana wysilonym, chropawym, miałkim językiem, z wulgaryzmami użytymi na siłę. Kontrast stylistyczny pomiędzy tymi powieściami to właściwie przepaść. Co za tym idzie, o bohaterach dowiadujemy się znacznie więcej niż że "Basia jest jebnięta". U Jones mamy świetny wgląd w psychikę bohaterów, ich emocje, doświadczenia, motywację. Nie ma tu (niemal) czułostkowości i uproszczeń. Choć to proza w dużej mierze "kobieca" i trochę czytadłowa, to jednak jest to czytadłowość na poziomie Johna Updike'a czy Irwina Shaw, a nie np. K. Grocholi. Dlatego nie dziwi mnie nominacja do National Book Award za 2018 rok.