Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 16 października 2019
Liczba stron: 440
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Pamięć rodzinna
Mikołaj Łoziński nie musi
wydawać rokrocznie książki, aby świat literacki pamiętał jego nazwisko. Na
powieść „Stramer” tak jak na „Książkę” czekaliśmy bardzo długo i odnoszę
wrażenie, że jest ona formą kontynuacji myśli z tej poprzedniej. Z narracji, w
której Łoziński opowiadał o rodzinie przez przedmioty, wkraczamy do
pełnokrwistej powieści panoramicznej, gdzie ci ludzie stają się bohaterami
literackimi, których na pewno się zapamięta. Nie można określić „Stramera” jako
sagi rodzinnej, bo obejmuje zbyt mało lat, niemniej te opisywane są bardzo
istotne. To czas, w którym więzy żydowskiej rodziny utrwalają się i ewoluują w
obliczu koszmaru drugiej wojny światowej. Kiedy niedawno czytałem „Hanę” Aleny
Mornštajnovej, zafrapowało mnie to, w jaki sposób autorka ukazuje nadchodzący
koszmar Holokaustu jako coś całkiem zaskakującego, nowego, opisywanego jako
wydarzenie zupełnie nieprzewidywalne, formowane dopiero w świadomości
bohaterów. U Łozińskiego jest jeszcze inaczej – pierwsza perspektywa
spojrzenia na rozpoczętą właśnie wojnę należy do dziecka, do naiwnego sposobu
odbierania i interpretowania przejawów chaosu oraz okrucieństwa. Dlatego
„Stramer” wyróżnia się tym, że opowiada o świecie zmierzającym ku Zagładzie, ale robi to w tak subtelny sposób, że o
dramatycznym końcu wcale się nie myśli. Jego rodzina z Tarnowa ewoluuje,
zmienia się, doświadcza absurdów życia społecznego i politycznego, ale jest też
– egzemplifikowana przez Rywkę – ostoją wzajemnego przywiązania i stałych
rytuałów, które wzmacniają wspólnotę oraz pozwalają jej trwać nawet wówczas,
gdy wspólne spotkanie może być już tylko podszyte lękiem przed przyszłością.
Nathan decyduje się opuścić
Amerykę, by ułożyć sobie życie w Tarnowie, przy ulicy Goldhammera 20. Poświęca
amerykański sen na rzecz prozy życia u boku Rywki, która rodzi mu sześcioro
dzieci. Nathan jest ojcem surowym i zachowawczym. Ma też swoje słabości –
nawracający „katar żołądka” – ale zawsze twardo stąpa po ziemi i wykazuje się
przedsiębiorczością, zakładając kawiarnię, a w niej zmuszając klientów, by
szybko kupowali i wychodzili. Rywka to łagodna matka, która obserwuje
dorastające dzieci i wciąż na nowo wyraża swoje troski, z którymi nikt się nie
liczy, bo ta kochająca rodzicielka staje się postacią dalekiego planu, a jednak
w moim odczuciu najważniejszą, w czym utwierdza mnie zakończenie powieści.
Czterech synów i dwie córki.
Najstarszy Rudek wzbudza szacunek i strach, jest autorytetem dla młodszych
braci, ale chciałby być kimś więcej i kimś takim się staje. Rudka pierwsze
prawdziwe spotkanie z religią w chederze to doświadczenie okrutnego
upokorzenia. Wybiera naukę. Filologię klasyczną studiowaną w pobliskim
Krakowie, do którego podąży za bratem także Salek, mocno uprzedzony do religii,
zafascynowany myślą komunistyczną, zdecydowany na studiowanie filozofii i
ponoszenie konsekwencji swoich rewolucyjnych poglądów. Podziela je również
Hesio, w którym fascynacja komunizmem zrodziła się być może po tym, jak ujrzał
w dzieciństwie zabitych robotników leżących w błocie. Hesio nie pójdzie drogą
edukacyjną swoich braci, ale stanie się na swój sposób charyzmatyczny. W jego
blasku znajdzie się nieszczęsny Nusek, wciąż pokrzywdzony tym, że po starszych
braciach przypada mu najmniej – w rodzinie i w życiu. Nusek znajdzie się trochę
na marginesie – w rodzinie i w historii. Ale i on będzie miał miejsce w czułym
sercu Rywki, bo ona jest gotowa kochać wszystkie swoje dzieci jednakowo. Także
Renę, która przeżyje macierzyński dramat, i Welę, najmłodszą, która okrucieństwo
świata ujrzy po raz pierwszy na szyi swojej kotki.
Najbardziej fascynujące jest
śledzenie rodzinnych sojuszy, przyglądanie się ich konstytuowaniu, a
jednocześnie obserwacja tego, jaką jednością jest ta rodzina – choć przecież
ojca i synów dzieli chwilami bardzo wiele, a zachowawczość i Rywki skłonność do
jednania wszystkich nie
zawsze się sprawdzi, bo Nathan nie zawsze też będzie dumny ze swoich dzieci. Powoli
zbliża się druga wojna światowa, ale świat Stramerów kieruje się swoim czasem i
prywatnymi okolicznościami, w których każdy członek rodziny czegoś się uczy,
przeciwstawiając porządkowi świata, ale także stając w opozycji wobec wyborów
braci czy sióstr. Łoziński z dużym pietyzmem, psychologiczną wiarygodnością
oraz zaznaczanym kilkukrotnie poczuciem humoru kreuje postacie rozwijające się,
doświadczające rzeczy pierwszych, określające swoje doświadczenia poprzez
stosunek do rodzeństwa, w końcu – ujawniające pierwsze fascynacje, tęsknoty, a
później pierwszą gorycz oraz trudności w odnalezieniu się w sytuacjach dla nich
granicznych. Te wszystkie postacie są stworzone w doskonały literacko sposób,
ale mam z nimi pewien problem i przypomina mi się tutaj konstrukcja powieści
„Nieczułość” Martyny Bundy. Bohaterowie są zarysowani taką kreską, że brakuje
tutaj miejsca dla niepewności czy wątpliwości czytelnika. Łoziński stworzył
świetną literacko rodzinę, z którą trudno się zbliżyć przez niedomówienia, bo
wie się o niej wszystko. Nieliczne dwuznaczności są trochę tuszowane. Zbyt
wiele jest wyjaśniane, ta rodzina za bardzo eksponuje swą złożoność. Dlatego
może najbardziej przywiązałem się do Rywki, która sprawia wrażenie porzuconej
przez narratora. To dzięki tej postaci udaje mi się wejść choć na chwilę do tej
powieści. Cała reszta tworzy hermetyczną całość, do której nie mam dostępu jako
czytelnik.
Pomyślałem sobie, że „Stramer”
to taka uzupełniająca fantazja do „Fałszerzy pieprzu” Moniki Sznajderman.
Przede wszystkim dlatego, że w obu książkach – różnych przecież od siebie –
istotną rolę odgrywają fotografie. U Łozińskiego fotografowanie się jest
sposobem na utrwalenie, ale i uporządkowanie pamięci. Dziwnym trafem ważność
robionych fotografii zbliża nas znowu z postacią Rywki. To
ona pełna uwielbienia wpatruje się w zdjęcie wszystkich swoich dzieci i to ona
jakby intuicyjnie wyczuwa, kiedy trzeba zrobić fotografię ludzi z najbliższego
otoczenia, których za chwilę nie będzie. Cała powieść Mikołaja Łozińskiego jest
jak gigantyczna fotografia kilku czytelnych planów. Bo to przecież opowieść o
ludzkiej czułości i dobru w obliczu czasu, który stawał się okrutny i nieczuły.
Groźny nacjonalizm, który wdziera się do sielankowej chwilami narracji o
rodzinie, nadzwyczaj mocno czyni tę powieść jakoś współcześnie polską.
Ale „Stramer” to rzecz
wyważonej konstrukcji i przemyślanego konceptu. Dystansuje się od elementów
dramatyzujących fabułę w prosty sposób, stawia na coś innego. Jest w gruncie
rzeczy powieścią o tożsamości, nie zawierusze dziejów.
Zastanawia mnie tylko, po co – dość ekscentrycznie – wprowadzane są tu
wspomnienia o Romanie Brandstaetterze czy Ludwigu Witgensteinie. Dodatkowe
smaczne tropy, których obecność zupełnie się nie broni? Gdybym miał jeszcze
jedno zastrzeżenie do tej naprawdę dobrej powieści, to zwróciłbym uwagę na
portretowanie kobiet – krakowskich studentek gotowych wskakiwać każdemu do
łóżka na zawołanie czy kochanek, które jeśli zbyt publicznie wyrażą swoje
przywiązanie, można zwyczajnie zbić po pysku. Całość poza tym jest świetnie
przemyślaną strukturą napisaną bardzo przystępnym językiem, jednak ja w
przeciwieństwie do wielu recenzujących nie przywiązałem się za bardzo do tej
powieści. Może dlatego, że Łoziński mnie do niej nie dopuścił, bo jest takim
samograjem bez skazy… albo sugestywności znaków zapytania, których autor unika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz