Wydawca: Instytut Literatury
Data wydania: 16 października 2021
Liczba stron: 96
Oprawa: miękka
Cena det.: 24,90 zł
Tytuł recenzji: Piekło dokonane
Ten świetny debiutant długo czekał na to, by ktoś go zauważył. To wspaniale, że tak się stało. Wiem to wszystko, bo czytałem jego teksty „do szuflady”, a teraz mam przyjemność polecić rzecz, która dotyka z jednej strony czule, z drugiej – boleśnie bezkompromisowo. Nie ma jednej definicji tej narracji i myślę, że pozostawi czytelników w jeszcze większym poczuciu niepewności tego, czym tak naprawdę jest, kiedy dotrze się do ostatniego zdania i zrozumie, jak skomplikowana może być krótka książka. Czym są „Trucizny”? To na pewno opowieść o ojcowskim fatalizmie – w duchu Daniela Magariela oraz w skondensowanej jak u niego formie – która jest jednocześnie historią tego, co cenimy po utracie, i literackim requiem. Piotr Dardziński udowadnia, że można znaleźć słowa, by opisać to, czego często nie umiemy zwerbalizować. W tej krótkiej, ale silnie oddziałującej na wyobraźnię powieści widzimy mentalny i emocjonalny krajobraz po rodzinnej katastrofie. Autor nie usiłuje przekonać nas do siebie kolejną powieścią o rozpadzie rodziny. Kieruje się raczej ku niedopowiedzeniom wynikającym z tego, co i w jaki sposób straciliśmy. „Trucizny” to inteligentnie skonstruowana polifoniczna narracja, w której poszczególne głosy jednocześnie uzupełniają się i wychodzą z siebie nawzajem. Opowiedziana z różnych punktów widzenia historia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy zrozumiemy, że w gruncie rzeczy chodzi przede wszystkim o język opowieści.
„Nie ma takich słów, by to opisać” – tak wypowiada się Maria, żona, jedna z bohaterek książki. Widać jednak wyraźnie, że Dardzińskiemu udaje się językowo oddać to, co przeżywają jego bohaterowie: wyjątkowo opresyjne stany emocjonalne, a także rozmaite odcienie samotności oraz rozpaczy. Nieprzypadkowo w życiu bohaterów istotną rolę odgrywają glosolalia i afonia. Nie tylko w tak oczywistej konfrontacji autor będzie chciał opowiadać o życiu po tym, jak rozpadło się wszystko – przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Związek stworzony przez Marię i Adama był relacją niedopasowania, które ujawniało się dużo wcześniej, nim stała się ona już nie do udźwignięcia. Ale kiedy się rozpadła?
„Trucizny” nie są żadną wiwisekcją związku. Punktują jedynie momenty, gdy zamiast miłości zaczęły się pojawiać inne odczucia, a także czas, w którym pozostały już tylko idiosynkrazje i wielkie rozczarowania. Nie jest celem autora, by opowiadać związek tak intensywnie i tak drobiazgowo, jak robią to wszyscy ci autorzy, którzy wahają się, czy ulokować swoje historie małżeńskie w segmencie literatury środka, czy też czynić z nich bardziej ambitne narracje egzystencjalne. Piotr Dardziński idzie swoją drogą. Głównie dlatego, że oddaje głos także dzieciom świadomym tego, co dzieje się z relacją ich rodziców. Dzieciom, które musiały ruszyć w dorosłe życie nadzwyczaj doświadczone. W kaleki sposób usiłowały nie powtarzać błędów, nie odtwarzać domowych traum, nie wpadać w pułapkę powielanego nieszczęścia. I to ich narracje brzmią tu w moim odczuciu najmocniej. Zwłaszcza ta ostatnia, synowska: opowieść człowieka, który – w swoim mniemaniu – „składa się z samych wad”, ale jednocześnie najczulej opowiada o wszystkim, co wydobyło się z przemocy, chaosu i destrukcji.
„Trucizny” to wyjątkowa historia tego, jak rozumiemy swoje życiowe utraty. Fantazja o tym, kogo mogą one zniszczyć, a komu dać siłę, by przeciwstawić się fatalizmowi. Ani jedno, ani drugie nie jest łatwe. W świecie tej powieści coś się dokonało w sposób ostateczny i bezkompromisowy. Coś stało się źródłem wyjątkowej formy opresji i jako takie pozostało w pamięci oraz w emocjach. Dardziński opowiada o tym, że czasami zamiast kimś się opiekować, musimy od niego uciekać. O tym, że nic nie jest proste, kiedy rozpada się najważniejsza relacja, i nic nigdy nie będzie zmierzać ku prostocie, gdy doświadczyło się potężnych ciosów. Ta debiutancka narracja nie sili się na żadne moralizowanie ani kategoryzowanie. Odsłania cierpienie, ale opowiada o nim w taki sposób, że to odsłonięcie jest tylko częściowe. Dardziński wie, jak wiele zależy od wyobraźni czytelników. Sugeruje i punktuje, a potem jakby usuwa się w cień ze swoimi bohaterami. Tymczasem są to ludzie, którzy doświadczyli destrukcji rodzinnej, ale nie są świadomi tego, co ją zainicjowało. Podoba mi się, że „Trucizny” w żaden sposób nie oceniają i starają się oddać skomplikowane dramaty w sposób najbardziej obiektywny. To my poddamy ocenie to, co się wydarzyło, co mogłoby się wydarzyć i co tak naprawdę nigdy nie miało miejsca. Jesteśmy wtłoczeni w dramat, który nie osacza czytających, choć jest absolutnie destrukcyjny dla postaci z tej powieści. Kunszt pisarski polega tutaj na dystansowaniu się w kilku znaczeniach tego pojęcia. Dzięki temu jakkolwiek są przejmujące i bolesne, „Trucizny” nie ranią nas aż tak bardzo, jak można by się spodziewać.
Autor sięga do nietuzinkowych połączeń słownych i intrygujących metafor, aby oddać charakter rozpadu związku. To czas, w którym ślad po obrączce na palcu staje się blizną. Czas, kiedy dokonuje się niepewna transformacja każdego rodzaju przeżywania bliskości. Bo bliskości już nie ma. Dwoje dzieci doświadcza tego najmocniej, ale i one nie mogą w pełni wyrazić swoich tęsknot poza tą oczywistą: by mieć bezpieczny dom, z którego można potem ruszyć w świat. Wspomniany już ojcowski fatalizm buduje strukturę tej powieści i to on w gruncie rzeczy będzie najważniejszy. Jednakże szybko można się zorientować, że jest to wielopłaszczyznowa historia o kilku jego rodzajach. O tym, że doświadczając nieszczęścia, nie tyle nie umiemy go wyrazić, ile przede wszystkim przeżyć. Doświadczenia egzystencjalne bohaterów „Trucizn” to trwałe ślady na psychice i stygmaty, z jakimi nie sposób sobie poradzić. Zwłaszcza że dzieją się rzeczy ostateczne i zamknięte. Takie, na które nie ma się już żadnego wpływu, ale one będą mieć wpływ na wszystko, co wydarzy się później.
Cenne jest to, że debiutant dodaje
do polskiego segmentu narracji o rodzinie książkę tak intrygującą. Opowieść nie
o tym, co można byłoby zmienić, ale się nie udaje, lecz historię tego, że
trzeba się odnaleźć wobec czegoś, co pozostanie już niezmienne. Będzie
niezmienną raną. Nie sposób jej zagoić. „Trucizny” to ciekawa
literacka próba opowiadania o wyobcowaniu oraz rozpaczy, które wciąż na nowo
domagają się wykładni w zazwyczaj dobrych albo bardzo dobrych powieściach. Tu
Dardziński stawia na minimalizm formy oferujący pewien dyskomfort czytelniczy,
ale właśnie dzięki temu ta książka tak silnie żyje i jest tak ważna. Dużo
więcej, niż moglibyśmy początkowo się domyślać, dzieje się poza poszczególnymi
zdaniami i akapitami. Znikamy w mrocznych cieniach oraz niedopowiedzeniu.
Dlatego to dodatkowo bolesna lektura. Myślę, że to jeden z bardziej
przykuwających uwagę tegorocznych debiutów literackich, który chce zadać
pytanie o to, czy w chwili największej rozpaczy ograniczamy słowa i wygaszamy
emocje, czy też jesteśmy zdolni do tego, aby robić coś wręcz przeciwnego.
Intrygujące i wieloznaczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz