2010-10-12

"Instytut" Jakub Żulczyk

Przyznam, że postaci Jakuba Żulczyka w przestrzeni publicznej nie sposób nie zauważyć. Autor robi wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, a kwintesencją tych starań jest lanserski, lecz skądinąd ciekawy blog Żulczyka. Tak się złożyło, że nie dane mi było poznać jego wcześniejszych dokonań literackich (podobno dobrych), aż wreszcie ukazał się „Instytut” rekomendowany przez popularne wydawnictwo. Kiedy przyglądałem się sposobom promocji tej książki w sieci, odnosiłem nieodparte wrażenie, iż takie filmiki z głuchym „uhuu” już gdzieś widziałem. Czytając trzecią (dla mnie pierwszą) książkę Jakuba Żulczyka, przekonałem się, iż jej autor albo bardzo zazdrości Łukaszowi Orbitowskiemu, albo chciał postawić na nową jakość awangardowej prozy – bo o ile się orientuję, taką Żulczyk do tej pory pisał - a wyszło mu jednak mimo wszystko coś wtórnego. Zastanawiałem się również nad celami stylizacji językowej i budowania napięcia w tej absurdalnej powieści. Nie jestem w stanie dopatrzeć się w „Instytucie” niczego poza popkulturową papką, w której mieszają się elementy powieści grozy i książki obyczajowej z zapędami do socjologizowania. Być może zaszkodziły Żulczykowi wielokrotne seanse „Matrixa”. Być może przekonanie, iż lepiąc prozę z odniesień do kultury masowej starających się jednocześnie kontestować tę kulturę tworzy coś, co można nazwać dziełem życia i co wzbudzi w czytelnikach wiele emocji. Podczas lektury głównie ziewałem, a cały absurd opisanych zachowań i sytuacji nieubłaganie zmierzał ku przerażającemu (sic!) finałowi, który pogrążył tę opowieść jeszcze bardziej.

Agnieszka ma 35 lat, za sobą burzliwy związek z niespełnionym reżyserem, przed sobą bliżej nieokreśloną przyszłość w Krakowie, gdzie otrzymuje w spadku ogromne mieszkanie. Bohaterka kumuluje w sobie całą masę rozbijających ją od środka emocji – od nienawiści do teściów, krzywdzących zarówno ją, jak i jej córkę, po euforię przeżywania wszystkiego naprawdę, w sposób wolny i nieskrępowany, na co pozwala życie „niebieskiego ptaka” dzielone między pracę w knajpie a trzeźwienie po tej pracy tudzież po absorbujących uwagę spotkaniach towarzyskich. Agnieszka snuje swą opowieść z perspektywy osoby zamkniętej i osaczonej, w sensie dosłownym i metaforycznym. Okazuje się bowiem, że krakowskie mieszkanie o nazwie Instytut stanie się pułapką zarówno dla właścicielki, jak i dla jej przyjaciół, którzy zamieszkują kolejne pokoje wielkiego lokum. Absurdy rozpoczynają się już w chwili zainicjowania rzekomo mrożącej krew w żyłach historii. Instytut staje się niedostępny, piąte piętro jest więzieniem, winda nie działa, krata na klatce schodowej zamknięta, odcięty dostęp do Internetu oraz telefonów, pustka i przerażające, rosnące przekonanie, iż z Agnieszką oraz jej kompanami ktoś pogrywa w grę rodem z „Piły” lub „Cube”.

Pomysł uwięzienia w mieszkaniu kryjącym mroczną tajemnicę jest jak najbardziej ciekawy. Mniej ciekawe jest już jednak to, w jaki sposób uwięzieni radzą sobie z sytuacją, jak nieracjonalnie postępują, jak wiele logicznych dziur jest w strukturze opowieści rzekomo wychodzących od tego, co jest naprawdę. Ja wiem, że w sytuacjach skrajnego napięcia nie działa się zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, ale to, co wyczyniają labilni emocjonalnie bohaterowie Żulczyka, to już lekka przesada. Tak naprawdę w „Instytucie” za wiele się nie dzieje. Autor próbuje przede wszystkim zobrazować, jaka jest Agnieszka, co wpłynęło na jej decyzję o przeprowadzce do Krakowa, jak opresyjny charakter miało jej dotychczasowe życie i jak modelową wręcz ucieczką od niego jest projekcja marzeń i pragnień na swe jedyne dziecko (wychowywane – mówiąc oględnie – dość kontrowersyjnie, skoro matka pochwala stosowanie przemocy i nawet do niej namawia). Najgorsze jest to, że rozwiązań finałowych dość szybko można się domyślić i staram się wierzyć w to, iż tak naprawdę nie chodzi o szaleńcze bieganie po stu metrach kwadratowych, stukanie, łkanie, smarkanie, przeklinanie, palenie papierosów, rozwalanie drzwi i głów innych, krzyki i inne wywołujące zamęt zachowania. Chciałbym wierzyć, że Agnieszka symbolizuje współczesną zagubioną kobietę nieszczęśliwą, której Żulczyk próbuje nadać psychologiczną wiarygodność.

„Instytut” dotyka wielu problemów, ledwie je tylko akcentując. Towarzystwo zamknięte w mieszkaniu nie jest bynajmniej przypadkowe i każda z osób jest jednocześnie drogą do zrozumienia socjologicznego szyfru, jakim zakodował autor tę książkę. Co z tego jednak, kiedy otrzymujemy po prostu marną jakość literacką oraz opowieść pełną szczeniackiego buntu i kontestacji sklejoną ze zdarzeń mocno, ale to mocno naciąganych. Pomijam już momenty, w których po prostu się pada na twarz przy lekturze (obchodząca urodziny córka Agnieszki nazywana solenizantką, błyskawiczne oklejenie deskami wszystkich okien mieszkania podczas kilku godzin snu wyczerpanych lokatorów), „Instytut” jest pozycją rażąco słabą i myślę, że nie zmieni tego ani promocyjny, ani autorski lans.

Wydawnictwo Znak, 2010


KUP KSIĄŻKĘ

11 komentarzy:

ktrya pisze...

A mnie osoba Żulczyka, jego styl pisarski oraz kampania reklamowa wokół jego najnowszej książki kojarzyła się z Michałem Witkowskim.

Anonimowy pisze...

W pełni się z panem zgadzam. Dziwie się tylko, że taką miernotę wydał ZNAK. Niestety dałem się też nabrać rekomendacji pana Nogasia z Trójki, któremu w związku z tym już nigdy nie uwierzę. Żulczyk: kiepski warsztat, pustka w głowie i jedyny pomysł na pisanie, to pisać o tym, że się ma tę pustkę w głowie.

cedro pisze...

takie właśnie miałem przeczucie, cop do tej książki. Dzięki za recenzję. Teraz na pewno nie ulegnę kampani reklamowej.

Anonimowy pisze...

"Instytutu" jeszcze nie czytałam, "Radia Armagedon" też nie, ale "Zrób mi jakąś krzywdę" byłam zachwycona. Polecam przeczytać tę pozycję.

Anonimowy pisze...

Najlepsza książka ostatnich lat w Polsce, ale wersja audio w Trójce beznadziejna.
Recenzja napisana fachowo!

chwila60 pisze...

:) Teraz czekam na "Zmorejowo" Żulczyka, które ma się ukazać pod koniec stycznia.

Unknown pisze...

Pod koniec stycznia a właściwie już pojutrze:) Już naprawdę nie mogę się doczekać, bo lektura szykuje się przednia:) Tym bardziej, że styl Żulczyka naprawdę mi odpowiada.

Anonimowy pisze...

Całkowicie się z Pana recenzją zgadzam, książka mnie rozczarowała:(

Anonimowy pisze...

Czytalam "Zrob mi jakas krzywde" I nudzilam sie niemilosiernie. Ciezko mi sie czytalo I jakos to wszystko takie nieklejace,rozmemlane I nudzi,potwornie.

Przez to dzielo wyleczylam sie z Zulczyka,niestety :(

Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

A ja widzę w tej całej recenzji jedynie nienawiść i pewnie zazdrość bo żadnych argumentów nie dostrzegłem (poza zasłoniętymi oknami jest coś jeszcze?)

Co do samej książki polecam. Mnie wciągnęła i trzymała w napięciu. Polecam!

Unknown pisze...

To czy komuś się książka podoba, zależy od gustu. W PR3 nie słyszałem lepszej :)