Wydawca: Sine
Qua Non
Data wydania: 31 października 2018
Liczba stron: 266
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 36,99 zł
Tytuł recenzji: Łatwe wzruszenia
„Nikt nie idzie” to taka
przygoda czytelnicza na jeden wieczór. W zasadzie brakuje takich książek
absorbujących uwagę na krótki czas i jednoznacznych w swej wymowie. Nowa
powieść Jakuba Małeckiego zdecydowanie do siebie przyciąga, ale potem pojawia
się pytanie o to, o czym w zasadzie jest ta książka. Autor wybiera nowe rejony
penetracji. Skupia się na tu i teraz, porzuca historię, jej ingerencje w
ludzkie losy, nie zajmuje się konfliktami pokoleniowymi, nie stawia na
panoramiczność. Jest tu kilka historii,
które dość zgrabnie się łączą, ale mimo wszystko nie jest to historia o czymś
konkretnym. Na pewno klasyczny wyciskacz łez. Tak skonstruowany, że nawet
najbardziej odporny na wzruszenia czytelnik będzie musiał skapitulować i poddać
się klimatowi książki. Można o niej opowiadać z ogromną egzaltacją i
koncentrować się na wywoływanych przez nią emocjach, ale mnie najbardziej
intryguje jej formalna strona, bo to przecież nowy krok w pisarstwie autora.
Czy „Nikt nie idzie” jest
dobrą powieścią? Nie może być złą, bo warsztatowo mamy do czynienia z twórcą,
który wie, jak unikać mielizn narracyjnych i jak odpowiednio budować napięcie,
niuansować emocje swoich bohaterów. Problem tej powieści polega na tym, że zbyt
wiele podaje nam na tacy. Staje się dydaktyczna. Uzupełnia wszystko to, czym
mogłaby się zająć wyobraźnia czytelnika. I – jak wspomniałem – nie daje się tu
wyodrębnić jakiegoś zasadniczego wątku głównego, wokół którego koncentrowałyby
się kolejne historie. Poznawanie
perypetii bohaterów z traumami w sercu usypia nieco czujność. Trudno o prozie
życia pisać w sposób efektowny. Tu jednak opowieść ma się koncentrować głównie
na tym, by czytelnik był skłonny się rozpłakać. I zbyt wiele jest temu
podporządkowane. Dlatego Jakub Małecki otrzymuje ode mnie drugą – po „Odwrotniaku”
– żółtą kartkę, ale myślę, że to po prostu wypadek przy pracy, bo każda jego
powieść dotychczas była o czymś. Ta – rozmyta, a jednocześnie pozbawiona
ciekawych i niejednoznacznych rozwiązań – zupełnie do mnie nie przemówiła.
Kiedy Małecki usiłuje
kreślić biografie swoich bohaterów, jest w tym wszystkim bardzo statyczny i
choć dowiadujemy się smutnych rzeczy, właściwie jest to mało intrygujące.
Najciekawsza jest postać, która się nie odezwie i z której emocjami nie mamy
żadnego kontaktu. To Klemens, odmieniec. Tak, musi być ktoś taki, bo nie można
byłoby wtedy podpisać książki nazwiskiem Małeckiego. Klemens to dorosły
mężczyzna, który nie dorósł. Niekompatybilny ze światem, odnajdujący się tylko
w swoim własnym. A może właśnie on przyjął na siebie najwięcej trosk i
niepokojów, choć przecież nie potrafi ich wyrazić. Mężczyzna będący chłopcem. Z
balonami w plecaku. Przykuwa uwagę i intryguje. Także w relacji z matką, wywołującą
tu najwięcej wzruszeń – są takie sceny, które naprawdę trudno jest unieść. Nic
więcej nie potrzeba, by ująć czytelnika. I Klemens to robi, choć wydaje się
przecież bardzo mroczny, a jego świat wewnętrzny niekoniecznie da się określić
jednoznacznie. Klemens to pewien margines interpretacyjny tej narracji, który
przy innych bohaterach zostaje nam odebrany. Dzięki Klemensowi ta historia może
pozostać na dłużej w pamięci. Chyba tylko dzięki niemu.
Na
bazie wzruszeń związanych z tym bohaterem autor dokłada nam kilka prostych
historii, które same w sobie nie budują ciekawej powieści, ale w połączeniu
tworzą coś na kształt historii o porzuceniach oraz utratach, bo to one będą tu
chyba najważniejsze. Mamy więc młodych ludzi, którzy uciekli z
prowincji do wielkiego miasta, osiągnęli wiele, a ich status majątkowy może
wzbudzać tylko zazdrość. Olga kompulsywnie łaknęła towarzystwa innych, chciała
zdobywać świat i osiągać to, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. A jednak
mimo wszystkich osiągnięć czuje się osobna i samotna. Do tych egzaltowanych
trochę dylematów kobiety sukcesu niedoceniającej niczego i celebrującej pustkę
pośród różnorodnych perspektyw dołącza jeszcze ktoś, kto tak jak Olga chciał w
życiu postawić na jedną kartę i przegrał. Można się zastanawiać, dlaczego
kobieta tak światła, wykształcona i doświadczona tak różnymi zbiegami
okoliczności jest w stanie wycofać się ze swojej fantazji i pewnie też
możliwości spełnionego związku tylko dlatego, że nie potrafi rozmawiać o
istotnym intymnym problemie. Odnieść można wrażenie, że w relacjach tej dwójki
sporo poczynań i słów jest po prostu niewiarygodnych, ale tak ze sobą
zestawionych, by trzymać czytelnika w emocjonalnym klinczu. I trochę też go
szantażować, czego osobiście bardzo nie lubię.
Poza tym są tu ładna
metafora latania i motyw zniknięcia. Dodany jakby na marginesie, a potem
budujący całą tożsamość tego, który czuje się za to zniknięcie odpowiedzialny.
Jest ukłon w stronę Japonii, a w zasadzie jej kultury i specyficznej formy
wyrażania emocji. Japońska surowość i minimalizm haiku kontrastują z tym, jak
Małecki analizuje zachowania i przeżywanie świata przez swych polskich
bohaterów. Ostatecznie trudno jest orzec, czyj dramat ma być najważniejszy, a
jeśli celem było połączenie ich w specyficzną całość, ta całość już jednak nie
oddziałuje z dużą mocą, bo wszystko staje się nieczytelne. Potrzeba bliskości
skonfrontowana z wyobcowaniem. Poszukiwanie swojego miejsca bez przyglądania
się temu, gdzie się w danym momencie jest i co się osiągnęło. „Nikt nie idzie” jest literacką miniaturą o
ludzkiej samotności, ale też książką, przy której zbyt łatwo można się
wzruszyć, a już większym problemem jest odnalezienie w niej jakiegoś porządku,
zauważenie dyscypliny pisarskiej. Kompozycja tej powieści – włącznie z
czytelnymi sugestiami, co mamy myśleć i jak odbierać sytuacje bohaterów – jest
odrobinę szkolna. Z takim ładnie wyodrębnionym wstępem, rozwinięciem i
zakończeniem. Na szczęście otwartym, by uniknąć wrażenia, że dydaktyzm wdziera
nam się tutaj od pierwszej do ostatniej strony. Jakub Małecki opowiada o braku
odwagi i niegotowości do zmierzenia się samemu ze sobą. Nadzwyczaj jednak
odważnie narzuca pewne emocje i gotów jest zrobić bardzo wiele, by ta mocno
rozmyta fabularnie książka wywołała wrażenie. Odkłada się ją z
przeświadczeniem, że bardzo wzrusza. Obawiam się, że jakiś miesiąc po lekturze
trudno będzie określić, przez co dokładnie to wzruszenie zostało wywołane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz