2012-02-14

"Dziennik samobójców" Błażej Przygodzki

Dorobek zawodowy Błażeja Przygodzkiego, o którym czytamy na okładce jego książki, jest doprawdy imponujący. Każda z wykonywanych prac w jakiś sposób odbija się w jego prozie, bo odnoszę wrażenie, iż mimo rozwiniętej fabuły i wielu bohaterów, autor pisze tu o sobie, o sobie i jeszcze raz o sobie. „Dziennik samobójców” przypomina mi dokonania choćby grupy dziennikarzy stacji TVN, którzy – jeden po drugim – chcieli udowadniać, że potrafią pisać. To samo stara się udowodnić Przygodzki. Ale zapewne niewielu da się nabrać. „Dziennik samobójców” to książka przede wszystkim ponura, bardzo przewidywalna, niczego nowego nie wnosząca do światopoglądu średnio oczytanego i znającego polską rzeczywistość czytelnika. Nawet forma dziennika się tutaj nie broni. Nie wierzę w żadne słowo piszącego go Koksa, głównego bohatera powieści. Śmieszą mnie także na poły oniryczne, na poły ironiczne prozatorskie wstawki, jakimi raczy nas autor między kolejnymi wyznaniami mężczyzny.

Dla porządku kilka słów o fabule. Wspomniany już bohater to zbliżający się do granicy 35 lat życiowy nieudacznik na życzenie. Poznajemy go, kiedy wchodzi w zbliżenie z muszlą klozetową po kolejnym imprezowym wieczorku. Drażnią mnie postacie kontestatorów życia propagowane w literaturze i filmie, którym rodzice zapewniają byt i zwykle kupują mieszkania. Po wyeliminowaniu tych jakże prozaicznych problemów, kiedy jest co zjeść i wypić oraz gdzie mieszkać, można w pełni oddać się krytykanctwu i wyznawać przekonanie, iż w wyścigu szczurów udziału się nie bierze. Nie trzeba, bo pod nos podetknięte wszystko, co trzeba. Taki jest Koks. Wszystko, na co inni ciężko pracują, on dostaje od ręki. Czas poświęca rozważaniom na temat tego, jak skonstruowany jest świat. Kpi ze wszystkich i ze wszystkiego. W poważaniu ma zasady i normy. Były punkowiec to taki „puer aeternus”, któremu dobrze wtedy, gdy gorzała krąży w żyłach, jest się z kim spotkać, klepać frazesy i zbijać bąki. Koks to przykład antybohatera, ale tak przeraźliwie nużącego, że nawet to „anty” nie robi jakiegoś wrażenia. Wieczny student, żyjący dniem dzisiejszym, za nic mający świat, który nieustannie pędzi do przodu. Przecież to tylko mozaika mniej lub bardziej karykaturalnych zdarzeń, do których nie pasuje. Lepiej strzelić browara, przelecieć głupią laskę, czasem naćpać się i użalać nad tym, że do tego świata się nie pasuje. Jednocześnie kpić z dobrych rad ojca, który mówi: „Nie można żyć bez kłopotów, pracy, budzika, planów na przyszłość i dziewczyny”. Okazuje się jednak, że kłopoty to specjalność Koksa – on je wywołuje i sam w nie wpada.


Bardziej interesujący są znajomi Koksa, chociaż i oni sprawiają wrażenie opisanych „na odczep się”; to bardziej takie symbole naszych czasów i chodzące dowody na to, że w życiu wcześniej czy później wszystko musi się spieprzyć. Krawat to uczciwy, skromny i mało rozrywkowy polonista, który pisze scenariusze filmowe i nie za bardzo pasuje do reszty znajomych Koksa. Poeta ssający dropsa jest tak samo przekonujący jak gromada papug na Antarktydzie. Obok niego Hipi, nałogowy kolaż i piwosz. Przygodzki klei mu metkę kolarza alkoholowego, co ani nie jest śmieszne, ani też tragiczne – choć przecież powinno. Kora – jedyna w towarzystwie kobieta – to bogata superlaska wzbudzająca rzekomo zazdrość w każdym, kto ją zobaczy. Nudna i paskudna. Nie potrafię sobie wyobrazić jej piękna, bo by opisać piękno kobiety, trzeba użyć nieco innych przymiotników niż robi to autor. W końcu Pająk, inicjator mrocznej zabawy. Polega ona na tym, że w dniu, w którym ukończy 35 lat cała piątka ma rozstać się z życiem. Ustalenie sprzed lat blednie, każdy żyje po swojemu. Aż do czasu, kiedy otrzymują od Pająka czarne koperty z zaproszeniem na ostatnie party w klubie Madness. Wtedy też zaczną myśleć o sobie, jak o samobójcach…


Gdy nadchodzi ten ważny dzień i grupa chojraków spotyka się pod klubem, każdy z wyjątkiem Pająka zaczyna się migać i uznaje, że może życie kopie w tyłek, ale lepiej być kopanym niż rozpłynąć się w niebycie. Potem rozwiązania fabularne są już naprawdę przewidywalne, a kiedy wątek zbiorowego samobójstwa się rozwiąże, do ostatnich stron zmagamy się z pisaniem o niczym. „Dziennik samobójców” kończy się tak naprawdę w połowie książki, w drugiej zaś autor próbuje… wykończyć czytelnika. Bzdurami, lepiącymi się do siebie na siłę obrazkami i kalekimi dialogami. Zakończenie to już kropka nad i. Taka książka tylko męczy. Jeśli miała być dowodem na to, iż Przygodzki w cv wpisze sobie jeszcze hasło „pisarz”, to radzę jego przyszłym pracodawcom uważać na taki dokument.


Polska jaka jest, każdy widzi. Przygodzki chce podkreślić to, co już podkreślone. Napisać o tym, o czym mówiono już wielokrotnie. Chce coś zmienić? Niekoniecznie. Nie wiem, jakie ma być przesłanie tej książki. Nie wiem, w którym momencie ona się naprawdę zaczyna, a kiedy kończy. Nie mam pojęcia, jak w kółko można poruszać tematy wałkowane w przynajmniej dwudziestu polskich powieściach ostatnich lat. Do szybkiego zapomnienia. Przygodzki sam sobie strzela autorskiego samobója i jakoś trudno mu współczuć.


Wydawnictwo Świat Książki, 2012

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bardo agresywna ta recenzja,na przekór sięgnę po tę książkę.Może również dlatego,ze w klubie Madnes bywałem i takich Koksów poznawałem.