Wydawca: Wielka
Litera
Data wydania: 28 września 2016
Liczba stron: 432
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Istota rodziny
Zaczyna się od telefonu z
ploteczkami. Ten prolog umiejscawia prozę Strout w wyraźnym kontekście.
Opowiadając historię rodzinną, autorka chce porządkować przeszłość, ale
jednocześnie do woli zmyślać. „Bracia Burgess”, powieść dość przewrotna i w
wielu miejscach zaskakująca, jest przecież narracją o wiecznie warunkującej
trwanie zależności polegającej na tym, że my jesteśmy kimś w oczach innych i ci
inni są portretowani przez nas. Widzimy to, co możemy dostrzec, a być może
tylko to, co dostrzegać chcemy. Mylimy się w swym osądach innych i każda
kolejna pomyłka nie jest dla nas żadnym budującym doświadczeniem, wciąż
bazujemy na pozorach i wydajemy wyroki o postępowaniu drugiego człowieka.
Elisabeth Strout tak jak w powieści „Mam na imię Lucy” opowie o skomplikowanych
relacjach międzyludzkich opartych na porównywaniu i zestawianiu wszelkimi
subiektywnymi i krzywdzącymi miarami. To też historia o rodzinie, która – jak
ta z Amgash ze wspomnianej książki – okopuje się i dystansuje, czyniąc bolesne
wyrwy w bliskości i tworząc atmosferę wzajemnej podejrzliwości. Autorka sugeruje jednak coś, co może być
niewygodne, a wydaje się prawdą odartą z subiektywnych sądów. Rodzina to także
dziedziczone traumy, konflikty, to nierozwiązywalne problemy, wyobcowanie i
małe tragedie urastające po latach do wielkich dramatów. Rodzina nie jest
wygodną spuścizną i nie jest tylko ludźmi, z którymi czujemy się dobrze.
Dysfunkcyjna rodzina Burgessów jest od pierwszych stron powieści zatomizowana.
Strout udowadnia jednak, że po części ma rację jeden z bohaterów, mówiący o
tym, że gdyby nie rodziny, połowa prawników nie miałaby zajęcia; z drugiej
jednak strony – trudno nam przyjąć do siebie trudne dziedzictwo i relacje.
Sportretowana rodzina najpierw okazuje się słaba, by potem pokazać siłę więzi.
Śledzimy perypetie bohaterów, zastanawiając się, ile z tego wszystkiego było
lub jest naszym doświadczeniem. Ile gestów i słów zapomnieliśmy, rozluźniając
relacje i czyniąc myślenie o rodzinie nieznośnym.
Shirley Falls w Maine –
stamtąd pochodzą tytułowi bracia. Obaj po latach mocno zdystansowani do
rodzinnych stron. Obaj w opozycji do stanu, z którego uchodzi życie. Tylko ich
siostra Susan została tam, skąd uciekli, i dobrze na tym nie wyszła,
pielęgnując wyobcowanie i samotność w zimnym domu, z problematycznym synem,
którego niefrasobliwy czyn spowoduje, że bracia odwiedzą rodzinne strony i będą
się starali wspomóc Susan. Jim to zawsze był ten lepszy, bardziej błyskotliwy.
Nie tylko dlatego, że najstarszy, a bliźniacy Bob i Susan stali w jego cieniu.
Jim zawsze wiedział, jak wziąć los w swoje ręce, i udało mu się zrobić karierę,
założyć rodzinę, zbudować stabilizację i poczuć się w ceglanym nowojorskim
szeregowcu jak mężczyzna spełniony. Taki, który nigdy z niczego nie musiał się
tłumaczyć. Pielęgnował egocentryzm, zrzucając odpowiedzialność za różne
niepowodzenia na tych słabszych. Słabszy i głupszy był zawsze Bob. Niezmiennie
w cieniu brata. Wciąż jednak prostoduszny i gotowy wspierać go w trudnych
chwilach, kiedy tylko Jim okaże słabość i poprosi o pomoc. Bracia na dwa różne
sposoby wrośli w cynizm, oddalając się nie tylko od prowincjalnego Shirley
Falls, ale przede wszystkim od samych siebie. Nowy Jork to miasto możliwości i
zapomnienia. Bracia wybierają taki styl życia, który jest pewną opozycją do
tego drugiego. Zawsze się ścierali, nigdy nie uzupełniając. Pewny siebie Jim
zrozumie, że nie wszystko można kontrolować i nie zawsze świat dopasuje się do
jego planów. Wycofany i wciąż strofowany przez brata Bob uświadomi mu, czym
naprawdę jest więź rodzinna, kiedy Jim w rodzinę zacznie wątpić.
Dychotomia
dwóch typów męskości u Strout idzie w parze z obrazowaniem pewnych skrajności,
w jakie może wpaść człowiek zagubiony już przed laty. Bob niesie w sobie
brzemię odpowiedzialności za śmierć ojca. Jim nie ułatwia mu walki z demonami.
Rodzina z Maine po bolesnym doświadczeniu śmierci zaczyna rozpadać się od
środka. Kiedy nie ma już na świecie obojga rodziców, Jim, Bob i Susan okopują
się na bezpiecznych dla siebie pozycjach. Z dala od siebie i w buntowniczym
pragnieniu życia inaczej niż pozostali. Elisabeth Strout obrazuje wszystkie
bolesne pęknięcia, które uczyniły rodzinę Burgessów tak bardzo nieznośną dla
samej siebie. Susan stała się spadkobierczynią wszystkiego tego, co bracia
uznali za prowincjonalne i od czego usiłowali się zdystansować. Jim wykazał się
większym samozaparciem, a może tylko większą hipokryzją. Bob pozostał poczciwy
i dający sobą manipulować. Autorka portretuje iluzoryczną siłę Jima tym, że
stworzył własną rodzinę, co nie udało się ani bezdzietnemu Bobowi, ani
nieporadnej w kontakcie z synem Susan. Trudne relacje, zwłaszcza te między
bliźniakami, początkowo nasuną skojarzenie, że familia już dawno się rozpadła.
Zaskakujące zdarzenia z udziałem wyobcowanego siostrzeńca Jima i Boba zmienią
nie tylko sposób patrzenia na siebie rodzeństwa. Strout bowiem na drugim planie
sugestywnie odmaluje dramaty tych ludzi, którzy zbliżyli się do Burgessów, ale
czują różnego rodzaju dyskomfort, bo bracia burzą porządek relacji, nie
wchodząc w dialog z samymi sobą.
„Bracia Burgess” to także
książka poruszająca wątek prześladowań somalijskich uchodźców starających się
żyć na nowo gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie tylu białych cechuje ksenofobia
skrywana za pozorami. Czyn Zachary’ego doprowadza do publicznej dyskusji o
tolerancji i poszanowaniu inności. Strout obrazuje zderzenie amerykańskiej
mentalności z muzułmańską obcością. Portretuje jednak człowieka, Somalijczyka,
który w czysto ludzkim odruchu gotów jest na zrozumienie i na wybaczenie.
Niekierowany poprawnością polityczną czy wpływami środowiska. Abdikarim ma w
sobie więcej empatii, niż kiedykolwiek znaleźli w sercach dla siebie członkowie
rodziny Burgessów. Inna perspektywa patrzenia na świat pomoże im w zrozumieniu
tego, co lokalne, i uwarunkowań, których nie akceptują, salwując się ucieczką. Myślę, że to bardzo ważna powieść o istocie
zrozumienia drugiego człowieka, która wikła się w wiele kontekstów i staje
opowieścią o losach świata oraz społeczności w stuleciu, w którym należy
skończyć ze światowymi dysproporcjami i niemocą egzemplifikowanymi przez
świetną scenę, w której bogata bohaterka na karaibskiej wyspie czyta o losie
afrykańskich uchodźców, komentując wyzutym z empatii stwierdzeniem, że to
straszne.
Rodzina to bliskość i
toksyczność jednocześnie – tego Strout dowodzi w sposób oczywisty. Więcej ma do
zasugerowania w sprawie relacji międzyludzkich naznaczonych uprzedzeniami
narosłymi w różny sposób i w różnych kontekstach. To właśnie to, czego o sobie
nie wiemy, a co zdołamy poznać, jest w tej powieści najciekawsze. Historia rodzinna to w dużej mierze
historia także kondycji amerykańskiego społeczeństwa przełomu wieków. Opowieść
o cynizmie życia i chowaniu się przed prawdą. Także o niemożności
zaakceptowania każdej prawdy, która zmusza do weryfikacji poglądów o
postaciach. Ciekawa, wielowątkowa fabuła z kilkoma jednak przewidywalnymi
rozwiązaniami fabularnymi. Nie czyta się zatem „Braci Burgess” z takim
napięciem jak „Mam na imię Lucy”, ale to i tak przykład pisarskiego talentu i
ludzkiej empatii Elisabeth Strout.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz