2015-01-27

"Wyspa Łza" Joanna Bator

Wydawca: Znak

Data wydania: 15 stycznia 2015

Liczba stron: 302

Oprawa: twarda

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Podróż w głąb siebie

Na taką książkę czeka się w napięciu. Pierwsza powieść po przyznaniu Wielkiej Nagrody. Wielu zastanawia się przede wszystkim nad tym, czy autor dał się ponieść fali sławy i popularności, w związku z czym napisze rzecz kiepską, dużo gorszą od pozostałych i udowadniającą niektórym, że mu się wtedy nie należało. Wielu czeka, by przeczytać, przyszpilić to i owo, przyciąć, dokopać, zdyskredytować i dumnie głosić wszem wobec, że po Wielkiej Nagrodzie to już złe pisanie.

"Wyspa Łza" - nowa książka Joanny Bator, laureatki Literackiej Nagrody Nike sprzed dwóch lat - z pewnością wielu zaskoczy. Formą przede wszystkim, bo tematyka wydaje się już nieco znajoma i taki sposób opowiadania o świecie nie jest niczym nowym w przypadku tej pisarki. Nie chodzi o uzupełnienia, jakie stanowią zdjęcia Adama Golca, który towarzyszył w pisarskiej podróży. Idzie też o inny rodzaj zaskoczenia. Tym razem Bator pozwala sobie na autotematyczną prozę z wieloma dwuznacznymi figurami. Pisze nadzwyczaj poważnie, ale chwilami ironizuje -  nie oszczędzając siebie, świata wokół, konwencji opowiadania o tym świecie. Otrzymujemy książkę, w której autorka dość obsesyjnie trzyma się samej siebie. To taka opowieść o przekraczaniu własnych granic i o tym, jak umiejętnie wszelkie granice sobie wyznaczać. Narracja chwilami męcząca, bo "Wyspa Łza" to prawdziwy autobiograficzny kocioł podporządkowany impulsom, pewnym śladom i duchom nieobecnych, ale przede wszystkim rzecz, w której mnożą się afektowane czasem metafory i porównania, liczne złożone zdania wijące się niczym jadowite węże i nakładające się na siebie płaszczyzny czasowe. To ostatnie wynika z faktu, iż autorka mierzy się w podróży na Sri Lankę z czasem linearnym i tym wertykalnym, stawiającym przed nią dużo większe wyzwania.

Tak, "Wyspa Łza" jest sporym wyzwaniem. Interpretacyjnym przede wszystkim. Impulsem do pisania staje się historia niewyjaśnionego zniknięcia pewnej kobiety, która w czasie podróży po świecie zatrzymała się na Sri Lance prawdopodobnie na zawsze. Te ostatnie dwa słowa razem z niepokojącym "znikła" stanowią bazę, pewien nadbudowany już szkielet kompozycyjny, wokół którego mnożyć się będą osobiste refleksje o tym, w jaki sposób wchodzić w życiowe role i jak od życia nie być uzależnionym, podróżując oraz pisząc przede wszystkim w strachu przed unicestwieniem, odejściem w niebyt. Joanna Bator ruszy w podróż, której zarówno sensu, jak i celu nie jesteśmy do końca świadomi. Sandra Valentine to wieloznaczny symbol - począwszy od figury "mrocznej bliźniaczki", która sugeruje, iż zaginiona kryje w sobie wszelkie braki i wyparte treści oraz emocje samej Bator, skończywszy na biografii nieznajomej, do której można się odnieść w takim znaczeniu, że jest się z nią w swoistej drodze, ale ta droga jest świadoma, bo dzięki niej przede wszystkim się istnieje.

Są zdania, do których się wraca, i takie, które przyczepiają się uparcie i tkwią gdzieś pod skórą niczym upał, smaki i zapachy na egzotycznej wyspie w kształcie łzy. Jedno z nich tworzy niejako motto tej specyficznej opowieści. "Trzeba szatkować, ucierać, mieszać, miksować motywy z własnego życia i zszywać ze skrawkami rzeczywistości, które uda się wyszarpać z tropikalnej materii". Bo to jest tak, że w poszukiwanie Sandry angażuje się nie tylko zmysły, ale i rozsądek. Idzie się w kierunku zaginionej z balastem własnych przeżyć i doświadczeń, dla których trzeba w tej drodze znaleźć jakiś sposób wyrazu. Jest nim niezwykłe połączenie tropików i własnego ja. Pochodzących z różnych okresów życia motywów autobiograficznych, które stają się czymś jednoznacznym i stapiają się w upale Sri Lanki, eksplodując szeregiem wspomnień i rozważań o tym, kim było się wcześniej, zanim natrafiło się na niepokojący ślad zaginionej.

Są słowa, zdania i zdarzenia, które napędzają tę opowieść, by w coraz większym rozbuchaniu opowiadała o tak wielu sprawach naraz, że nie sposób ustalić, które są ważniejsze, ale rozpoznać można jeden zasadniczy lęk - przed porządkiem, który może zrujnować opowieść. Przecież narodziła się spontanicznie. Autorka przeczytała gdzieś o czymś takim jak nisza w czasie i ze swoją egzotyczną historią chciała się w tę niszę wbić. U samych początków były impulsy pozornie bez wspólnego mianownika, ale całość trzyma się mocno dzięki temu, że mówi o życiowej sile. Napisać własną historię to prawdziwe wyzwanie i tylko zahaczając się o nią w różnych momentach, można wydobyć prawdę i słowa, jakich być może nigdy nie chciało się wypowiedzieć, napisać. Joanna Bator nie jest obsesyjnie skupiona na sobie. Jest skupiona na sobie jak każdy z nas, tylko nie każdy jest w stanie z tego skupienia wyłuskać te wieczne dylematy, które każą trwać w jakimś dziwnym napięciu. Takim, jakie towarzyszyło być może Sandrze w ostatnich chwilach jej życia. Kto wie, czy brak śladów oznacza w tym przypadku śmierć. Bator pozostawia zatem ślady po sobie. Wchodzi świadomie w obcość niezwykłego świata wokół, ale jednocześnie w samą siebie. Być może tropikalny klimat, niecodzienne otoczenie - to gwaranty zdobycia się na przemyślenia, które nigdzie indziej nie pojawiłyby się w głowie.

Bator w swą podróż śladami zaginionej zabiera czarny zeszyt, kilka lektur oraz wyostrzone zmysły. One to bowiem są w tej książce najbardziej problematyczne. Ta opowieść niebezpiecznie zbliża się do trudnego do zrozumienia strumienia świadomości, w którym nie chodzi już o jakikolwiek porządek i przekaz, lecz o uporczywe wgryzanie się gdzieś do wewnątrz, istotne dla samej piszącej i potrzebne jej, ale niekoniecznie czytającym. Jest w tej książce kilka momentów, które wzmagają w nas poczucie wyobcowania - nie tylko dlatego, że niczego w gruncie rzeczy nie dowiadujemy się o Sri Lance, choć przecież jesteśmy z nią w tak silnej symbiozie dzięki zmysłom autorki. Joanna Bator skupia się na pamiętaniu i na pamięci. Mierzy się z pewnym stygmatem bycia znikąd, bo przecież pozornie przynależy do miejsc, w żadnym nie tkwi na stałe i z żadnym nie jest ściśle związana. Będąc podróżniczką znikąd donikąd, obiecuje zaginionej Sandrze opowieść o sobie zbudowanej z pewników i oczywistości. Wahań będzie niewiele, chociaż czas jest mrocznym przeciwnikiem i nie zawsze można z nim walczyć z hardą miną.

"Wyspa Łza" to problem czytania o tym, co z Joanny Bator wyszło, a nie o tym, co w niej jest naprawdę. Każdy może sobie pozwolić na książkę, w której rozprawi się z samym sobą. Dobrze byłoby w taką podróż poznawczą zabrać także czytelnika, a o nim autorka tej powieści zdaje się czasami zapominać, gdy komplikuje mu świat własnych przeżyć niczym czarownik z Negombo, co potrafi zagmatwać rzeczywistość. Jest to zatem rzecz dla cierpliwych przede wszystkim. Inna niż wcześniejsze książki Bator. Stosowanie mglistych metafor czy szczerość do bólu? Poza czy pełna odsłona siebie, z każdą słabością i niepewnością? Powieść zagadka. Nie można jej spuentować żadnym wyświechtanym "polecam" lub "nie polecam".

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

To przecież, jak określiła sama autorka maskarada. Szkoda tylko że ślicznej malej księżniczce spod sukienki wystają plastikowe klapki.Cóż z tego, że są firmy Nike. I tak psują efekt.

kalipso pisze...

Chcę przeczytać i sie przekonać...