Wydawca: Znak
Data wydania: 7 grudnia 2016
Liczba stron: 414
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Szarża narracyjna
Jeśli „Rok królika” określić
eksperymentalną powieścią o mierzeniu się z różnego rodzaju utratami i
zagubieniem, mogę śmiało wyznać, że mocno się pogubiłem i straciłem kontakt z
tym, co Joanna Bator ma do powiedzenia. Nie chodzi o to, że w najnowszej
książce powracają czytelne, choć symboliczne motywy z „Wyspy Łzy”, a główna
bohaterka ma w sobie pewne cechy Alicji Tabor z „Ciemno, prawie noc”, bo w
związku z tym zasadniczym zarzutem byłaby wtórność. Nie, wielu autorów ma prawo
być wtórnymi i za każdym razem robią dobrą robotę, bo ma się estetyczną
przyjemność obcowania z ich książkami. W
przypadku „Roku królika” nie mam pojęcia, co jest ze mną, czyli z czytelnikiem,
wyrabiane. Czy mam poznawać kolejną historię o pogoni za historiami przy
jednoczesnym negowaniu historii własnej? Czy ma to być książka mówiąca coś,
czego autorka nie powiedziała o związku fikcji literackiej z dystansowaniem się
wobec tego, co zmyślone? Może należy śledzić skomplikowany rozwój osobowości
kogoś, kogo apetyt na życie idzie w parze z przekonaniem o potędze
samostanowienia? Bator nie oferuje łatwej opowieści. Powraca do motywów i
przeanalizowanych już problemów, stwarzając duży dystans do nowej narracji. „Rok
królika” niepokoi, ale też każe zastanawiać się nad tym, co w tym wszystkim
jest serio, a co zrodziło się w wyobraźni autorki tylko po to, by mogła pokazać,
jak świetnie włada czarnym komizmem – zarówno sytuacyjnym, jak i słownym. Po
dwuznacznych wyznaniach z „Wyspy Łzy” trudno jest mi orzec, czy pisarka
opowiada mi teraz coś serio. Czy mam się w tym wszystkim mocno zanurzyć, czy
też może obserwować, do czego prowadzi niewątpliwy talent narracyjny Bator, i
po prostu dać się uwieść stylistyce? Ryzyko jest spore, bo „Rok królika”
rozpoczyna porównanie ziarenek kawy na billboardzie do cipek, a dalej jest
jeszcze bardziej kontrowersyjnie, gdy poznajemy opowieści o ludziach czujących
miętę do spróchniałych drzew czy dywaników łazienkowych.
Książkę czyta się całkiem
nieźle. Podobnie jak nagłówki tabloidów, które ożywiają naszą wyobraźnię, a
tutaj staną się punktami wyjścia do snucia opowieści równie irracjonalnych co
ich zapowiedzi w krzykliwym haśle. Właściwie to można sobie ją otworzyć w
dowolnym miejscu, potem pominąć kilkadziesiąt stron i bez problemu czytać
dalej. Julia Mrok, bohaterka książki,
zbiera krzykliwe tytuły podobnie jak zasłuchuje się w opowieściach mężczyzn.
Ulega narracjom, ale rzadko tym, którzy te narracje tworzą. Zdystansowana do
świata ucieka w rzeczywistość zmyślenia. Dobrze się bawi i nieźle zarabia, bo
jej książki sprzedają się w nakładzie charakterystycznym dla Szwecji, nie dla
Polski. Tym niemniej coś ją mocno uwiera, więc postanawia zniknąć. Wszystko
odpowiednio wcześniej planuje i jest gotowa na śledzenie prasowych nagłówków po
tym, gdy opinia publiczna dowie się o jej zniknięciu. Cała ta powieść będzie
wieloznacznym traktatem o znikaniu i o odczuwaniu braku, o konfrontacji z
utratą – także samego siebie. Motywacje Julii Mrok niekoniecznie są przekonujące,
natomiast jej dalsze działania toną w oparach absurdu oraz specyficznej
groteski. Zmieniając tożsamość i wygląd, kobieta przybywa – jak Alicja Tabor –
do miasteczka w zachodniej Polsce, w którym zmierzy się nie tylko z lokalnymi
demonami, ale przede wszystkim z własną zdolnością do tego, by wykorzystywać
cudze życiorysy twórczo. Julia Mrok incognito dojrzeje do poszukiwania swej
mrocznej bliźniaczki. Imię i jej historia to osobna sprawa, rozpisana już chyba
dość dokładnie w poprzedniej książce. W tej mamy do czynienia z kobietą
usiłującą stworzyć własną historię, bo tak naprawdę bez niej się urodziła i
nigdy nie potrafiła jej spisać. Pomagać i przeszkadzać w tym będą ekscentryczni
mieszkańcy Ząbkowic Śląskich. Sami z różnymi deficytami i sami wsłuchani w
opowieści o innych, bo tę swoją osobistą wstydzą się snuć.
Każdy
z bohaterów doświadcza własnych utrat, bo przecież całe życie – jak niezbyt
odkrywczo stwierdza się na kartach tej powieści – jest jedną wielką utratą. Nad
wyraz czytelnie pokazane jest to poprzez okaleczenia ludzi zmagających się z
bolesnym stygmatem własnej przeszłości – przypominanym przez oszpeconą twarz
czy brakujące oko. Bohaterka Bator usiłuje przywrócić innym sens i poczucie
godności. Ukonstytuować ich na nowo, bo przeszłość stała się jedynie źródłem
opresji. Wchodząc w nowe role i poddając się zwodniczej logice miasteczka,
Julia Mrok zbliża się do własnych pragnień i nienazwanych dotąd emocji.
Chciałoby się widzieć w tej narracji jakąś ekspiację, ale Joanna Bator utrudnia
odczytania tak jednoznaczne. Tkwimy w świecie grozy i absurdu. Pomiędzy
rozkoszami różnego rodzaju a deficytami warunkującymi niespełnienie. Niczego
nie możemy być pewni. Wiemy, dokąd Julia dotarła, ale nie pojmujemy, kim może
się tam stać. Julia Mrok jest pewnego
rodzaju antybohaterką także dlatego, że jej potworny egocentryzm chwilami jest
nie do zniesienia. O ile wcześniej Joanna Bator udowadniała, iż opowiadanie o
egocentryzmie nie jest żadną narracyjną wadą, o tyle w tej powieści czyni Mrok
po prostu nieznośną. W pogoni za opowieściami i w dynamice ukrywania się
przed światem czai się symboliczny chaos. Wyłania się z konfrontacji z
ekscentrycznymi bohaterami oraz z zakończenia, które sprawia wrażenie
nieprzemyślanego.
A
może „Rok królika” to przesycona autoironią i czarnym humorem historia, przy
której warto się tylko uśmiechnąć? Nie wierzę. Nie wierzę też w to, że z takim
talentem narracyjnym, jakim obdarzona jest Joanna Bator, można iść wciąż w te
same rejony i odnosić się do tej samej stylistyki.
Przesycenie symboliką i różnego rodzaju odniesieniami jest w tej książce wadą,
bo niczego nie konstruuje, jedynie wzmaga dystans. Nowa książka laureatki
Nagrody Nike jest opowieścią o wyrażaniu siebie oraz poszukiwaniu nowej
przestrzeni do tego, by się osadzić. Jest jednocześnie książką, w której Bator
zatraca się w wirze konstruowanych historii. Opowieści zazębiają się, ale to
wszystko z czasem dość mocno zgrzyta. Barwnie i plastycznie opowiadane historie
ocierają się o siebie i zmuszają nawzajem do koegzystencji. Wszystko sprawia
dość ponure wrażenie. Nie chodzi o to,
że Joanna Bator nie opowiada już niczego nowego. Chodzi o to, że skupia się na
opowiadaniu dla samego opowiadania. Sugeruje, że warto zwrócić uwagę na to, co
w życiu stymuluje naszą wyobraźnię twórczą i jak to robi. „Rok królika” jest w
tym wszystkim po prostu powieścią przepełnienia. Należy przecież sięgnąć
także do azjatyckich odczytań tytułowej figury i Japonia – a jakże! – jest tu
wciąż obecna ze swą narodową traumą trzęsień ziemi i tsunami. Historią, wobec
której trzyma się czujny dystans, inaczej nie można. Opowieścią wydobywającą
się z innych, ale ostatecznie bez własnego kształtu. Szkoda.
9 komentarzy:
Jak się boję tej książki po tej pretensjonalnej "Wyspie Łzie". :-)
Mnie ta książka męczy. Zabawa, eksperyment stylistyczny, nie wiem jak to nazwac
A we mnie wywołała bardzo silne emocje, napływające wspomnienie dzieciństwa, utraconego na zawsze domu.
Dla mnie to był chaos i zupełnie niezrozumiała plątanina wszystkiego ze wszystkim. Autorka chyba trochę przesadziła z różnymi wątkami, skojarzeniami, odniesieniami... Przeczytałam, bo jestem wielbicielką Joanny Bator, ale ta książka zupełnie nic nie wzniosła do mojego życia.
Ze wszystkich przeczytanych recenzji, ta jest najbardziej zgodna z moimi odczuciami. Czytając wcześniejsze miałam poczucie, że świeże rozdrażnienie po lekturze mąci refleksję, przesłania inne odczucia i skłania np. do złośliwego i nieeleganckiego streszczania i obierania z suspensu. Cóż powiedzieć..wydaje mi się, że pisanie to leczenie własnego narcyzmu. A tu jest bezwstydna manifestacja narcyzmu narosłego do poziomu paranoi, pustki i dwaperackiej pogoni za iluzją własnej wyjątkowości. W Ciemno,prawie...mogliśmy posmakować wynaturzenia osobowości, zanurzać się i wynurzać. Tu jest tak, jakby ktoś nas siłą zanurzał we własne szaleństwo. Zresztą z siłą niezbyt skuteczną- powieść nie wciąga, jest sztuczna, w każdej chwili można bez żalu przeskoczyć kilka rozdziałów. Albo z irytacją zamknąć. A potem otworzyć, ale tylko w poszukiwaniu językowych smaczków. Takiej rozrywki bardziej.
Jestem w trakcie "Roku...", i mam mieszane uczucia. Nie jest to powieść, którą mogę chapnąć na az, jak "Ciemno, prawie noc" czy "Chmurdalię". Ale proszę powiedzieć- czy "Wyspę Łzę" powinnam była przeczytać najpierw? Ona się z "Rokiem królika" wiąże?
Jestem w trakcie "Roku...", i mam mieszane uczucia. Nie jest to powieść, którą mogę chapnąć na az, jak "Ciemno, prawie noc" czy "Chmurdalię". Ale proszę powiedzieć- czy "Wyspę Łzę" powinnam była przeczytać najpierw? Ona się z "Rokiem królika" wiąże?
Mrs. Z - można śmiało czytać "Rok" bez znajomości "Wyspy", aczkolwiek wątek zaginionej wiąże obie powieści.
Nie czytałam Wyspy.. i nie zamierzam. Ciemno... było wtórnością po Piaskowej Górze. I jak dla mnie - Bator zostanie (?) autorką jednej książki. Chociaż Rok... zaczęłam czytać z prawdziwym zainteresowaniem dopiero gdzieś w połowie. Rok królika jest takim polskim Twin Peaks. Dam autorce szansę. Swoją drogą jest wielu pisarzy "jednej książki". Ale są to na ogół książki rewelacyjne: Miłość Winterson czy Pachnidło Suskinda. Dla mnie - jak na razie - Bator pozostanie autorką Piaskowej Góry. To jest powieść, którą "niosła całe życie". I opowiedziała ją rewelacyjnie.
Prześlij komentarz