2009-04-27

"Teoria trutnia i inne" A. Drotkiewicz, A. Dziewit

Co łączy profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, lidera zespołu Lao Che, popularnego aktora z filmu „Dług”, gwiazdę programu kulinarnego „Makłowicz w podróży” i redaktora naczelnego „Krytyki Politycznej”? Są mężczyznami. Bo to o mężczyznach traktuje najnowsza publikacja Agnieszki Drotkiewicz i Anny Dziewit. Obie panie, po wydaniu trzy lata temu wywiadów z dziesięcioma pasjonującymi kobietami („Głośniej! Rozmowy z pisarkami”), tym razem postanowiły pokazać męski punkt widzenia i przeprowadziły rozmowy z trzynastoma liczącymi się w przestrzeni publicznej mężczyznami, którzy opowiadają o swoim przeżywaniu męskości, o własnych marzeniach, pragnieniach i lękach. „Teoria trutnia i inne” to jednak książka, w której padają przede wszystkim pytania o definicję męskości oraz o rolę mężczyzny we współczesnym świecie. Ta książka jest prawdziwa nie tylko dlatego, że stanowi zapis szczerych wyznań. Drotkiewicz i Dziewit rozmawiają otwarte na dialog płci, ciekawe sposobów postrzegania przez mężczyzn świata, ale także samych kobiet. To nie jest zwykły zapis trzynastu rozmów. To specyficzna książka o tym, że kobiecość spotyka się z męskością i że to spotkanie jest wymianą myśli, a nie starciem płci.

Mężczyzna nie ma się za dobrze w dzisiejszym świecie. Trudno jest mu się odnaleźć w rzeczywistości, w której kobiety stają się równorzędnymi partnerami. Współczesny „macho” nie jest już uosobieniem siły i obiektem kobiecych westchnień. Mężczyzna wychodzi ze swojej dotychczasowej, dominującej roli i trudno jest mu się odnaleźć w innej. Między innymi o tych trudnościach mówią rozmówcy Drotkiewicz i Dziewit. O zmierzchu stereotypu silnego mężczyzny i o tym, w jakim związku jest ów zmierzch ze zmianami cywilizacyjnymi mówi Andrzej Leder. Max Cegielski opowiada, jak czasem trudno mężczyźnie „zmięknąć” i stać się odpowiedzialnym ojcem. Sławomir Sierakowski rozwija myśl o męskiej agresji i przemocy, a Stefan Meller ironizuje: „Mężczyźni wyczerpali swój potencjał w XIX wieku, gdy wymyślili romantyzm”. To wszystko pokazuje, że bardzo trudno jest być męskim i nie wiązać tego z obyczajowymi oraz społecznymi stereotypami, które ukształtowały się przez wieki. Mężczyźni, z którymi rozmawiają autorki książki, nie są bynajmniej niepewni swej wartości. Oni wspólnie ze swoimi rozmówczyniami próbują określić, czym naprawdę jest męskość. Udowadniają także, że nie warunkuje jej ani czas, w jakim się żyje, ani zawód, który się uprawia, ani społeczność, do której się przynależy.

Tytułową teorię męskości wysnuwa Maciej Zaremba i do niej autorki odnoszą się kilkakrotnie w innych rozmowach. Kim jest truteń? To ten, który zazdrości, że kobiety mogą rodzić dzieci, że ich życie zależy od wpływu Księżyca. Że na Ziemi kobiety czują się pewniej, są bardziej potrzebne. Truteń jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że sam musi stworzyć sens własnego życia i że dawanie życia bynajmniej nie jest przejawem niezbędności. To nie jedyna ciekawa teoria, jaka pojawia się w rozmowach. Sierakowski wyjaśnia, czym jest bycie „feministą-grzesznikiem”, a Stefan Meller określa siebie mianem „feministy-konserwatysty”. W rozumieniu Wojciecha Kuczoka mężczyzna to „grzyb” (bynajmniej nie w znaczeniu pejoratywnym). Teorie męskości są tak samo różne, jak różne są punkty widzenia rozmówców Drotkiewicz i Dziewit. Cokolwiek by o ich definiowaniu siebie powiedzieć, jedno jest pewne – każdy próbuje określić własną wartość i każdy pokazuje, że definiowanie męskości jest problematyczne.

Zbiór wywiadów z mężczyznami jest także okazją do poznania kilku „niemęskich” tajemnic, jakie zdradzają rozmówcy. Maciej Zaremba bez skrępowania wyznaje, że zmarniałby bez kobiet. Max Cegielski pięknie opowiada, jak podróżniczą ciekawość można przekierować na własne dzieci. Jerzy Jarzębski mówi o tym, że choć jego życie to ścisły związek z trzema mężczyznami (Gombrowicz, Lem, Schulz), prawdziwą przyjaźnią może darzyć tylko kobiety. Andrzej Chyra zwierza się z tego, że aktorstwo jest przeżywaniem na zewnątrz, że utrudnia dostęp do własnych przeżyć. Stefan Chwin opowiada o własnych grach z wyobraźnią podczas pisania i zdradza, kto jest jego najlepszym przyjacielem. Jakub Żulczyk mówi o tym, czym jest intymna sfera bycia prawdziwym mężczyzną. W końcu Michel Houellebecq opowiada o swoich muzycznych pasjach i o tym, dlaczego dotyk jest w jego życiu tak ważny.

Myślę, że ten zapis rozmów z mężczyznami jest nie tylko dowodem na to, że we współczesnej kulturze męskość ulega takiemu samemu przedefiniowaniu, jak pojęcie kobiecości. Uważam, że to przede wszystkim doskonały zapis różnorodnego, męskiego spojrzenia na rzeczywistość. To także zapis tego, na jakich płaszczyznach porozumienia mogą się odnaleźć kobiety i mężczyźni podczas szczerych rozmów. Ta książka jest mimo wszystko bardzo męska. Bardzo szczera. Przede wszystkim bardzo uczciwa. I warta poznania.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-04-25

"Zbyt piękna dziewczyna" Jan Seghers

Do serii „Ze Strachem” Wydawnictwa Czarne podchodziłem z dużym dystansem. Uprzedzony do powieści kryminalnych, sięgnąłem po książkę Jana Seghersa ze sporym sceptycyzmem, ale dość szybko przekonałem się, że mam do czynienia z naprawdę przewrotną i pasjonującą powieścią, która trzyma w napięciu od pierwszych do ostatnich stron. Fakt, tego typu truizmy można pisać o większości dobrych kryminałów. „Zbyt piękna dziewczyna” jednak nie jest tylko i wyłącznie powieścią kryminalną. To poruszająca opowieść, która każe zastanowić się nad tym, czy piękna należy się bać. To także książka, w jakiej Seghers portretuje tajemniczą femme fatale, wokół której koncentrować się będą najważniejsze wydarzenia. Autor od początku daje do zrozumienia, iż opowiadana historia nie będzie jedynie sensacyjną intrygą, gdzie trup ściele się gęsto, a dzielny policjant walczy ze złem na wszystkie możliwe sposoby. Jest w tej opowieści wiele ciepła, a tytułowa bohaterka to postać tak samo niejednoznaczna, jak niejednoznaczne wydają się u Seghersa motywy postępowania zarówno tych złych, jak i dobrych.

W kwietniu 1999 roku w wypadku samochodowym giną trzy osoby. Okazuje się, że zdarzenie było tak naprawdę zaplanowanym samobójstwem. W wypadku ginie ojciec, matka i jedno z dzieci. Jakiś czas potem do domu madame Fouchard przybywa tajemnicza dziewczyna. Manon zachowuje się jak dzikuska. Olśniewa urodą. Wydaje się nie pamiętać, kim jest i jak się znalazła u kobiety. Szybko zdobywa sympatię otoczenia i miłość niejakiego Jean-Luca Giroda. Kiedy jej opiekunka niespodziewanie umiera, Manon rusza w samotną podróż. Wsiada do samochodu z obcymi mężczyznami i odjeżdża w nieznanym kierunku. Po jakimś czasie Frankfurtem wstrząsa wiadomość o brutalnej śmierci młodego człowieka, którego zaszlachtowano w podmiejskim lesie. Okazuje się, że zwłoki Bernda Funkego nie są jedynymi. Co wspólnego z tą tajemniczą sprawą miała Manon? Czy kobieta ma związek z tym morderstwem i kolejnym, które ponownie zaszokuje opinię publiczną? Co się stało po tym, kiedy Manon wsiadła do samochodu z trzema mężczyznami i czy faktycznie nie wie, kim jest?

Sprawę tę przejmuje główny bohater powieści, komisarz Robert Marthaler. Postać przypomina innego, znanego już czytelnikom powieściowego detektywa, Kurta Wallandera. Trudno jednoznacznie określić, w jakim stopniu Seghers wzorował się na powieściach Henniga Mankella, jednak faktem jest, iż tworzy bliski autorowi „Zapory” wizerunek poczciwego policjanta, który nie jest wolny od trosk i który wzbudza sympatię tym, iż czasami bywa nieporadny, zmaga się sam ze sobą, nie jest klasycznym przykładem dzielnego obrońcy porządku. Kurt Wallander i Robert Marthaler są rzeczywiście sobie bliscy. Zbliżony wiek, podobne problemy, to samo ciepło i serdeczność, jakie z nich emanują. Skandynawskiego detektywa opuszcza żona, Marthaler od piętnastu lat nie może się pogodzić ze śmiercią swojej. Obaj są samotni i obaj próbują się przed tą samotnością bronić. Obaj także są policjantami z krwi i kości, którym nieobcy jest zły humor o poranku, złość, bezsilność i zagubienie. Porównania do twórczości Mankella mogą być o tyle na wyrost, że Jan Seghers tworzy mimo wszystko autonomicznego i prawdziwego bohatera, którego poczynania śledzi się z zapartym tchem. Marthaler dość szybko zaczyna się orientować, że za sprawą śmierci Funkego kryje się coś więcej niż na początku wskazują na to materiały dowodowe. Wraz ze sztabem zaufanych ludzi zbliża się do rozwikłania zagadki, choć nieraz będzie zmuszony mierzyć się z własną bezradnością wobec faktów, które go przerosną.

Warto zwrócić uwagę, że dodatkowym, niemym bohaterem „Zbyt pięknej dziewczyny” jest Frankfurt nad Menem. W tym mieście rozegra się większość zdarzeń, to miasto także będzie bardzo dokładnie portretowane przez Seghersa. To z jednej strony miejsce przygnębiające, od którego chce się uciec i które męczy. Z drugiej strony Marthaler darzy Frankfurt dużym sentymentem, a sam autor składa miastu swoisty hołd na kartach powieści. Poznajemy je z topograficzną dokładnością. Jest też na nowo odkrywane. Przez czytelników i przez samego Marthalera.

Najważniejsza w tej opowieści jest jednak Manon. Uosobienie piękna. Czarująca i tajemnicza. Fascynująca i przerażająca jednocześnie. Odcina się od świata, bo świat był dla niej okrutny. Marthaler mówi, iż jest tak piękna, że wzbudza współczucie. Co tak naprawdę symbolizuje? Do czego zmierza autor, każąc nam od pierwszych stron zastanawiać się nad tym, co stanie się z Manon? Myślę, że niejednoznaczność tej kobiety idzie w parze z niejednoznacznością całej opowieści o frankfurckich zbrodniach. Jak wspomniałem na wstępie, nie będziemy mieć u Seghersa do czynienia z typowym kryminałem. Ta mroczna historia obfituje w wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji, ale bliżej jej do pasjonującej powieści społeczno-obyczajowej. Zresztą z określeniem przynależności gatunkowej tej książki jest taki sam problem jak z określeniem tego, kim naprawdę jest tajemnicza, zbyt piękna Manon…

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-04-20

"Opętani" Chuck Palahniuk

W 1816 roku w letniej rezydencji Byrona kilka znanych osobistości pracowało nad tekstami literackimi. Pobyt w „Villi Diodati” zainspirował Mary Shelley do napisania słynnego „Frankensteina”. Nikt jednak do końca nie wie, co rozegrało się między twórcami, którzy mierzyli się wówczas nie tylko ze swoimi pisarskimi pasjami, ale przede wszystkim z samymi sobą. Chuck Palahniuk blisko dwieście lat później umieszcza grupę bohaterów we współczesnej „Villi Diodati” i daje im trzy miesiące na to, by stworzyli własne opowiadania. To dość surrealistyczne postacie, bo czy dzieła sztuki mogą stworzyć tacy ludzie jak Dama Żebraczka, Miss Ameryki, Święty Bez Kiszki czy Wielebny Bezbożny? Okazuje się, że życiowe „arcydzieła” zamkniętych w mrocznej przestrzeni teatru ludzi stworzą rozpisaną na kilkanaście rozdziałów makabrę, z jakiej nie wszyscy wyjdą żywi. Ta makabra w szokujący, lecz prawdziwy sposób opowie o współczesnych lękach, kompleksach i pragnieniach.

Dziewiętnastu Amerykanów postanawia wziąć udział w naprawdę dziwacznym eksperymencie literacko-socjologicznym. Za przebieg tych specyficznych warsztatów pisarskich odpowiedzialny jest Brandon Whitter. Trudno jest powiedzieć, czy to duchowy mentor, który pozwala podopiecznym rozwinąć literackie talenty, czy perfidny łgarz oszukujący siebie i wszystkich dookoła. Trudno też określić, czy przewodząca wraz z nim zgromadzeniu Pani Clark to cyniczna wariatka, czy cierpiąca matka, której rodzinny dramat poznawać będziemy w kilku odsłonach. Postać Whittera jest tak samo niejednoznaczna jak cały świat przedstawiony w tej przerażającej opowieści. W teatralnej przestrzeni bowiem powstawać będą nie tyle teksty literackie, co poruszające, pełne przemocy i okrucieństwa opowieści z życia tych, którzy postanowili odciąć się od świata i zmierzyć z demonami, jakie tkwią w nich samych. Ludzie, których Whitter zaprasza do eksperymentu, z miejsca nadają sobie pseudonimy - kilka zostało już przeze mnie wymienionych. Ich życiowe historie będą dodatkowo poprzedzone prześmiewczymi „poematami” na cześć autorów, co wzmacnia wrażenie, że mamy tu do czynienia z jakimś groteskowym przedstawieniem.

„Sposób opowiadania świadczy o tym, jak trawimy zdarzenia, które nas dotykają. O tym, jak trawimy życie. Własne doświadczenia”. Opowieści, które tworzą „Opętanych”, trudno jest przetrawić. Tak samo trudno jest wyrazić ogrom ludzkiego zła, jakie kryją w sobie te opowieści. Bohaterowie próbują szokować siebie nawzajem, ale szokują przede wszystkim prawdą ukrytą w tych przecież nie do końca prawdziwych historiach. Palahniuk oddaje głos pokrzywdzonym przez życie, aby zbudować swoistą grę. Ta gra toczy się w każdej z makabrycznych narracji, ale toczy się także między tymi, którzy snują swe opowieści. Pisarz zaciera granice między dobrem a złem, tak samo jak dewaluuje pojęcie prawdy oraz kata i ofiary. Nie można mieć pewności, co w opowieściach Palahniuka jest prawdziwe i wciąż myśli się, czy w tym, co opisują jego bohaterowie ci, którzy katują, nie są przypadkiem ofiarami. Mistrzostwo tej prozy polega na zręcznym pomieszaniu ironii, groteski, czarnego humoru, pure nonsensu oraz elementów horroru gore (nie sposób nie odwołać się do gatunku filmowego, bo ta książka jest niesamowicie wizyjna). Z tego połączenia powstaje tekst tak niejednoznaczny, jak niejednoznaczna jest przestrzeń, w jakiej poruszają się bohaterowie „Opętanych”, główny inicjator oryginalnych warsztatów pisarskich oraz sam autor, który umieszcza siebie w pozycji diabolicznie uśmiechniętego obserwatora całej tej makabry.

Opowieści, które powstają podczas trzech miesięcy, są opowieściami bolesnej prawdy. Cechuje je prowokacyjność, gwałtowność i szaleństwo. Jest w nich jednak zawarta cała wizja ziemskiego piekła, które zdaniem Palahniuka tworzymy na świecie sami sobie. Ludzkie dramaty mają w „Opętanych” wymiar dosłowny i symboliczny. Każdy z nich staje się tym bardziej prawdziwy, im bardziej absurdalny sposób jego przedstawienia wybiera autor. Pani Clark mówi:
„Sami tworzymy dramaty, z których się składa nasze życie”. Palahniuk przedstawia je i próbuje połączyć w całość, by dać swoją wykładnię życia. Życia, w którym dramatyczne są przede wszystkim próby wychodzenia naprzeciw własnym lękom i wewnętrznym demonom.

„Opętani” mogą przerażać, to fakt. Jest tam wystarczająca liczba opisów brutalnych morderstw, okaleczeń i przemocy. Jest wiele krwi i mnóstwo szokujących scen. Obcięte palce, penisy, mordowane dzieci, perwersyjna masturbacja, zabójstwa i samobójstwa wszelkiej maści oraz rodzaju. Jest za tym wszystkim jednak rozpaczliwa próba opowiedzenia o wartościach, jakich brakuje współczesnej Ameryce. Ojczyzna Palahniuka to kraj będący w stanie ustawicznej walki. Amerykanie zamknięci przez autora w „literackim ustroniu” to ludzie, którzy walczą z okrucieństwem świata i okrucieństwem, jakie noszą w sobie i jakiego doświadczają na co dzień. To także Ameryka chorych ideałów, niezdrowych ambicji, Ameryka kurująca się lekami nasennymi oraz uspokajającymi i kraj, w którym realną władzę sprawują żądne sensacji media.

Myślę, że z tą książką jest tak jak z samym autorem. Palahniuk niby grozi, ostrzega i próbuje zniechęcić do lektury (choćby tekstem, jaki zacytowano na okładce). Jednocześnie jednak w swej makabresce zawiera bardzo wiele ciepłych, ludzkich uczuć, które nieudolnie próbują dojść do głosu. „Opętani” to książka bardzo brutalna i z nadmiarem tej brutalności trudno sobie poradzić. Myślę jednak, że pod jej pozorami jest to jednak powieść przepełniona humanitaryzmem. Palahniuk bowiem opisuje wszystkie możliwe słabości ludzkiej natury. Pochyla się nad człowiekiem. I nie jest ważne, że wokół tryska krew, a bohaterowie umierają w męczarniach. „Opętani” świetnie ukazują mroczne strony ludzkiej natury i w tym mroku paradoksalnie pokazują jej piękno.

Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2009

2009-04-16

"Ostrygojady" Susan Fletcher

Młoda brytyjska pisarka stworzyła niepowtarzalnej urody powieść o charakterze konfesyjnym. Jest w niej wszystko to, co powinna zawierać spowiedź. Opisanie własnych win, skrucha i obietnica poprawy, pokuta i odkupienie. Wszystko w morskiej scenerii, bo spowiadać się będzie osoba, której los nieodłącznie związał się z morzem. Susan Fletcher opisała historię rodzinną, w jakiej ból oraz gorycz przypływają i odpływają niczym fale. „Ostrygojady” to pasjonujące studium ludzkiej zazdrości, gniewu i wyobcowania. Studium, w jakim duchowe oczyszczenie następuje w trakcie opowiadania o bolesnej przeszłości, która przeżyta na nowo, daje siłę i pozwala zrozumieć to, co minęło.

Amy od czterech lat leży w śpiączce. W szpitalu regularnie odwiedza ją siostra. Dwudziestoośmioletnia Moira snuje rozważania o własnym życiu. Opowiada Amy o tym, jak nie mogła pogodzić się z jej pojawieniem się na świecie. O tym, jak przed narodzinami siostry powoli zamykała się we własnym świecie. O narodzinach Amy, które zburzyły jej poczucie bycia wyjątkową. O tym, że Moira tak naprawdę nigdy nie potrafiła okazywać uczuć i coraz bardziej wyobcowana, cierpiała jako ośmieszana uczennica w szkole z internatem i niespełniona żona artysty, którego nie potrafiła zrozumieć.

Moira przy łóżku Amy próbuje za wszelką cenę rozbić skostniałe struktury językowe, które nie pozwalały jej mówić o swych emocjach wprost i które powodowały, że czuła się nieszczęśliwa i odrzucona w trakcie całego dotychczasowego życia.
„To moje własne słowa, Amy. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Nie pochodzą z książek ani z gazet. To mówię ja – osoba, której język, zamiast ze słów, jak u reszty ludzi, składał się głównie z liczb, symboli, znaków na skórze”. Zafascynowana naukami ścisłymi Moira próbuje przy śpiącej siostrze zamienić liczby, symbole i znaki na prawdę, z jaką do tej pory nie miała odwagi się mierzyć. Próbuje nazwać uczucia i naprawdę je przeżyć. Próbuje wyrazić skruchę, ponieważ przez całe życie od uczuć uciekała.

Kobieta nie znalazła porozumienia z rodzicami, z rówieśniczkami w szkole, z mężem i przede wszystkim z własną siostrą. Pojawienie się Amy na świecie było przez Moirę traktowane jak swoiste okrucieństwo losu. Bohaterka chce, by siostra się obudziła, ale tak naprawdę przy jej szpitalnym łóżku budzi do życia samą siebie. Budząc się, analizuje swoje postępowanie. Próbuje tchnąć w siebie prawdziwe życie tak, jak bardzo pragnie przywrócić do życia Amy.

„Wszyscy tęsknimy za czymś, czego nie potrafimy nazwać, a co tkwi w nas gdzieś głęboko”. Moira wyraża tęsknotę za wszystkim tym, o czym opowiada Amy. Tęskni do rodzinnego Stackpole, z którego tak naprawdę w myślach nigdy nie wyjechała. Tęskni za kojącym szumem Atlantyku. Tęskni za rodziną, której nigdy nie doceniała i za dziecięcym szczęściem, jakiego nigdy nie doświadczyła. W końcu wyraża wielką tęsknotę za siostrą i za tym, by w jakiś sposób naprawić z nią relacje. Czy jest to możliwe jedynie przez szczere wyznanie win i wytłumaczenie się z własnej złości i obojętności względem Amy?

Susan Fletcher opowiada w „Ostrygojadach” podwójną historię snu. Amy śpi w sensie dosłownym, ale przecież nie jest to zwykły sen. Moira przez lata śniła o niezależności i o tym, że przez życie można przejść samotnie i bez uczuć. Kobieta pragnie, by jej siostra się obudziła, ale tak naprawdę budzi się ona sama. Budzi się do prawdziwego życia. Bez liczb, symboli i znaków na skórze. Moira wierzy w to, że jej duchowe przebudzenie pozwoli Amy otworzyć oczy. Wierzy, że potrafi być prawdziwą siostrą. Wierzy, że powrót do życia Amy będzie jednocześnie jej własnym do tego życia powrotem.

Fletcher buduje swoją powieść w formie kadrów z przeszłości. Opowieść Moiry jest pozornie spójna, jednak wewnętrznie „poszarpana”. Kolejne rozdziały „Ostrygojadów” złożone są z krótkich obrazków. Taka kalejdoskopowa konstrukcja czyni tę książkę bardziej prawdziwą. Moira miesza przeszłość z teraźniejszością. To, co było przeżywa tak samo intensywnie, jak to, co jest. Wszystko przypływa i odpływa niczym fale uderzające o brzegi w Stackpole. Stałym lądem dla tych fal wydaje się być pogrążona we śnie Amy. Czy konfrontacja z jej milczeniem pozwoli Moirze odkryć prawdę o sobie?

„Ostrygojady” to opowieść o smutku i samotności, które pozwalają się oswajać. O tym, że nigdy nie jest za późno, by pozwolić sobie na oczyszczającą spowiedź. Także o tym, iż taka spowiedź może dać ukojenie. Fletcher napisała morską opowieść o snach na jawie i przejmująco przedstawiła dramat kobiety, która uciekając od bliskości, ucieka od prawdy o sobie samej.

Wydawnictwo MUZA, 2009

2009-04-13

"Sieroty zła" Nicolas d’Estienne d’Orves

Nicolas d’Estienne d’Orves – zupełnie nieznane polskiemu czytelnikowi nazwisko, które po lekturze „Sierot zła” kojarzyć się będzie z mocno poruszającą literaturą „historical fiction”, jakiej najmocniejszym punktem jest tak mistrzowskie budowanie napięcia, że utrzymuje ono uwagę czytelnika na każdej z blisko sześciuset stron. Francuski prozaik tworzy własną wizję dziejów Europy „skażonej” nazizmem, buduje wielowątkową intrygę kryminalno-sensacyjną i próbuje odpowiedzieć na wiele pytań. Czy koniec Trzeciej Rzeszy naprawdę nastąpił? Czy potomkowie nazistów nie próbują przypadkiem odnowić idei swoich przodków? Czy koszmarna instytucja Lebensbornu, w jakiej kobiety zmuszane były do spółkowania z „czystej krwi” Niemcami i rodzenia dzieci godnych państwa Führera, nie działa nadal i nie „produkuje” kolejnych potomków rasy Panów? I co kryło w sobie słynne samobójstwo Rudolfa Hessa z 1987 roku? d’Orves udowodni, że fascynacja nazistowskimi Niemcami doprowadzić może do odkrycia tajemnicy, której poznawanie wiązać się będzie z bolesnym odkrywaniem ukrytych kart historii przez dwójkę głównych bohaterów, jacy za wszelką cenę spróbują poznać sekrety, których lepiej nie poznawać… Autor doskonale łączy fakty historyczne z własną wyobraźnią twórczą. Z tego połączenia powstaje powieść przerażająca i szokująca. Powieść, wobec której trudno jest zachować dystans. Wydaje się bowiem, że o wiele trudniejsze do przyjęcia jest to, co wymyślone w „Sierotach zła” niż mroczne dzieje Historii, jakim zmuszeni będziemy się przyjrzeć.

Rok 1938. Dwunastoletnia Leni Rahn mieszka na jednej z wysp norweskiego archipelagu Håkon. Pewnego dnia odkrywa przerażające miejsce, w którym dzieją się rzeczy, zapowiadające piekło rosnącego w siłę nazizmu. Odkrycie tajemnicy przeklętego Halgadøm będzie dla niej początkiem piekielnej drogi do poznania poczynań swego diabolicznego wuja Otto, ale przede wszystkim początkiem ucieczki przed przeznaczeniem, którego Leni nie zniesie, a które zdeterminuje jej życie i doprowadzi do wielu tragedii. Halgadøm stanie się symbolem piekła, jakiego znaczenie po latach odkrywać będą ci, dla których zagadkowe życie Leni stanie się źródłem obsesji i doprowadzi do odkrycia przerażających faktów, które wciąż żywe odcisną się piętnem na życiu wielu ludzi blisko siedemdziesiąt lat później…

Rok 1987. Komisarz Gilles Chauvier bada zagadkę rytualnego morderstwa. Ofiarę powieszono i spalono. Badając tę sprawę, Chauvier zmuszony będzie do konfrontacji z Claudem Josem, obecnie szanowanym merem, w przeszłości członkiem ruchu oporu, którego powiązania z mrocznymi czasami nazizmu stają się coraz bardziej widoczne. Komisarz konfrontuje się nie tylko z miejscowym notablem, który za wszelką cenę próbuje zatuszować sprawę morderstwa. Chauvier będzie zmuszony stawić czoła przeszłości, o jakiej próbował zapomnieć, choć na zawsze połączyła go z Josem i jego rodziną…

Rok 2005. Młoda i ambitna dziennikarka Anais Chouday otrzymuje niecodzienne zlecenie. Ma pomóc w zebraniu materiałów do książki dotyczącej nierozwiązanych dotąd zagadek z okresu Trzeciej Rzeszy, a zrobi to, współpracując z niejakim Vidkunem Vennerem. Ekscentryczny mężczyzna, zafascynowany nazizmem od początku wydaje się Anais większą zagadką niż cała sprawa, jaką wspólnie mają się zająć. Vidkun stopniowo uświadamia dziennikarkę, że ich śledztwo będzie niebezpiecznym mierzeniem się z demonami nazistowskich Niemiec i że wspólnie staną oko w oko z tajemnicami tytułowych sierot zła. Kim są ci ludzie? To potomkowie odpowiedzialnych za koszmar drugiej wojny światowej. Ludzie, którzy muszą żyć z brzemieniem Historii i którzy próbowali w różny sposób zerwać z fatalizmem własnego życia. Vidkun uświadomi Anais, że toczą walkę z ludźmi, czasem i z przerażającą ideą, mającą na celu wskrzeszenie potęgi Trzeciej Rzeszy i udowodnienie, iż rasa wybrana jest nieśmiertelna, a potomkowie Hitlera niebawem będą w stanie ją odrodzić…

Tak w skrócie rysują się najważniejsze wątki tej skomplikowanej powieści, które z czasem coraz mocniej się zazębiają. Aby zachęcić do lektury, wystarczy wspomnieć, że bohaterowie nie są tym, za kogo ich mamy i że zdarzenia, o jakich wspomniałem, są jedynie wstępem do frapujących rozwiązań fabularnych, czyniących z „Sierot zła” lekturę wyborną i pasjonującą. d’Orves zwraca uwagę na szereg udokumentowanych zdarzeń, jakie po 1945 roku wpływały na losy ludzi, którzy bezskutecznie uciekali przed wojenną traumą. Zrównuje katów i ofiary, upłynnia granicę między dobrym a złym postępowaniem, każe co jakiś czas rewidować swoje poglądy na bohaterów, ale przede wszystkim ujawnia, do czego prowadzić może fascynacja nazistowskimi ideami, które są tak żywe, że ich żar wcale nie wygasa. Venner rozpatruje metaforykę nazizmu. „Ona odsyła do czegoś, co dotyczy nas wszystkich, do czegoś o wiele bardziej ukrytego: zła absolutnego, lęku przed potworem. Lecz takim, który uwodzi, potrafi być niemal atrakcyjny”. „Sieroty zła” wieloaspektowo rozpatrują szaleństwo uwiedzenia przez nazizm i w tym szaleństwie przerażają bardziej niż poczynania bohaterów.

To także książka w książce. Kluczowe znaczenie dla odkrywania tajemnic będzie miała powieść niejakiej Marjolaine Papillon, która prowadzić będzie Anais i Vidkuna do nazistowskiego piekła początku XXI wieku. Ta dwójka zmierzy się z mrocznymi kartami własnej przeszłości i dowie się, że prawda o tym, kim byli niekoniecznie łączy się z tym, jakimi ludźmi są obecnie. Książka Papillon będzie także swego rodzaju przewodnikiem po rzeczywistości, którą trudno jest ogarnąć. Tak samo trudno przyjąć Anais i Vidkunowi, kim tak naprawdę są…

Jedynym mankamentem tej pasjonującej książki jest fakt, że pewnych finałowych rozwiązań można się domyślić dużo wcześniej, niż chciałby tego autor. W tym znaczeniu są „Sieroty zła” nieco „przegadane”. Jestem jednak przekonany, że lektura d’Orvesa wzbudzi tyle samo lęku i niepokoju, co refleksja, że całkiem sporo w tej wymyślonej przecież opowieści może być prawdą i dotyczyć ukrytych ludzkich pragnień posiadania i dominacji…

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-04-10

"Teraz" Agnieszka Drotkiewicz

"W przypadku najnowszej książki Agnieszki Drotkiewicz sprawdza się powiedzenie „do trzech razy sztuka”. Pisarka najpierw pokazała się z najgorszej strony. Łzawe i histeryczne „Paris London Dachau” było próbą odpowiedzi na kilka nurtujących pytań egzystencjalnych, ale osadzenie rozterek Basi Niepołomskiej między nazwami produktów, marek i haseł reklamowych uczyniły z pierwszej książki Drotkiewicz bełkot mający być protestem przeciw kulturze konsumpcjonizmu.

„Dla mnie to samo”, druga pozycja w dorobku młodej autorki, zerwała z pretensjonalnym lamentem debiutu i w dość ciekawy sposób ukazała niuanse walki, którą kobiety toczą z innymi kobietami. Echa poprzednich książek odbijają się co prawda w „Teraz”, niemniej jednak jest to opowieść tym razem dojrzała. Autorka ukazuje problem konfrontowania się z metrykalną granicą, za którą straszy już tylko widmo przerażającego staropanieństwa oraz mierzy się z dylematami dotyczącymi poczucia własnej wartości (a raczej jego braku)."

Wydawnictwo W.A.B., 2009

Całość tekstu na stronie portalu G-Punkt

2009-04-08

"Pochowajcie mnie pod podłogą" Paweł Sanajew

Paweł Sanajew w swej autobiograficznej powieści głównym bohaterem uczynił dziecko, które doświadcza okrucieństwa płynącego z najbliższego otoczenia. Dziecięcy bohater w zestawieniu z osobistymi wycieczkami literackimi nasuwa mi skojarzenie z główną postacią powieści „Na brzegu” Rubena Gallego. Sasza Sanajewa musi żyć w piekle podobnym do tego, które staje się doświadczeniem głównego bohatera „Na brzegu”. Obaj chłopcy cierpią dodatkowo, bo ich stan zdrowia nakazuje innym patrzeć na nich jak na odmieńców. Ruben jest sparaliżowany, a Sasza… gnije. W obu przypadkach rosyjscy pisarze pokazują dziecko dorastające do świadomości tego, co dzieje się wokół nich i w nich samych. Odpowiednikiem koszmarnego szpitala Rubena może być toksyczny dom babki, wychowującej Saszę. O ile jednak „Na brzegu” przypomina bardziej traktat o wykluczeniu społecznym, o tyle „Pochowajcie mnie pod podłogą” wykorzystuje wrażliwość dziecka do ukazania innego rodzaju wykluczenia. Będziemy tutaj mieli do czynienia z wykluczeniem możliwości pełnego i prawdziwego przeżywania miłości. Chłopiec Sanajewa jest tak samo przekonujący i tak samo smutny jak chłopiec Gallego. W przypadku „Pochowajcie mnie pod podłogą” konstrukcja dziecięcego bohatera niesie w sobie jednak dużo większy ładunek emocjonalny niż u autora „Na brzegu”. Sanajew napisał bowiem książkę tak żywą, jak żywe są uczucia, których dotyczy. Książkę, w jakiej dziecko będzie obserwatorem, a dramat rozegra się w świecie dorosłych, którzy nie mogą się porozumieć.

Sasza Sawielew chodzi do drugiej klasy i mieszka z apodyktyczną babką. Matka rzekomo porzuciła go i związała się z „karłem-krwiopijcą”, który utożsamiany jest ze znanym publicznie ojczymem Sanajewa, aktorem i reżyserem Rolanem Bykowem. Babka tworzy ze swojego domu fortecę. Próbuje w niej ratować wnuka przed całym szeregiem chorób i infekcji, jakich przysporzy mu kontakt z rówieśnikami, wycieczki po mieście, a nawet pobyt w szkole. Sasza żyje rytmem narzuconym przez kolejne dawki leków i złorzeczenia babki. Uświadamia mu ona, że gnije za życia, że jego mózg toczy gronkowiec, że pocenie się jest przestępstwem, a jakakolwiek infekcja może zbliżyć Saszę ku śmierci. Sterylny świat domu babki ustawicznie jest dezynfekowany, bo docierają do niego zarazki świata zewnętrznego. Najgroźniejszym z nich wydaje się matka chłopca, która dzielnie powalczy o niego z babką i która jest dla Saszy obiektem prawdziwego uczucia miłości. Tej miłości, której nie udaje się zdobyć babce Ninie.

Nina jest w powieści Sanajewa najbardziej barwną i najsilniej poruszającą postacią. Babka na co dzień jest opryskliwa i okrutna nie tylko względem wnuka, ale także męża. Nina uważa, że kochać to znaczy nacierpieć się wiele dla tego, kogo się kocha. To ona rości sobie prawo do serca Saszy, bo to ona codziennie poświęca mu cały swój czas i energię. Kocha także swojego męża. Kocha tak bardzo, że porzuca Kijów, marzenia o aktorstwie i poświęca się roli szarej, moskiewskiej kury domowej, której znaczenia małżonek nie docenia. Nina kocha także własną córkę, ale łatwiej okazywać jej wrogość i nienawiść tak, jak w stosunku do męża i wnuka, którym potrafi życzyć rychłej śmierci.

Sanajew w dynamicznej i przejmującej kreacji babki Saszy ukazuje, w jak bliskim sąsiedztwie są miłość i nienawiść oraz ukazuje proces oddalania się od siebie bliskich, zmęczonych przejawami nienawiści i zbyt boleśnie nią zranionych, by myśleć o poprawie relacji z Niną. Babka to postać tragiczna nie tylko dlatego, że pożegnała się z przejawami własnej miłości równie szybko, co z marzeniami o aktorstwie i życiu innym niż to, które wiedzie. Tragizm Niny to jej niemożność wyjścia z własnego świata, który obudowany jest złością i agresją i do którego nikt już nie ma dostępu. Dla babki tożsamość miłości z nienawiścią jest tak silna, że w efekcie potrafi tylko ranić. Tym mocniej, im mocniej zbliża się do męża, córki, wnuka. W efekcie Nina traci wszystkich, a jej troska, ciepło i serdeczność, które ujawniają się choćby podczas pielęgnacji chorego Saszy, nie mają tym samym szans na to, by cokolwiek zbudować. Sasza nie jest ani tak bardzo różny od dzieci w jego wieku, ani tak chorowity jak się to Ninie wydaje. Mąż nie jest tak obojętny wobec niej, a córka nie jest złem wcielonym. Każde z nich na swój sposób radzi sobie z agresją Niny i każde z nich od niej się oddala. Procesowi oddalania się od siebie wychodzi naprzeciw żywe uczucie matki do syna i fakt, że Sasza w końcu znajdzie się u boku tej, która dała mu życie.

Sanajew dotyka w swej książce problemu szeroko rozumianej samotności. Ta samotność rodzi się wśród bliskich i staje się chorobą, która zabija uczucia. Mały Sasza nie chce żyć na gruzowisku uczuć tak, jak nie chce pogodzić się z faktem, iż jest dzieckiem ułomnym i podatnym na choroby. Jego babce nikt w życiu nie powiedział, że siejąc zniszczenie wokół, niszczy przede wszystkim samą siebie. Świat widziany oczyma Saszy to smutny świat braku uczuć, w jakim chaotycznie poruszają się wszyscy ci, którzy tych uczuć pragną i potrzebują. Chłopiec potrafi odreagować złość i frustrację w zabawowych fantazjach. Jego babce fantazji brakuje, a kolejne ciosy, jakimi są jej okrutne słowa i czyny niszczą całkowicie wszystko to, co Sasza w swym życiu być może osiągnie.

Książka Sanajewa jest bolesnym rozliczeniem z dzieciństwem, w którym zabrakło prawdziwych uczuć i słów, jakimi można byłoby je wyrazić. To także opowieść o tym, jak własne rozczarowania można projektować na innych i że proces ten może doprowadzić do tragedii. Przede wszystkim jednak to bolesna opowieść rodzinna, w której siła nienawiści jest jednocześnie wyrazem bezsilności miłości.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

2009-04-04

"Afrykańska odyseja" Klaus Brinkbäumer

Myślę, że warto zacząć pisanie o reportażu Klausa Brinkbäumera od słów, którymi zaczyna się jego książka. „Są wyprawy, które zmieniają podróżnika w innego człowieka”. Chociaż kontekstowo odnosi się to do opisywanej w „Afrykańskiej odysei” podróży mieszkańca Czarnego Kontynentu w poszukiwaniu europejskiego raju, wyraża również odczucia samego autora. Brinkbäumer postanowił bowiem odbyć niezwykłą podróż w towarzystwie czarnoskórego uchodźcy Johna Ampana oraz zaufanego fotografa, by zrozumieć, co niesie ze sobą dramatyczna walka o pokonanie kolejnych kilometrów na drodze do Europy. Tej Europy, która dla współczesnego uciekiniera z Afryki jest edenem i przekleństwem jednocześnie. Niemiecki dziennikarz porusza się po trasie, którą przed laty John uciekał od biedy, upokorzenia i beznadziei. Wraz z nim poznamy pełną trudności drogę ku europejskiej wolności. Poznamy także oblicze Europy, którego powinniśmy się wstydzić. Brinkbäumer udowadnia, jak wiele dzieli oba kontynenty i jak trudno przekroczyć między nimi granice – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym.

John Ampan po latach powraca do swej rodziny w Ghanie. Stamtąd przez Togo, Benin, Nigerię, Niger, Algierię i Maroko, prowadzić będzie swych europejskich przyjaciół, którzy pragną odtworzyć trasę ucieczki Johna sprzed lat i poznać zarówno codzienność takiej podróży, jak i Afrykę, która ujawnia różne oblicza i która w każdym z mijanych państw jest tym samym kontynentem paradoksów, konfliktów i bierności, jakie trudno jest sobie wyobrazić cywilizowanemu człowiekowi z Europy, gdzie tak wielu Afrykanów próbuje znaleźć swoje szczęście. Podróż Brinkbäumera staje się dla niego okazją do zmiany dotychczasowych poglądów na temat Afryki oraz możliwością przeżycia rozczarowań i smutku, jakie towarzyszą wszystkim czarnoskórym Odyseuszom XXI wieku.

Siostra zakonna Lea Eckermann, którą autor spotyka w podróży, o afrykańskich nadziejach związanych z Europą wypowiada się następująco: „Nie domyślamy się nawet, jak głęboka jest wiara w to, że w Europie pieniądze leżą na ulicy. Jaką siłę mają mity: smutek jest czarny, dobro jest białe”. Ta specyficzna mitologia dość szybko zostanie zburzona, albowiem opowieść Brinkbäumera udowodni, jak wiele smutku kryje się w europejskiej, białej codzienności i jak wiele dobra w czarnych sercach niszczą warunki życia, niespełnione nadzieje, aspiracje i zapatrzenie w miraż europejskiej wielkości.

Reporter wnikliwie analizuje zarówno powody, dla których czarnoskóra ludność Afryki pragnie znaleźć się na Starym Kontynencie, jak i te, które czynią z Europy wroga afrykańskiego uchodźcy. Brinkbäumer dostrzega nie tylko przepaść mentalną, kulturową i cywilizacyjną między dwoma kontynentami. Ubolewa nad faktem, że podnieść się Afryce jest bardzo trudno, ale tak samo trudno jest Europie się nad nią pochylić. „Afrykańska odyseja” niesie wiele smutnych konkluzji. Niesie jednocześnie nadzieję na zrozumienie, że inny kolor skóry, inne realia, inny sposób życia i wartościowania to jedynie symbole dwóch światów, które wzajemnie się siebie boją. Afryka nigdy nie będzie bliska Europie. „Jest jak sparaliżowana, bo leżała na ziemi skuta łańcuchami, gdy inni gotowali się do startu, aby rozpocząć bieg do nowoczesności”. Europa nigdy nie stanie się bliska Afryce, bo nie chce i nie może zrozumieć, jak wiele różnych i skomplikowanych powodów nie pozwala Czarnemu Kontynentowi choćby zbliżać się to tego, by zniwelować dystans do cywilizowanego świata. Tę wzajemną obcość widać w losach Johna Ampana i jemu podobnych. Dostając się wreszcie do wymarzonej Europy, nie mogą znieść, że życie tam tak bardzo różni się od tego, od którego uciekali. To taki paradoks powrotu i ponownego uciekania. Błędne koło braku akceptacji i trudności z poszanowaniem tego, co się ma, gdzie się przebywa i kim się jest.

Brinkbäumer porusza w swym reportażu szereg problemów międzykontynentalnych, które wciąż oddalają Afrykę od Europy. Udowadnia, iż afrykański pęd ku europejskim mitom nie ustanie, bo nie ma realnych możliwości na to, by we własnych, pełnych smutku i rozpaczy państwach czarnoskórzy zrozumieli, iż dobro wcale nie musi być białe. „Afrykańska odyseja nigdy się nie zatrzyma. Jeśli chcecie nas zatrzymać, zbudujcie mur pośrodku morza i zbudujcie go aż do nieba.” – te smutne słowa świadczą o tym, że wędrówek takich jak ta, w którą udał się niemiecki reporter nie zatrzyma nic, bo nic na razie nie jest w stanie zmienić nierówności między Europą a Afryką.

Ta książka pokazuje jednak, że mądrość i doświadczenie zdobyte w morderczej wędrówce ku lepszemu światu, pozwalają białemu, cywilizowanemu człowiekowi zrozumieć, jak skomplikowana sieć afrykańskich paradoksów nigdy nie pozwoli zbliżyć się do europejskiej stabilności. To jednocześnie reportaż o tym, że Europejczyk pomaga Afrykaninowi zrozumieć bliżej motywy własnego postępowania oraz o tym, iż Afrykanin może bardzo wiele nauczyć Europejczyka, gdy ten nie odwróci się od niego plecami tak, jak czynią to codziennie ci, którzy niszczą u kresu wędrówki czarne, proste marzenia o białym, lepszym świecie.

Dla polskiego czytelnika ważne będzie, iż niemiecki dziennikarz zabiera w swą podróż „Heban” i słowa Ryszarda Kapuścińskiego, które pomagają mu lepiej widzieć to, co tak trudno zauważyć, a tak łatwo pominąć, budując coraz to nowe mury między dwiema cywilizacjami, którym w gruncie rzeczy chodzi o to samo. O godność. Europa swą godność gloryfikuje, a Afryka nie może jej odnaleźć. Podróż, jaką odbędzie Brinkbäumer, jest podróżą smutną, mądrą, ale i odkrywczą. Warto się w nią udać i warto ją przemyśleć.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-04-02

"Pary" John Updike

Czytając „Pary”, nie sposób nie myśleć o czasie, w jakim amerykańscy czytelnicy po raz pierwszy zetknęli się z książką. Kiedy Updike wydał powieść w 1968 roku, musiała wzbudzić wiele kontrowersji i protestów. Atakuje bowiem moralność, wiarę, bezlitośnie drwi ze stereotypów myślowych i społecznych Ameryki lat sześćdziesiątych minionego stulecia, ale przede wszystkim obnaża prawdę sypialni małżeńskich, w których – owszem – rozkoszom cielesnym oddają się małżonkowie, ale bynajmniej nie z poślubionymi partnerami. Co mogli zrobić Amerykanie z książką, w której wykształceni mieszkańcy pewnego prowincjonalnego miasteczka poddają się żądzy i wymieniają partnerami, czerpiąc z tego satysfakcję? Co może zrobić z taką książką współczesny czytelnik, którego nie zaskoczą tak bardzo dylematy dotyczące kazirodztwa, rozmyślania o homoseksualizmie (głównie męskim), a już na pewno nie dostanie wypieków na twarzy, gdy przeczyta o seksie oralnym lub udanej próbie aborcji? Uważam, że „Pary” należy odczytywać w odniesieniu do czasów, w jakich powieść wydano po raz pierwszy, ale należy także uważniej przyjrzeć się przede wszystkim motywacjom bohaterów i zauważyć, że seksualność jest dla nich tak samo problematyczna, jak dla współczesnego czytelnika. Updike napisał śmiałą opowieść obyczajową, ale przede wszystkim książkę, która niesie w sobie naprawdę dużo mroku i niepokoju bez względu na to, czy odczytuje się ją w latach sześćdziesiątych XX wieku, czy pięćdziesiąt lat później.

Małżeńskie pary, które łączy przyjaźń, namiętność, nienawiść i zdrada poznajemy w Tarbox. Miejsce to specyficzne i jego rola jest w powieści bardzo istotna nie tylko dlatego, że tytuł pierwszego rozdziału jest powitaniem w tym mieście kogoś, kto za chwilę pozna jego mieszkańców. Tarbox to pewien symbol i symbol dość wyraźny. Jeden z bohaterów książki wypowiada o miasteczku znamienny sąd: „Tarbox nie jest miejscem ani romantycznym, ani ekscentrycznym. Purytanie chcieli stworzyć tu port, ale ich zamuliło. Jak wszystko w Nowej Anglii Tarbox jest całkowicie passé.” Wzajemne intrygi, kwestionowanie dogmatów religijnych, ustawiczne wynoszenie się ponad purytański mur oraz walka wewnętrzna, jaką wielu bohaterów toczy z kościołem (który zresztą spłonie), to nic innego jak próba udowodnienia za wszelką cenę, że żyjąc w tak „skostniałym” mieście, można być nowoczesnym, można tworzyć własne definicje szczęścia rodzinnego i można w tych nowoczesnych małżeństwach, których sypialnie widzą rzeczy urągające purytańskiej koncepcji godnego życia, wytrwać i być szczęśliwym. Tytułowe pary na wiele różnych sposobów starają się nie być „passé”. Tyle tylko, że taka walka przynosi bardzo wiele ofiar. Dużo rozczarowań, frustracji, smutku i łez. W realności aborcję i rozwód. I liczne ucieczki do bezpiecznych gabinetów psychiatrycznych, w których kobiety Updike'a widzą szanse na rozwiązanie problemów swoich i własnych mężów.

Pary z Tarbox kwestionują zużyte formy i jednocześnie w tych formach się zapadają. Tworzą mikrospołeczność, dla której prawdziwe problemy świata to tylko telewizyjne migawki. „(…) Stanowimy zamknięty krąg. Magiczną sferę postaci wypierających zewnętrzne ciemności”. Są bohaterowie Updike’a zamknięci w swych doznaniach tak samo mocno, jak zamykają swój krąg przed innymi ludźmi, nie dopuszczając do głosu intruzów, ale także swoich prawdziwych pragnień. Mamy w tej powieści dodatkową, równie ważną parę. Nie mieszka w Tarbox, nie spędza czasu z bohaterami, nie uczestniczy w ich życiu bezpośrednio, a przecież jest tak samo odrealniona i nieszczęśliwa. To para prezydencka. W tym, jak żyje para Kennedych, próbują odnaleźć siebie Whitmanowie, Smithowie, Hanemowie i pozostali z magicznego kręgu Tarbox. O małżeństwie Kennedych możemy przeczytać między innymi: „Nie chroni ich ani bogactwo, ani uroda, ani oddawana im cześć. Cierpią, trzymając w rękach rąbek królewskiej szaty. Nasi słabi bogowie”. Kiedy przychodzi kres ich wspólnego życia i śmierć prezydenta, który ginie w zamachu, przychodzi także kres ciągłych zdrad, oszustw, poszukiwania w innych substytutów męskości i kobiecości, których nie można odnaleźć w partnerach, z jakim dzieli się sypialnię i życie.

Związki z wydarzeniami, jakie na oczach mieszkańców Tarbox stają się historią, podkreślane są przez Updike’a stale i konsekwentnie. Życie par z Nowej Anglii koresponduje z tym, co dzieje się w ich kraju, choćby próbowali odcinać się od tego tak silnie, jak zamykają się w swym mrocznym, przepełnionym seksem kręgu. A w tle ich miłosnych uniesień znajdziemy wszystko, co dla Ameryki lat 60. XX wieku ważne. Początki amerykańskiego pop artu, wystąpienia Malcolma X, w końcu wstrząsający zamach na Johna Kennedy’ego. Trudno parom z Tarbox żyć w realnym świecie, ale jednocześnie trudno tkwić w wyidealizowanej rzeczywistości, której reguły narzucają kolejne potajemne spotkania z innymi małżonkami.

Nie poświęcam uwagi analizie poczynań par, ponieważ w nich kryje się klucz do pełnego zrozumienia powieści. Dla wszystkich z magicznego kręgu seks jest sposobem odreagowania napięć, ale także drogą ku egzystencjalnemu piekłu. Małżonkowie zdradzają się, bo muszą zakwestionować świat, w którym moralność i tradycja nakazuje się im odnaleźć. Miłość fizyczna niesie u Updike’a bardzo dużo cierpienia. Ukojeniem bólu i rozczarowań są kolejne miłostki. Wszystkie przeżywane jako próby poszukiwania w kochankach tego, czego nie ma nie tyle w partnerach, co w samych zdradzających.

Warto zwrócić jeszcze uwagę, że Updike w swej powieści od samego początku dość wyraźnie buduje antynomię „kobieta-mężczyzna”. Inaczej ze swymi potrzebami i pragnieniami radzić sobie będą żony, inaczej mężowie. Autor wyraźnie nakreśla granice płci, ale już mniej wyraźnie wskazuje, czy granice te można przekroczyć. To także czyni z „Par” fascynujące studium osobowości.

Kiedy przyjdzie czas pożegnania z Tarbox, nasunie się także refleksja o tym, jak bardzo uniwersalny przekaz niosą w sobie „Pary”. To na pewno książka trudna i niewygodna. Nie tak trudna i nie tak niewygodna jak w 1968 roku, ale na pewno dotyka wciąż na nowo.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

2009-04-01

"Znów ta miłość" Doris Lessing

"Znowu o miłości? Bynajmniej. Nowa powieść Doris Lessing pod pozorami opowieści o miłosnych poruszeniach serca ukrywa cały szereg ważnych i stale aktualnych problemów natury epistemologicznej oraz nurtujące rozważania o stawaniu się na nowo. To nie jest powieść o miłości, lecz powieść, gdzie miłość jest sposobem wyrażenia duchowych rozterek. Powieść, w której wszyscy bohaterowie będą się konfrontować z tym, czego tak naprawdę pragną, oraz z obawą przed tym, że w tych pragnieniach odnajdą dużo bardziej mroczną stronę własnej osobowości. A wszystko to w teatralnej przestrzeni, w której rozgrywa się historia tak samo niejednoznaczna, jak niejednoznaczne są myśli, motywacje i działania bohaterów."

Wydawnictwo W.A.B., 2009

Całość tekstu na stronie artPAPIERU