No to teraz parę słów o tym, co przeczytałem do miejsca, w którym postanowiłem się poddać. Bohaterem jest neurotyk, zamknięty w skomplikowanym świecie własnych doznań, mierzący się codziennie z bezsennością i widmami z przeszłości, które atakują go i męczą (jego i czytelnika przede wszystkim). Wydawać by się mogło, iż jest „Samotność” czymś na kształt onirycznego pamiętnika, ale pamiętnik ów tak jest pełen egzaltacji, tak puszy się przed czytelnikiem, tak dokuczliwie buduje napięcie wynikające z każdego kolejnego kalekiego zdania, że nie sposób tych osobistych wynurzeń śledzić dłużej, bo grzęźnie się w nich dokładnie tak, jak Anastazy grzęźnie w bagnie swojej chorej jaźni.
Pozwoliłem sobie wybrać jakiś reprezentatywny fragment pseudo – poetyckiego pustosłowia, jakim autor zapycha kolejne rozdziały. I co my tu mamy? A na przykład coś takiego: „Ogromny, pomarańczowosiny pająk nieba powoli zsuwał się na długich, cieniutkich nóżkach po zeschłych konarach przestrzeni i oplatał niewidzialnymi nićmi znużony i pełen złowieszczych snów świat”. Konia z rzędem temu, kto przy pierwszym odczytaniu tej wizji zrozumie, do czego autor zmierza i co chce oddać nagromadzeniem pretensjonalnych metafor. Ich częstotliwość na każdej stronie jest zatrważająca i bolesna. Nie sposób tego czytać. Po prostu się nie da. Dochodzą do tego jeszcze skomplikowane zabiegi animizacji – bliscy Anastazego zamieniają się w ptaki, zwierzęta, owady, przychodzą i odchodzą, zamieniając jego świat w swoiste piekło, a proces czytania w okrutną mękę.
Gdzieś tam w oddali wciąż czai się śmierć. Wspomina bowiem nasz bohater własną matkę, jej przedśmiertny danse macabre, proces umierania i przygotowania doń. Matka pojawia się obsesyjnie w jego myślach co chwilę i przypuszczalnie na kolejnych, niemożliwych do zmęczenia przeze mnie stronach, powracać będzie ponownie i narzucać sposób postrzegania tego, co teraz poprzez pryzmat tego, co było. Dołóżmy do tego jeszcze naturalistyczny opis zmasakrowanego w wypadku ojca, który leży w trumnie oraz żonę, która porównywana jest w swej nieokiełznanej seksualności do goniącej się suki i mamy obraz jak z koszmaru. Obraz człowieka, który nie umie żyć, bo życie jest dla niego kompulsywnym ocieraniem się o absurd doświadczania. Anastazy wchodzi w milczący dialog z sąsiadem za ścianą. Ich wzajemne relacje wyznacza rytm chodzenia do ubikacji, palenia papierosów, charkania i smarkania, kaszlu i wypluwania plwocin… Już wystarczy, dość, koniec. Nie wiem, co obaj panowie porabiają w dalszej części powieści i nie chcę wiedzieć.
Jestem zdumiony i przerażony. Zdumienie wywołuje we mnie fakt, iż doświadczony pisarz sprzedaje czytelnikowi książkę tak męczącą, szarą i nijaką. Przerażenie zaś spowodowane jest tym, iż nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się nie dokończyć książki, a czytałem rozmaite quasi literackie dyrdymały. I taki bunt we mnie wzbiera, kiedy czytam notę na okładce „Samotności”. To nie może być żadne wnikliwe studium lęków i obsesji współczesnego człowieka. To studium delirycznej rozmowy z samym sobą, jaką snuje Srokowski. Nie sposób jest stanąć naprzeciw tego monologu. Tej książce i temu autorowi z pewnością grozi samotność. Bardzo mi przykro, ale zostawiam tę opowieść samej sobie.