2016-10-29

"Grzybnia" Jelena Czyżowa

Wydawca: Czarne

Data wydania: 21 września 2016

Liczba stron: 336

Tłumacz: Agnieszka Sowińska

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zmiany i utraty

Jelena Czyżowa w „Czasie kobiet” stawiała na żywy język rozmów swoich bohaterów. Wielkość „Grzybni” opiera się na opisach. Na specyficznym przenikaniu tego, co było i pozornie odeszło, z emocjonalną gradacją nastrojów bohaterów, na których nic już nie czeka i którym los niczego nie obiecuje. Ta powieść każe konfrontować żywych z umarłymi i pokazuje, czym jest wykorzenienie, wyrwanie z ram dzieciństwa oraz młodości. Niespodziewane śmierci rodziców idą w parze z emocjonalnym osieroceniem dzieci. Tych dzieci, które tkwią w wieku średnim, w jakimś zawieszeniu i stuporze. Nie mogą ruszyć do przodu, bo blokuje je niezamknięta przeszłość. A przecież wyznanie „miałem… rodzinę” brzmi nadzwyczaj konkretnie, boleśnie dotyka tego melancholijnego smutku, z którym trzeba iść przez życie. Tymczasem Czyżowa zatrzymuje bohaterów w czasie i przestrzeni. Domki letniskowe, gorące lato. Mierzenie się z czasem przeszłym i niejasne sytuowanie w przyszłości. Bo przecież Rosjanin nie potrafi osadzić się w teraźniejszości, żyć nią i korzystać z niej. „Grzybnia” opowiada o dramatycznych biografiach, ale także o czasie, w którym radzieckość zamieniła się w rosyjskość. To książka penetrująca oblicza indywidualizmu w kraju, gdzie przecież od dawna wszystko jest wspólne. Narracja określająca naszą ludzką kondycję – z czegoś wyrośliśmy, ale tego w sobie nie żegnamy. Autorka zagęszcza atmosferę. Zaznacza wyraźne napięcie, poczucie wyczekiwania na coś, co nie nadejdzie. Zmierzając ku dramatycznemu zakończeniu, pokazuje, czym jest ludzkie zawieszenie, ludzka niepewność i przede wszystkim samotność będąca klatką, z której nie można się wydostać, bo klucze do niej zabrali ze sobą zmarli rodzice.

Jego i jej tożsamości nie nazywają imiona. Widzimy ich jednocześnie bardzo wyraźnie, jak próbują nakreślić, kim są w określonych kontekstach, niosąc ze sobą traumę po zmarłych. Tych, którzy rzekomo głosu nie mają, a w tej powieści brzmią nadzwyczaj dosadnie. On przyjeżdża na daczę, żeby pracować. Ona chce się wyłączyć z nadmiernie aktywnego życia, schować przed nim, uporządkować ślady po rodzicach i mentalnie rozstać się z miejscem, w którym czuła się stygmatyzowana jako ta, co nie spełniła oczekiwań matki i ojca. Oboje tkwią w czasie przeszłym na nieco innych warunkach. On nie jest w stanie ogarnąć spraw, których porządek zawsze gwarantowała matka. Nie może zabezpieczyć swojej prywatności, bo zepsuł się zamek, a on nie jest w stanie go naprawić. Do jego świata, w którym okopuje się z taką determinacją, może mieć dostęp właściwie każdy. Także ona. Córka inteligentów, która najpierw nie chciała być baletnicą, a potem sama decydowała o sobie i sama wybrała w życiu fach i cel. Jego chłopskie pochodzenie nie gwarantowało mu żadnego istotnego startu. Dacza, w której dziś ogląda pamiątki po rodzicach, była świadectwem ich antysystemowego buntu. Chcieli zamknąć siebie i swój spokój w granicach domku letniskowego, ale przecież tak naprawdę rozpad ZSRR był dla nich kompletną porażką. Nie umieli zbudować życia w nowych warunkach, w nowym ustroju. On czerpie z ich życia to, co zaklęli w tej magicznej przestrzeni daczy. Czuje ich oddechy. Pamięta wypowiadane słowa. Nie odszedł od nich, choć tak naprawdę robił wszystko, by stanowić o sobie. Boryka się także z innymi utratami. Ona również. Ktoś im umarł, ktoś ich opuścił. Kim zostaną sami ze sobą? Kim mogą się stać?

Jelena Czyżowa buduje z jednej strony kameralną opowieść o dwóch obliczach wyobcowania i smutku, ale w dużej mierze opowiada także o Rosji, przemianach w niej. O tym, co tak naprawdę się zmieniło, a czego w świadomości Rosjan nie jest w stanie zmienić żadna, najbardziej nawet wywrotowa rewolucja. Odizolowana od świata przestrzeń letniskowej prowincji ogniskuje w sobie wszystkie deficyty, smutki, rozczarowania i frustracje, z którymi dzisiejsza Rosja nie jest w stanie sobie poradzić. Obok staruszek opuszczonych przez rodziców tkwią dzieci, którym rodziców zabrała śmierć. Ustrój państwa też został nagle uśmiercony. W jego miejsce pojawiły się nowa forma i nowe zasady, ale wielu ludzi nie było w stanie się do nich dostosować. Także oni dwoje w swoich daczach nie będą mogli dopasować światopoglądu i oczekiwań do pustki, z jaką muszą się mierzyć. On ucieka w świat tłumaczonych książek z całą świadomością tego, iż jego zawód nie jest już tak prestiżowy jak kiedyś. Ona chce kompulsywnie porządkować ślady po tych, którzy za życia stygmatyzowali ją jako tę nieposłuszną córkę. Na złość rodzicom, a może na przekór nastrojom społecznym, złapała wiatr w żagle i umiejętnie weszła w nowy system, nowe zasady. Radzieckie ograniczenia porzuciła na tyle konsekwentnie, iż w nowym świecie znalazła się pośród zwycięzców, biorących z życia pełnymi garściami. Tymczasem wróciła na daczę rodziców i utknęła. Tak jak on. Stanęli w miejscu – zdziwieni, zrozpaczeni, boleśnie samotni i porzuceni przez najbliższych. Któreś z nich musi podjąć jakąś inicjatywę. On nie jest w stanie naprawić zamka, ale ona może dużo więcej. Na pewno?

Czytelna symbolika grzybni i samych grzybów nakreśla spojrzenie na kondycję ludzką. Na to, jakie mamy możliwości i co nas ogranicza. A są to przeszłość, powiązania rodzinne, stosunek do państwa i do samego siebie. On i ona zbudowali swoją tożsamość. Określili się, dokonali wyborów. Nieoczekiwana życiowa tragedia zaciemnia im teraz horyzont. Tkwią w stuporze i rozmyślają. On przypomina sobie braterską więź, po której pozostały tylko wspomnienia. Ona wspomina silną relację między rodzicami, analizuje kondycję ojca jako pisarza, przypomina sobie jego pogardliwe sądy o tym, kim tak naprawdę są ludzie. Oboje błądzą po śladach przeszłości, usiłując na nowo odczytać znaczenie przeprowadzonych rozmów. Walczą. Czułość do bibelotów miesza się z niechęcią do nich. Rodzice tkwią w przedmiotach oraz w pamięci. W czasie przeszłym znajdują się wszystkie ważne relacje, w czasie teraźniejszym pustka. To wszystko nie może się dobrze skończyć. To wszystko może obrazować pozycję i kondycję Rosjanina, który nie pożegnał się z bolesną przeszłością, tkwi w niej i nie potrafi zbudować czego trwałego dziś, teraz, w momencie odczuwania wielkiej pustki.

Jelena Czyżowa opowiada o deficytach, z którymi zarówno człowiek, jak i państwo nie są w stanie sobie poradzić. To opis fundamentalnych braków, które czynią wyrwy w duszy. Grzybnia” to obraz tego, czym jesteśmy, gdy wydobędzie się nas z uwarunkowań społecznych, kulturowych i historycznych. To ważna książka nie tyle o kondycji emocjonalnej człowieka, ile przede wszystkim o tym, czym jest w świecie, jak może się w nim osadzić i jak łatwo naruszyć to, co uznaje się za pewne, niepodważalne. To także powieść o bezkompromisowości śmierci i obliczach żałoby. Smutna, melancholijna i udowadniająca, że nigdy nie jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować bez stworzenia ważnych więzi z tym, co nas otacza.

2016-10-27

"Nebraska" Zbigniew Białas

Wydawca: MG

Data wydania: 28 września 2016

Liczba stron: 260

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Dziennik z prowincji

Ten dziennik to pokłosie pierwszego, dziewięciomiesięcznego pobytu Zbigniewa Białasa w Stanach Zjednoczonych i dotyczy roku 2001. Autor opowiada o amerykańskiej prowincji przez pryzmat przybysza z dalekiej Polski, którą mało kto z autochtonów jest w stanie zlokalizować na mapie. Wydawać by się mogło, że zapiski sprzed piętnastu lat nie będą zbyt aktualne. Niekoniecznie. Czyż Nebraska, stan Środkowego Zachodu, aż tak bardzo zmieniła się przez ten czas? Wita Białasa pustką, mrozem i zasypanymi śniegiem preriami. Żegna lękami społecznymi i radykalizacją poglądów po zamachach z 11 września. Wówczas autor opuszcza kraj z pewną melancholią i pośród jesiennych barw, ale to wciąż ta sama pustka, te same prerie, ten sam ogromny obszar, do którego z przyjemnością przyczepiają się jedynie pył i wiatr. Wbrew tytułowi nie jest to opowieść tylko o jednym stanie, ale nebraska Omaha staje się punktem, z którego Białas rusza w liczne wyprawy. Chce nam zatem zaprezentować oblicze tej Ameryki, którą niewielu się interesuje, a także pokazać, jak zmienia się obraz kraju, gdy wyrusza się z jego prowincjonalnego serca, a dociera do pulsujących życiem metropolii na wschodzie i zachodzie kraju.

Dziennik powstawał po godzinach – i to bardzo wyraźnie widać. Dominuje w nim sucha sprawozdawczość, a w niej od czasu do czasu dowcipne bon moty lub humorystyczne historie, które czasami Białasowi wychodzą (gdy opisuje zetknięcie z mormonami czy wizytę w amerykańskiej świątyni Elvisa Presleya), a czasami niekoniecznie – jak opowieść o duchu zmarłej zakonnicy w kaloryferze. Autor udał się do Omahy w celach naukowych. Analizuje między innymi język wyprawy Lewisa i Clarka. Przez pryzmat tej dziewiętnastowiecznej ekspedycji patrzy na Amerykę, która dziś, w XXI wieku, także domaga się odkrywania. Białas dużą wagę przywiązuje do obserwacji i analizy śladów po rdzennej ludności kontynentu, której tak wiele zła wyrządzili ci okrutni, biali ludzie. Teren, na jakim przebywa, obfituje w wiele śladów stygmatyzacji. Pozostało tam sporo pamiątek po tym, że Ameryka zdobywana była przemocą. Rezerwaty z ich odizolowaniem to tylko bardziej czytelny punkt odniesienia do rozważań o tym, jak wiele śladów gwałtu Amerykanie potrafili różnymi sposobami zatuszować. Lewis i Clark byli wnikliwi w swoich obserwacjach, a jednocześnie bardzo surowi, kiedy chodziło o opis niedogodności oraz trudów podróży. Zbigniewowi Białasowi podróżować jest znacznie łatwiej, choć musi zdać egzamin na prawo jazdy, bo USA nie respektuje europejskiego dokumentu. Oświeceniowi badacze towarzyszą mu w podróżach po tej części Ameryki, która wciąż domaga się opisania i różnego rodzaju analiz. Wciąż też przyciąga uwagę także polskich reportażystów, jeśli wziąć pod uwagę choćby „Drogę 66” Doroty Warakomskiej.

Obecny w zapiskach Zbigniewa Białasa jest duch Jeana Baudrillarda, do którego autor kilkakrotnie się odwołuje, gdy amerykańskie podróże przypominają mu tezy francuskiego filozofa kultury, który kiedyś również obserwował prowincjonalną Amerykę, odnosząc się do tych obserwacji w krytycznych tezach o koncepcji współczesnego świata. Białas przede wszystkim obserwuje, ale snuje też coś na kształt filozofii świadomej podróży. Odnosi się do samego przemieszczania i do obserwowanych różnic w tym, jak wygląda amerykański świat, pełen niespójności i zaskoczeń. A przecież mamy do czynienia z krajem starającym się uchodzić za pewien monolit. Stany Zjednoczone – państwo dumy, licznych śmiałych wizji oraz mistrzów w wielu dziedzinach. Kraj, którego prowincjonalne oblicze jest zupełnie inne. Miejsce tak różnorodne i nieustająco wywołujące zdziwienia. Omaha jest początkiem autorskich zdumień. Zaczyna się od tego, że jej mieszkańcy nazbyt często ulegają aurze, zamykając uniwersytet, gdzie pracować ma Białas. Na czym się kończy? Na strachu po 11 września i konkluzjach o tym, czym tak naprawdę może być Nebraska, co stanowi jej kwintesencję.

Ta książka ma być dowodem na to, że każda ludzka podróż wnosi do świadomości dużo więcej niż jakakolwiek rozprawa naukowa o przemierzanym terenie. Zbigniew Białas odbywa wraz z rodziną spektakularną podróż na zachodnie wybrzeże i wówczas udowadnia, z jak ogromną różnorodnością ma do czynienia. Ameryka to niejedno oblicze. Z kilku powodów autor lubi to nebraskie, z dala od zgiełku, pozbawione patosu albo przerostu formy nad treścią. Odwiedzając Nowy Jork, widzi głównie fasadowość. To prerie Nebraski są miejscem, w którym można wziąć głęboki oddech. Przyjrzeć się Amerykanom z wyjątkową uwagą. Dostrzec także to, co charakteryzuje prowincję – przekonanie o własnej wyjątkowości i niepowtarzalności, które często tuszuje różnego rodzaju kompleksy.

„Nebraska” to nie tylko zbiór uważnych obserwacji, ale także autorskie potyczki z własnymi lękami, neurozami, niepokojami i uprzedzeniami. Białas pochłania inność i jest otwarty na nowe doświadczenia. Jednocześnie odnosi się do wielu spraw z perspektywy Polaka – często z pełną świadomością tego, iż takiej perspektywy należy się wstydzić. Depresyjny przewodnik przypominający W. Allena to najbliższa Białasowi osoba. Greg to kwintesencja Nebraski. Jej fascynujących ograniczeń i rojeń o oddalonym świecie, w którym zawsze coś się dzieje gdzieś poza prerią, pustką, poza surowym klimatem zimy i lata, poza powtarzalnością i swoistą prozą życia tego rejonu USA. Autor opowiada także o innych spotkaniach. O znajomych z różnych stron globu, którzy z niewiadomych powodów stają na jego drodze tutaj, w Ameryce. Czasem miłe, czasem frustrujące go konfrontacje także wywołują szereg przemyśleń o kondycji podróżnika, o zmieniającej się przestrzeni i o upływie czasu. Nieprzypadkowo bowiem Białas dzieli swój dziennik na cztery części określane przez pory roku.

To książka o tym, ile miejscowych ekscentryczności może kryć w sobie kraj, którego nie znają sami Amerykanie. Ten dziennik porusza wyobraźnię i choć czasem traktuje o rzeczach nadzwyczaj prozaicznych, jest specyficzną wykładnią świadomego podróżowania. Baczności i uważności. Także sentymentu oraz miłości do miejsca, z którego się raczej ucieka. Białas jest uważnym obserwatorem, a opis jego podróży wzbudza przede wszystkich zazdrość. Chciałoby się tak mknąć po amerykańskich bezdrożach, poczuć siłę amerykańskiego wiatru, ujrzeć tę masę różnorodności i pochylić się z czułością nad śladami tego, co nie istnieje, a co kiedyś świadczyło o tożsamości Stanów Zjednoczonych. Podróżnik humanista zawsze wie, jakie formalne środki wyrazu zastosować, by dziennik z podróży uczynić punktem odniesień do spraw ważnych i wciąż aktualnych. Bo mimo piętnastu lat te zapiski nadal trafnie opisują kilka aspektów życia w kraju, do którego nam, Polakom, wciąż daleko nie tylko z powodu ograniczeń wizowych. Interesująca rzecz, ważna pamiątka dla samego Zbigniewa Białasa. Dla nas świadectwo tego, czym jest świadome przyglądanie się obcości i tej obcości oswajanie.

2016-10-25

"Słowik" Kristin Hannah

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 12 października 2016

Liczba stron: 560

Tłumacz: Barbara Górecka

Oprawa: twarda

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Wojenna bajka

O różnego rodzaju wojennym bohaterstwie napisano już setki książek. Im więcej czasu mija, tym temat okrucieństw drugiej wojny światowej staje się coraz bardziej popularny. Na traumie tamtego okresu można zbić duży literacki kapitał – jakkolwiek bezkompromisowo i okrutnie by to brzmiało. Wydaje mi się, że dziś dużo ciekawsze są opowieści o ludzkich słabościach niż o heroizmie – na froncie, w ruchu oporu, w więzieniach, obozach czy na sparaliżowanych strachem ulicach. Dużo więcej zagadek kryje w sobie to, czego człowiek z różnych powodów nie był w stanie zrobić, niż to, czego dokonał. A Kristin Hannah wykorzystuje literacko wojnę przede wszystkim po to, by grać na emocjach, budując postaci wykazujące się nie tylko hartem ducha. Przede wszystkim spektakularną brawurą. A wokół tego miłość, poświęcenie i trudne relacje do naprawienia. Wojna, która odziera z godności, lecz może również paradoksalnie tę godność przywrócić. Słowik” to taka przesłodzona wojenna bajka. Złożona z elementów doskonale już nam znanych. Zdecydowanie przegadana i odbierająca czytelnikowi jakiekolwiek momenty, w których chciałby się czegoś sam domyślić. W szkolny sposób prowadząca przez to, co bohaterowie robią i co myślą. Zabijająca wszelką niezwykłość stworzonej opowieści. Hannah nie pozwala myśleć, ona każe się wzruszać. Buduje misterną konstrukcję ze scen przepełnionych emocjami, a swe bohaterki obrazuje w sytuacjach granicznych, którym stawiają czoła na dwa różne sposoby. Za każdym razem są to sposoby chwytające za serce. Dobra książka dla tych, co lubią sobie popłakać nad lekturą. Literacko rzecz dość rzemieślnicza i mocno przeciętna. Takie to teraz bywają bestsellery.

To, co amerykańska autorka usiłuje wbić nam do głów, to teza podkreślana na kilka niemiłosiernie żenujących sposobów. Chodzi o kondycję i bohaterstwo kobiet w czasie wojny. O to, że odznaczani i nagradzani za heroizm są mężczyźni, a kobiety tworzą drugi front, o którym niewiele się mówi. Siostry w „Słowiku” wybierają dwie różne życiowe drogi, kiedy wojna spada na Francję, a Francja zaskakująco łatwo ulega hitlerowcom. Obie jednak utożsamiać będą tę kobiecą siłę, której nic nie jest w stanie złamać. Hannah ugruntuje nas także w przekonaniu, że to kobieta może być powierniczką wszelkich tajemnic i w rozplotkowanym męskim świecie tylko ona jest w stanie skrywać w sercu najboleśniejsze sekrety. Wszystko to dość grubymi nićmi szyte i bardzo jednowymiarowe. Książka zawierająca kilka rzeczywiście mocnych scen – jak scena pierwszego bombardowania francuskiej ludności cywilnej czy moment, w którym zdesperowany tłum uciekinierów dewastuje ogród jednej z sióstr, sugerując bezkompromisowe wkroczenie wojny w jej życie – jest jednocześnie powieścią pełną niemiłosiernej ckliwości. A lukrować wojenną opowieść w stopniu tak niemożliwie intensywnym to popełniać literackie samobójstwo. „Słowik” bowiem odpycha, zamiast przykuwać uwagę. Wiemy, jakie wartości będą najważniejsze i których strzec będą po swojemu obie bohaterki. Wiemy już od samego początku, że moralnym imperatywem jest wyzbycie się bierności. Że siła to działanie i opór wobec wroga. Nie ma u Hannah drżących serc, nie ma opowieści o ludzkich słabościach, a strach portretowany jest w wyraźnej opozycji do odwagi. I nie ma w tej książce żadnej szarości, żadnej dwuznaczności, żadnego momentu naprawdę przykuwającego uwagę. Może oprócz sugestii, że wojna nie ma ludzkiej twarzy i że okupujący dom Niemiec może być wrażliwym na krzywdę człowiekiem, który gotów jest do poświęceń i ratunku.

Wszystko zaczyna się niezwykle spektakularnie. Staruszka zmagająca się z rakiem i wspomnieniami. Filmowa scena otwierania starego kufra, przeglądania jego zawartości. Czytelnie akcentowane przekonanie, że to teraźniejszość jest rozmyta, a przeszłość wciąż na nowo przypomina mroczne obrazy, o których starsza pani nie jest w stanie opowiedzieć swojemu synowi. Wkraczamy do świata Kristin Hannah, w którym kobiety niosą w sobie dużo większą siłę niż siła najeźdźcy biorącego gwałtem kraj. Ten kraj, w którym tak wielu niezwykle szybko się poddało. Francja portretowana jako kraj słabych ludzi, zachowawczych i przepełnionych lękiem, to ojczyzna dwóch sióstr, z których każda wykaże się wyjątkowo czytelnym heroizmem.

Vianne nigdy nie miała dobrego kontaktu z dużo młodszą od niej Isabelle. Siostry nie potrafiły okazywać sobie uczuć. Ich ojciec po powrocie z pierwszej wojny światowej i po stracie żony nie stanął na wysokości zadania – odtrącił je obie i każda na swój sposób musiała dać sobie radę z tym odrzuceniem. Vianne miała więcej szczęścia, bo szybko znalazła ukochanego mężczyznę i choć przeżywała dramat poronień, udało jej się zbudować stabilne życie u boku kogoś, kto z pełnym przekonaniem pewnego dnia mówi o tym, że musi iść na front, by… chronić rodzinę. Isabelle nie miał kto chronić. Wiecznie krnąbrna, impulsywna, wydalana z kolejnych szkół. Z deficytami miłości, które niesie przez życie i które chce zrekompensować żarliwym uczuciem do przestępcy i komunisty stającego nieoczekiwanie na jej drodze. Isabelle działa pod wpływem emocji. Nie może znieść francuskiej zachowawczości. Gdyby dano jej szabelkę, uderzałaby nią w niemiecki czołg. Tymczasem wykaże się w inny sposób. Zacznie od roznoszenia zakazanych ulotek, skończy… no właśnie, jej los naznaczony jest tak wielką traumą i cierpieniem, że natychmiast przymykamy oko na jej młody wiek i impulsywność, trzymając mocno kciuki za wszystkie działania zmierzające do udowodnienia światu, iż Isabelle potrafi być dzielna. Dlaczego nastolatka chce dobra kraju, w którym nikt tak naprawdę nie był dla niej dobry? Kierowana przez złość i poczucie odrzucenia, chce działać nie tyle impulsywnie, ile przede wszystkim wbrew zdrowemu rozsądkowi, jakim kieruje się Vianne. Obie zmierzą się z wojną na dwóch różnych frontach. Od samego początku wiemy, że będą nadzwyczaj dzielne. Hannah nie pozostawia absolutnie żadnych niedomówień. Miłość i wojnę zestawia w doprawdy tak wtórnym i kiczowatym stylu, że ta opowieść o ludzkich okrucieństwach wywołuje czasami uśmiech politowania.

„Słowik” to książka fatalna nie dlatego, że narzuca tezy i sugeruje oczywiste rozwiązania. Opowiada o wojennym koszmarze w niemal pastelowych kolorach. Stosuje takie środki wyrazu, które każą nam myśleć i czuć dokładnie to samo, co autorka. Kiedy jest zimno, musi być zimno absolutnie i bezwzględnie. Kiedy nie ma co jeść, mamy ten głód poczuć niemal namacalnie. A kiedy Isabelle choruje na zapalenie płuc, musi przez długie tygodnie (sic!) pluć krwią, bo konieczne jest, by dotarła tam, gdzie dotrzeć musi, i nadludzką siłą uścisnęła tego, z którym złączyła ją pierwsza prawdziwa miłość. Tak, bohaterki Hannah są heroinami. Przechodzą same siebie i doświadczając ekstremalnych przeżyć, zawsze mają głowę podniesioną z dumą. Zawsze. A wokół chaos wojenny wyzwalający w ludziach tak różnorodne emocje i postawy, że stworzenie powieści o jednoznacznym wydźwięku i tak nieznośnie sentymentalnej jest zbrodnią na temacie. Zgrabnie obudowaną zdaniami.

2016-10-21

"Wdowa" Fiona Barton

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 14 września 2016

Liczba stron: 456

Tłumacz: Agata Ostrowska

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Postać drugiego planu

Mam wrażenie, że robi się dużą krzywdę tym debiutantom, których dokonanie wynoszone jest na piedestał, nazywane objawieniem roku, hitem i bestsellerem, książką konieczną do przeczytania i dodatkowo zestawianą z czymś, co przed nią sprzedawało się z dużym powodzeniem. „Wdowę” sprzedano medialnie bardzo dobrze, ale mam wrażenie, że autorce bardzo zaszkodzono. Obawiam się, że Fiona Barton nie napisze już dobrej książki. Napisała coś interesującego, ale tylko w znaczeniu sprytnego labiryntu narracyjnego, który stanowi jedyną zaletę „Wdowy”. Po raz kolejny otrzymujemy rzecz literacko bardzo przeciętną, odnoszącą się do chwytliwej tematyki, starającą się tylko pogłębić psychologicznie postaci i ocierającą się o wtórność, gdy po raz kolejny stygmatyzuje nieudolność policji, cynizm mediów czy płynność sądów opinii publicznej, która nadzwyczaj często i nadmiernie stronniczo feruje wyroki wobec osób z pierwszych stron gazet. Fiona Barton nie zaoferowała nam żadnej unikatowej historii. Skupiła się na szarej postaci drugiego planu, której często przyglądała się reporterskim okiem, śledząc rozmaite procesy potworów w ludzkiej skórze. Zaprezentowała nam żonę oskarżonego – w jej trudnej kondycji kobiety i kogoś, kto być może uczestniczy w konfabulacjach, o jakich możemy nie mieć pojęcia. Postarała się udowodnić, że kobieta u boku męża sądzonego za przestępstwo może być postacią równie dwuznaczną co sam podsądny.

Autorka stara się przyjrzeć nakreślonemu problemowi z kilku różnych punktów widzenia. Będziemy więc poznawać narrację tytułowej wdowy – kobiety, która latami stała u boku męża oskarżonego o pedofilię i uprowadzenie dziewczyny. Tuż obok bliższa chyba samej Barton narracja reporterki – Kate Winters, usiłującej wydobyć z Jean prawdę o jej mężu, tajemnicach ich związku i problemach mnożących się pod ich dachem wraz z biegiem procesu, który naraził na szwank dobre imię Glena. Jest jeszcze jedna perspektywa: wyjątkowo silnie zaangażowanego w swoją pracę detektywa Boba Sparksa. To on zdecydowanie przyciąga uwagę, bo najpierw odnosimy wrażenie, że działa po omacku, potem widzimy jego niezdecydowanie i frustrację i na końcu dostrzegamy w nim najwięcej empatii. To Sparks widzi najwięcej i najwięcej rozumie. Tak opowiadana historia nabiera rumieńców, ale ostatecznie – mimo wszystko – pozostawia nas w sporym niedosycie.

Jean nigdy nie miała żadnych śmiałych planów życiowych. Zadowoliła się posadą fryzjerki. Męża poznała bardzo wcześnie i jeszcze jako nastolatka postanowiła związać się na całe życie z kimś, kogo wówczas – ani nigdy potem – tak naprawdę nie poznała. Glen czarował otoczenie i zaczarował też Jean. Ustalił zakres jej obowiązków i urządził za nią życie. Podległa małżonka przez lata nie wyrażała żadnego sprzeciwu. Poddała się dyktatowi Glena z zaskakującą prostotą i ufnością. Po pewnym czasie uznała nawet, że życiowe priorytety to ładny wygląd i brak zajęć, które miałyby ją przemęczać. Tymczasem między małżonkami pojawiają się pierwsze rysy. Ktoś nie jest zadowolony z tego, jaki kształt przybrało małżeństwo po dramatycznym odkryciu, że jedno z nich nie może mieć dzieci. Jean wrosła w zasady, jakie wyznaczał na co dzień Glen, i równie łatwo dała się umiejscowić w świecie jego konfabulacji, kiedy padły zarzuty o to, że uprowadził i wykorzystał seksualnie dziecko. Jean skrywa jednak pewne tajemnice. Musimy zadać sobie pytanie o to, kto kim manipuluje w związku pod obstrzałem mediów. Kto jest tu prawdziwą ofiarą i co tak naprawdę dzieje się między małżonkami?

Kate Winters uosabia wzór zdeterminowanej i poświęconej swojej pracy dziennikarki. To ona namawia Jean na ekskluzywny wywiad po śmierci Glena. Jest przekonana, iż manipulowanie Jean może być łatwiejsze, kiedy okaże się jej czułość i troskę. Czy nie powiela myślenia życzeniowego jej męża? Winters wydaje się dużo bardziej pewna siebie niż błądzący pośród poszlak i pomówień Sparks. Brytyjska policja latami nie jest w stanie określić, kto stoi za tym, że pewnego dnia z ogródka zabrano dziewczynkę, której matka wykazała się niefrasobliwością i pozostawiła ją bez opieki.

Motyw skrzywdzonego dziecka i niedojrzałej w swym macierzyństwie kobiety przypomina mi inny hit wydawniczy, czyli „Gdzie jest Mia?” Alexandry Burt. Doskonale sprzeda się przecież książka, w której ktoś chce krzywdy słodkiej dziewczynki. Każdy z wypiekami na twarzy będzie czytał o perypetiach matki, która pozwoliła na zaginięcie dziecka. O ile u Burt uwaga koncentrowała się przede wszystkim na postaci zdruzgotanej zaginięciem matki, której ambiwalentny stosunek do macierzyństwa nie ułatwiał współczucia wobec bohaterki, o tyle Barton wykorzystuje ten motyw niejako w drugim planie. Dobrze jest zagrać na emocjach czytelników tak dramatyczną historią, do której już z pełną świadomością wydawniczego sukcesu można dołożyć opowieść o niej, o wdowie. Kobiecie, która z ulgą wita wieść o śmierci męża. Co stoi za tym uczuciem wyzwolenia i co pozwala Jean tak swobodnie chodzić po świecie, który wciąż – za sprawą mediów – ma do niej pretensje o to, że stała wiecznie po stronie oprawcy i porywacza?

„Wdowa” podejmuje się trudnej rekonstrukcji prawdy, która być może wyjaśni zachowawczość Jean. Myślę jednak, że jest to książka pytająca o ludzką tożsamość. O to, jak wiele czasu potrzeba, by ją zbudować, wykształcić poczucie własnej wartości i świadomość samostanowienia. Jean określa siebie w cieniu męża, a potem poprzez rozpaczliwy brak, niemożność zaspokojenia instynktu macierzyńskiego. Skąd bierze się w jej mężu tak wiele fiksacji i co tak naprawdę rozsadza ten związek od środka? To nie jest do końca tak, że mamy tutaj do czynienia z opozycją niezwykle silnego charakteru i pozbawionej charyzmy kobiety, która wciąż szuka akceptacji oraz potwierdzenia swoich życiowych ról. Barton nie ułatwia czytelnikom jednoznacznej oceny, ale ostatecznie buduje powieść mimo wszystko usianą truizmami, dość przewidywalnymi zwrotami akcji i z momentami wywołującymi znużenie. Kilka perspektyw czasowych i pomieszane narracje nie tworzą skutecznego efektu retardacji. Prawda jest taka, że w kilku momentach lektury „Wdowy” po prostu się nudzimy. A Fiona Barton nie opowiada nam o świecie niczego, czego sami byśmy się nie domyślili. Być może sugeruje dyskretnie, by jednak widzieć świat poza ramami, jakie nakreślają mu media. Prawdopodobnie z cichej postaci drugiego planu chce uczynić pełnokrwistą bohaterkę, która każdego zaskoczy. Element zaskoczenia pojawia się jedynie we wstępie, gdy autorka z przekonaniem informuje, jak świetnie się jej tę książkę pisało. Niestety, niekoniecznie świetnie się ją czyta. Literacko rzecz jest po prostu przeciętna.

2016-10-19

"Jarmarczny kuglarz" Jelena Lengold

Wydawca: Toczka

Data wydania: 14 października 2016

Liczba stron: 156

Tłumacz: Miłosz Waligórski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 30 zł

Tytuł recenzji: Język naszych potrzeb

Trzynaście miniatur literackich serbskiej pisarki Jeleny Lengold to kolejny piękny i dosyć kameralny ukłon literatury w stronę prozy życia. W zbiorze „Jarmarczny kuglarz” otrzymujemy opowieści bohaterów z krwi i kości, których autorka czyni bardzo atrakcyjnymi literacko. To zaproszenia do utożsamiania się – z różnymi sytuacjami życiowymi, towarzyszącymi im emocjami, z pewnym stabilnym, lecz nieatrakcyjnym statusem istnienia pośród lęków i niezrealizowanych pragnień. W tym wszystkim widać specyficzną wrażliwość, bo Lengold to także poetka. Oddaje niuanse emocjonalne z nadzwyczajną lekkością, stosując nie tylko skróty myślowe, ale i przemyślane symbole. Opowiada o traumach i boleściach, w których musimy się jakoś odnaleźć, ale przygląda się także sferze naszej seksualności, czyli wszystkiemu temu, co wydaje się nieznane, obce, często wywołujące zmieszanie, niegodne prawdziwego przeżywania. Seks i życiowe udręki. Bezradność wobec życia i witalność na przekór jego powtarzalności. Jarmarczny kuglarz” zaprasza do świata, w którym bohaterowie wciąż mają życia za mało, a siebie za dużo. Do przestrzeni przeżywania miłości w kategoriach udręki i tęsknoty oraz do miejsca w naszych duszach, w którym rodzi się poczucie nieprzystawalności do świata. Lengold opowie o tym, co więzi nas samych w sobie i co każe zadawać sobie pytania o to, czy w przeszłości zrobiliśmy wystarczająco wiele, by teraz móc usankcjonować utyskiwanie na los.

Tytułowe opowiadanie to nie tylko literacka wykładnia atawizmów tkwiących w naszych potrzebach seksualnych. To także opowieść o alternatywnym życiu budowanym na zaspokajaniu potrzeb fizycznych. Akt miłosny okazuje się cenną zdobyczą, a jego odbycie – ucieczką od pustki i poczucia straty. Bo w portretowanych związkach cementowanych jakoś przez lata coś nieznośnie uwiera – czasem pchając w ramiona kochanka, czasem powodując blokady emocjonalne i frustracje łóżkowe. „Love me tender” to opowieść o tym, co można sobie powiedzieć i co zrobić, kiedy udaje się bezpiecznie wyjść poza ramy związku, zwerbalizować jego deficyty. „Senka” pokazuje, co dany związek utrwala, i choć w tym opowiadaniu jest to pewna stabilność oraz stałość, inne nie będą potwierdzać takiego fundamentu.

Bohaterki i bohaterowie tekstów są w średnim wieku i dotychczas zrobili niewystarczająco wiele, by wieść teraz spełnione życie. Jelena Lengold zadaje pytanie o to, czy w ogóle jest możliwe spełnienie w każdym możliwym aspekcie życia, skoro ono samo nie dostarcza możliwości, a czasami te możliwości blokuje. W skrajnej rozpaczy można skupić się jedynie na dylemacie: wypić kawę czy wziąć prysznic. Można pisać do partnera listy, których i tak się nie wyśle. Można popaść w szaleństwo i poczucie, że wypadło się z nieba – czymkolwiek by było i jakkolwiek byłoby definiowane. „Jarmarczny kuglarz” to historie ucieczek i powrotów, a także opowieści o ludziach, którzy znaleźli się w takich momentach, gdy ich życie zostało jakby prześwietlone, a na kliszy widnieje pustka. Lengold pokazuje, że nie potrafimy się porozumiewać językiem naszych najskrytszych potrzeb. Tę komunikację zastępuje niekiedy kompulsywna seksualność. Czasami jednak frustracja bierze górę, bo my sami czujemy się jedynie drobinami w pełnym chaosu świecie, któremu najlepiej przyjrzeć się z odpowiedniej perspektywy – jak czyni to bohaterka opowiadania „To mogłam być ja”.

Są w tym zbiorze miniatury literackie szczególnie piękne i sugestywne. Jak „Zugzwang”, w którym siostry doświadczają specyficznej lekcji miłości, a ich gorące podbrzusza wyznaczają kierunek i sposób, w jaki spełnienie stanie się możliwe. Jest „Aurora borealis”, najmniej chyba symboliczny, najmocniej dotykający tekst mówiący o kilku rodzajach utraty. Jest też „Degrengolada” – przejmujące świadectwo tego, w jaki sposób odpuszczamy sobie w życiu pewne sprawy i jak łatwo dajemy się wtłoczyć w bylejakość pełną niespełnienia. Lengold opowiada za każdym razem innym głosem, każdy narrator ma pewną siłę perswazji, każdy również cierpi z powodu emocjonalnych deficytów.

To historie o tym, że upływ czasu obchodzi się z nami wyjątkowo surowo. Także narracje o życiu we dwoje i o tym, w którym momencie wspólna perspektywa gdzieś zanika, każąc nam okopać się i trwać przy partnerze na zasadzie przyczajenia. Są opowieści śmiało przekraczające granice wstydu i konfrontujące nas z seksualnością odartą z tabu. Za każdym razem autorka sygnalizuje, że to, czego tak naprawdę nam brakuje, to miłość – w każdym jej aspekcie, także erotycznego spełnienia. Miłość nie będzie dana każdemu, lecz każdy może o nią powalczyć. Być może dzięki niej żegnamy nasze demony, a może z powodu miłości rozpalamy w sobie mroczne namiętności i te demony się ujawniają, werbalizują. „Jarmarczny kuglarz” opowie o uczuciach w sposób zdystansowany, a jednocześnie wyjątkowo sugestywny. Dlatego ta książka ma swój niepowtarzalny urok i traktuje o sprawach wyjątkowo ważnych. O ludzkich podróżach, które zostały przerwane na pewnym etapie życia. O poszukiwaniach sensu w tych podróżach. O rozpaczliwej potrzebie bycia kochanym i o trudzie dawania miłości. Lengold dołącza do swoich narracji także ludzkie ciało, któremu trudno oddać głos, jednak łatwo ulec. Wszystko w różnorodnej tonacji, ale i napisane z przekonaniem, iż pojedyncze historie ludzkiego życia tworzą pewien porządek, w którym możemy się odnaleźć, jeśli nie zamkniemy się w sobie, przyjrzymy innym. Tak opowiada o życiu osoba pełna empatii. Autorka pewna swoich wizji i odważnie kreśląca sylwetki bohaterów, którym czasami brakuje życiowej odwagi.

Być może bohaterowie tej książki nie dali sobie w życiu tyle wolności, ile zabrane jest kotu w opowiadaniu „Włóczęgi”. Bo przecież Jelena Lengold opowiada nam o przestrzeni, w której uczymy się stanowić o sobie, ale jednocześnie podglądamy, przyglądamy się innym wzorcom. Ważny jest pewien rodzaj ruchu, przemieszczanie się. Ważne także umiejętne uciekanie od rutyny i bezczynności. Podoba mi się to, w jaki sposób serbska pisarka sankcjonuje potrzeby ciała na równi z potrzebami emocjonalnymi. Jak buduje specyficzne historie o tym, że mówią one za nas, spełniając się w miłosnej ekstazie. To także książka o traumach i boleściach, które dotyczą nas wszystkich, ale często rozpatrujemy je tylko ze swojej perspektywy. Lengold zaprasza do lektury, by pokazać, że wszyscy w niej jesteśmy. My, nasze traumy i lęki, nasze frustracje, skryte pragnienia, nasze ciała spragnione rozkoszy i serca oczekujące miłości oraz czułości. Bardzo ciekawe miniatury na wysokim poziomie literackim.


PATRONAT MEDIALNY

2016-10-17

"Proszę mnie nie budzić" Wojciech Kuczok

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 14 września 2016

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Sennie

Nowa książka Wojciecha Kuczoka to taki produkt uboczny zapełniający pustkę po wydaniu poprzedniej narracji, która to pustka nieznośnie się przedłuża i koniecznie trzeba dać znać wszem wobec, że nadal jest się sprawnym pisarzem. Kuczok jest nim w istocie, ale „Proszę mnie nie budzić” sprawia wrażenie publikacji wymuszonej. Właściwie można za nią winić żonę autora, Agatę Passent. To ona namówiła go do tego, żeby spisywał sny, więc robił to sumiennie przez kilkanaście miesięcy, pokazując nam, że jest to sztuka. Surrealizm i groteska nabierają literackich kształtów, śniące się obrazy są bardzo czytelne. Jest w tym wszystkim jako taki sens i ciekawy przebieg akcji. Przy niektórych opisach można się pośmiać, niektóre mogą lekko żenować. Całość przypomina produkt grupy znajomych, albowiem kwieciste rekomendacje napisali na okładce ci, których Kuczok śni – Janusz Rudnicki i Hanna Bakuła. Znanych postaci ze świata literackiego i okołoliterackiego jest w tych narracjach wiele. Kuczok zgrabnie bawi się sennymi konceptami, proponując nam opowieść o swoich lękach, nieprzepracowanych traumach, o radosnych doświadczeniach i o prozie życie zamienionej tutaj na oniryczną rzeczywistość, w której skryte są przemyślenia dotyczące tego, jak wygląda otaczający autora świat oraz jak widzi on w nim swoje miejsce.

„Proszę mnie nie budzić” nie jest książką potrzebną. Nie jest czymś, co można nazwać wydarzeniem literackim, i zdecydowanie odstaje od twórczości Wojciecha Kuczoka pisanej serio oraz z odpowiednim zaangażowaniem. I proszę mnie nie posądzać o brak poczucia humoru, bo lubię książki zabawne, ale celowe. Autor „Gnoju” dzieli swoje opisy na dwie kategorie. Dużo zabawniejsze są narracje z grupy tragedii niż te osadzone w etykiecie komediowej. Czyta się to wszystko bardzo szybko, równie szybko zapomina. Nagromadzenie absurdów czyni z tych zapisów rzeczy wręcz nieznośne, które nie znajdują miejsca w świadomości czytelniczej i mogą być zapominane już w momencie przeczytania ostatniego zdania. To chyba tak jak z rzeczywistymi snami. Przy tej książce można, niestety, usnąć. Można też zastanawiać się nad tym, co jest tak boleśnie polskiego, co uwiera Wojciecha Kuczoka, co stanowi o jego śląskiej tożsamości, oraz rozmyślać nad tym, czy słuchanie się żony zawsze popłaca.

Czytać to można zdecydowanie na leżąco. Mała drzemka podczas lektury także może mieć miejsce. Wędrujemy przez światy, w których ironicznie i w krzywym zwierciadle odbija się rzeczywistość. Między innymi stygmaty katolickiego wychowania w opowieści o psie, który zżera hostię, i pobycie w Watykanie. Wyraźnie opresyjna wydaje się przestrzeń kościoła tak w ogóle. Inne sny koncentrują się na tym, co buduje pasje i zainteresowania pisarza. Będzie trochę o górach, między innymi o targach książki organizowanych w Tatrach. Będzie o jaskiniach. O palącym problemie biegunki, który pojawia się w ciasnej przestrzeni groty skalnej. Będzie o meczach piłkarskich, które zamieniają się w coś zupełnie szalonego. I będzie także o samym Śląsku obecnym w tych snach w kilku możliwych wymiarach. Także lingwistycznym, albowiem opowiadanie o alkoholu można snuć jedynie w gwarze.

Poza wspomnianymi już osobami, które uraczyły autora dobrym słowem na okładce, mamy w sennych opowieściach również Agnieszkę Drotkiewicz w szpitalu psychiatrycznym czy Dariusza Nowackiego krytykującego pisarskie lansiarstwo. Czy „Proszę mnie nie budzić” nie jest przypadkiem świadomym aktem lansu? Podejrzewam, że autor i jego żona dobrze się bawili, gdy powstawały kolejne narracje do niej, ale czy gwarantuje to także dobrą zabawę czytelnika? Możliwe, choć niekonieczne. Poetyka senna ma to do siebie, że zwykle bawi albo przeraża. Nawet to, co Kuczoka przeraziło w jego snach, podane jest nam w dowcipnej, slapstickowej konwencji. To nie tylko dowód poczucia humoru i dystansu do samego siebie. To także, niestety, dowód na to, że sprawny warsztat pisarski pozwala na napisanie jakiekolwiek książki, o czymkolwiek, bez zasadniczego kontekstu i bez większego namysłu nad celowością projektu. Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi to dokonanie wspomnieniowe Huberta Klimki-Dobrzanieckiego „Zostawić Islandię”, które – jak nowa rzecz Kuczoka – sprawia wrażenie napisania czegoś na kolanie, na zamówienie.

W sennych paranojach odbiją się echa rzeczywistych relacji z ludźmi. Wojciech Kuczok widzi konteksty, w jakich te relacje się nawiązują, i pokazuje ich trwałość – choć opowieści o znajomych nie są niczym trwałym, oni się pojawiają często w różnych epizodach. Zawsze – tak myślę – w jakiejś funkcji. Będą w tych zapiskach obecni Jacek Dehnel, Marek Bieńczyk czy Astrid Lindgren. Pojawią się też ludzie z wydawniczej konkurencji – Paweł Szwed czy Monika Sznajderman. Wspólnie z Kuczokiem rozsadzają świat norm, linearności, porządku i celowości. Sny obrazują specyficzne zależności od ludzi, z którymi autor z różnych powodów jest blisko albo też w związku jakiejś konkretnej zależności. Sporo w tych rojeniach opowieści o samej żonie Kuczoka. Wydaje się konkretną muzą, czynnikiem sprawczym dynamizmu tej książki. To nic, że w jednym ze snów umiera, a mąż wyrzuca jej pomnik do śmietnika. Można też uśmiercić ojca, pograć z funkcją krytyka filmowego, zarzucić sobie jako pisarzowi dyletanctwo, ale przede wszystkim opisać świat w taki sposób, by każda kolejna opowieść wynikała z życia. Bo sen to tylko ucieczka od całego skomplikowanego mechanizmu rzeczywistości. W nim można rozprawić się z powstaniem warszawskim, z politykami w różnych rolach – od pornograficznej po szefa boiska. Można opowiedzieć o niekompetencji różnych osób i instytucji, rozpędzić się i walcem przejechać przez wszystko to, czego unika się na jawie oraz czemu nie chce się przyglądać, bo straszy.

Mimo specyficznego uroku i pewnej oryginalności nowa książka Wojciecha Kuczoka jest czymś, co naprawdę przypomina sen. Nierówna, chropowata, czasami balansująca na granicy dobrego smaku, osadzona w chaosie, nieprzewidywalna. Można poczytać o tym, jak autor zwiedza Turcję na własnych zasadach, jak walczy z domowym atakiem samurajów, jak startuje do wyborów jako prawicowy kandydat. Można, ale właściwie po co? „Proszę mnie nie budzić” to książka dla zagorzałych zwolenników Kuczoka i pewnie też dla licznej grupy jego krewnych i znajomych. Wydaje mi się, że przede wszystkim dla nich.

2016-10-14

"Ślady" Jakub Małecki

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 28 września 2016

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Bezradni i śmiertelni

Jakub Małecki pozostaje w tematyce swej poprzedniej powieści, dając dokładniejszą, jakby uzupełniającą perspektywę patrzenia na ludzki los zaprezentowaną w „Dygocie”. To, co szczególnie wyróżnia literackie miniatury składające się na „Ślady”, to przede wszystkim skryte gdzieś między tymi mrocznymi powieściami autorskie zapytanie o to, czy literatura jest w stanie unieść ciężar opowieści o ludzkim życiu. Pytanie nienowe, ale wciąż na nowo zaskakujące. U Małeckiego korowód licznych śmierci będzie szedł w parze z pamiętaniem. To chyba pamięć może być jedynym orężem w walce z końcem ostatecznym. Ze śmiercią o wielu możliwych obliczach – często przypadkową, prozaiczną, złośliwą, okrutną, bezkompromisową i czasami po prostu głupią. Bohaterowie „Śladów” znikają wtedy, kiedy zadecyduje o tym los. Mogą stanowić o sobie w różnych okresach i nie zawsze będą mogli być tym, kim chcieli zostać. Prokrastynacja jednych związana jest z lękiem przed przemianą i przed tym, że można wykorzystać możliwości. Obok nich życia przerwane nagle, bez uprzedzenia i bez możliwości przeżycia wszystkiego tego, co można by przeżyć w życiowych rolach, na różnych etapach życia. Jakub Małecki nie będzie opowiadał o strachu przed istnieniem. Tę historię poznaliśmy w „Dygocie”. „Ślady” będą wielowątkową opowieścią o tym, co pozostawiamy po sobie i co możemy ze sobą zabrać w charakterze wspomnienia. Ludzie w tej książce rozpaczliwie mierzą się z pustką, ale także z samotnością. Te historie definiują samotność w mikroświatach przeżyć i wspomnień. Każą przyglądać się ludzkiej osobności. Skazaniu na podążanie w kierunku śmierci własną, tylko swoją drogą.

Opowieści tworzące tę książkę charakteryzuje chaos. Chronologia wciąż jest zaburzana, związki między poszczególnymi postaciami musimy odtwarzać z dużą uwagą. Nie zawsze istotne jest następstwo zdarzeń, niekiedy ważne są one same z siebie i to, czy zostaną właściwie zapamiętane. Czy pojawią się po nich tytułowe ślady. Coś, co będzie nas identyfikować mimo upływu czasu, a nawet wbrew temu upływowi. Życie jest właśnie tak rozpaczliwie fragmentaryczne jak opowiadane historie. A jednak „Ślady” mają wyraźnie nakreślony początek i koniec. Małecki porządkuje ślady po tych, którzy nie pozostawili ich wiele, ale dramatycznie walczyli o to, by osadzić się w swych biografiach, nauczyć się siebie, definiować świat przez pryzmat własnych doświadczeń i porządkować to, co odbierają chaos życia i bezwzględność śmierci.

Tadeusz jest trębaczem z Kwilna. Przyszło mu żyć w czasie wojny i ta wojna zabiera go ze sobą. Ktoś mu się przygląda. Ktoś jest z nim do ostatniej chwili, kiedy Tadeusz spotyka się ze śmiercią, ale nie wiemy, co naprawdę z tej konfrontacji wyniknie. Pozostaje Kwilno. Stamtąd niektórzy wydobyli się samodzielnie, innych porwał los i rzucił w osobne miejsca, jeszcze inni pozostali prowincjonalnymi durniami albo świętymi. Jak Chwaścior i Eugenia. On miłuje wiejską prostotę i niestraszna mu śmierć. Ona konfrontuje się z nią za każdym razem, kiedy chowa kolejne padłe zwierzę. Bo nie chce pamiętać tego, że musiała pochować najbliższych jej mężczyzn. Z Kwilna życie wyrusza w swoją drogę, kwilnianie swoje życiorysy budują w opozycji do miejsca, z którego się wydobyli. A jednak pozostają z nim w związku. Bawią się, cierpią, korzystają z przyjemności. Zdradzają, płaczą, przepraszają się albo oddalają od innych, bo nie mogą znieść samych siebie. A potem umierają albo umierają na tyle niespodziewanie, że prawdopodobieństwo tego, kim mogliby być, jest dużo bardziej frapujące niż to, kim byli.

Ludwik oswaja śmierć na licznych pogrzebach. Jego córka Bożena każdą chwilę swego intensywnego życia poświęca na to, by zapominać śmierć. Jej mąż unosi się w powietrze i ginie w katastrofie lotniczej. Synowie nie mogą uporządkować śladów po rodzicach, kiedy zostaje tylko towarzyszenie im w ostatniej drodze. Jeden z nich chce skryć się w ziemi, bo tam jest naprawdę bezpiecznie, nie atakują zgiełk i chaos życia. To tylko jedna straumatyzowana w kilku pokoleniach rodzina, dla której życie jest nie tyle pasmem zaskoczeń, ile przede wszystkim egzystencjalną udręką. Nie sposób się z niej wydobyć, a kiedy na drodze staje śmierć, nie można już niczego zmienić.

Kalejdoskop umierania – to bardzo rzuca się w oczy w „Śladach” i szczególnie dotyka. Bo to opowieść o tym, że nasza tymczasowość jest wyjątkowo efemeryczna. Nieprzypadkowo sugerowane jest w tej narracji, aby niczego nie odkładać na później, wykorzystać wszystkie możliwości, popełnić wszystkie możliwe błędy. Życie jest piękne, ułomne i chwilowe. Wie o tym Irek, który codziennie wyszarpywał z niego kompulsywnie to, co najcenniejsze, a dziś jest już tylko ciałem, z którym nic nie można zrobić i którym zajmują się dobrzy ludzie w kitlach. Ten stan to pewien półsen. Śniący bohaterowie są w stanie uporządkować sobie dużo więcej niż na jawie. A jednocześnie to przerażające sny, gdy wszystko się zatrzymuje. Życie nie wymusza już śmierci, a śmierć nie implikuje namiętnej miłości do istnienia, którego za chwilę nie będzie. „Ślady” to też nieco oniryczna wykładnia tego, kim jesteśmy, gdy mierzymy się z czymś, co nas przerasta i co powoduje, że musimy bezradnie pochylić głowę, poddać się, zatrzymać. Małecki punktuje nam to, co odbiera śmierć, i jednocześnie pokazuje te momenty, w których być może marnujemy czas. Jego opowieści są także hołdem złożonym ludzkiej tęsknocie za odebranymi bliskimi. Mówią o budowaniu sensu życia w parach i o paraliżującej samotności życia w pojedynkę.

Jakub Małecki opowiada o sprawach niewygodnych i bolesnych. Przyjmuje specyficzną, oryginalną formę. W tych tekstach tkwią niejako zapowiedzi tego, co można byłoby przeczytać, a co trzeba przede wszystkim wydobyć z wyobraźni. „Ślady” są dla nadwrażliwców, dla przekonanych o swej wieczności narcyzów i dla wszystkich tych, którzy wciąż na nowo opłakują stratę najbliższych. Można nie zaznać w życiu strachu jak milczący Bartłomiej. Można się też mentalnie zatrzymać w pewnym miejscu naznaczonym traumą – jak Julka. Odpowiadamy jednak tylko za siebie, tylko ze sobą jesteśmy najbliżej i tylko siebie możemy uratować. Pozostawić ślady, bo czas naszych możliwości jest ograniczony. Ale przecież wszystko ma swój początek i koniec. Małecki nakreśla egzystencjalne fantazje o tym, co może się zdarzyć między jednym a drugim.

2016-10-12

"Muzułmanie w Europie. Dzisiejsze kontrowersje wokół islamu" Nilüfer Göle

Wydawca: Karakter

Data wydania: 15 września 2016

Liczba stron: 320

Tłumacz: Maryna Ochab

Oprawa: miękka

Cena det.: 32 zł

Tytuł recenzji: Pośród lęków i stereotypów

Oficyna Karakter w swojej konsekwentnej polityce wydawniczej stara się nam przybliżyć problem, z którym nie mierzymy się właściwie. Odrzucając kulturę muzułmańską i patrząc na islam jak na zagrożenie, stale sytuujemy je w wyraźnej opozycji do tego, co europejskie. Dzisiejsza Europa bacznie patrzy na ręce każdego muzułmanina. Terroryzm, radykalizacja poglądów muzułmańskiej mniejszości i groźba wisząca gdzieś od lat w europejskiej czasoprzestrzeni z łatwością powodują, że przestajemy przyglądać się temu wszystkiemu z ciekawością innego, a zaczynamy okopywać się w strachu, który wzmacniają stereotypy myślowe i medialne przekazy wciąż traktujące islam jako monolit, coś wrogiego. O ile książka Tahara Ben Jellouna „Co to jest islam?” dawała nam humanistyczną wykładnię specyfiki religii i w charakterze podręcznika dla córki autora punktowała tematy najtrudniejsze i najbardziej kontrowersyjne, o tyle publikacja Nilüfer Göle ma socjologiczny charakter – opisuje pewne uwarunkowania w odbiorze islamu przez pryzmat kontrowersji i tego, że społeczność europejska mimo wielu zapewnień nie chce słuchać zintegrowanych muzułmanów Europejczyków, wciąż podkreślając ich wykluczenie i odmienność, często traktowaną jako stygmat. Göle stara się podkreślać ogromny trud porozumienia między mieszkańcami Europy a jej obywatelami pochodzenia muzułmańskiego. Pokazuje, w jaki sposób tworzą się opresyjne getta i jak łatwo myślowo zmanipulować dzisiaj Europejczyka patrzącego na wyznawcę religii Wschodu. Autorka jednocześnie podkreśla w zakończeniu, że przyszłość Europy i muzułmanów jest jak najbardziej możliwa. Kreśląc punkty zapalne konfliktów i nieporozumień, portretuje jednocześnie prosty mechanizm wyparcia oraz medialne bazowanie na lękach, które dziś łatwo wywołać, ale dużo trudniej zracjonalizować i usuwać z mentalności.

Początek nie znamionuje dobrej publikacji. Nilüfer Göle wydaje się wtórna, kreśląc tezy o różnicach i polaryzacji Europy w taki sposób, że odnosi się wrażenie, iż to wszystko w mniej lub bardziej klarowny sposób zostało już powiedziane. Uwaga wyostrza się i koncentruje na spostrzeżeniach dopiero wówczas, gdy Göle zaczyna prezentować efekty badań, w których brała czynny udział. Oparte one były na metodzie debaty, którą przeprowadzano w tych wszystkich europejskich miastach, gdzie pojawiły się liczne kontrowersje w obrazie i postrzeganiu muzułmanów i gdzie echa dyskusji prowokowanych przez media zelektryzowały opinię publiczną, uniemożliwiając wydanie opinii innych niż oczekiwane lub proponowane w medialnym przekazie. Debatowano wszędzie tam, gdzie pewne akty wywoływały publiczną dyskusję. Tam, gdzie muzułmańskie kobiety z różnych powodów nie chciały zdejmować chust, gdzie pojawiły się pomysły stawiania minaretów przy meczetach, gdzie modlono się publicznie albo w karykaturalny sposób obrazowano Mahometa. To też dyskusje wokół kwestii obrzezania, liberalizowania pojęcia „halal” czy sposobu odbierania szariatu przez samych muzułmanów oraz przeciwników jakiejkolwiek radykalizacji islamu na kontynencie europejskim. Opisy badań i przebiegi dyskusji – często zaskakujące, czasami pełne wewnętrznych niespójności, za każdym razem uczciwe w nazywaniu tego, co opinia publiczna przejaskrawia albo niewłaściwie interpretuje. Wszystko podporządkowane tezie, że dzisiejszy europejski muzułmanin – mimo pełnej integracji, znajomości języka i osiągnięć zawodowych bądź w sferze publicznej – zawsze będzie traktowany jako ktoś obcy. Ktoś, kto na kredyt zaufania pracuje bardzo długo, i ktoś, kogo w jednej chwili można zmarginalizować. To także opowieść o europejskiej furii, niesprawiedliwości oraz agresji – tak często przypisywanych przecież wyznawcom islamu. Opowieść o racjonalnych, pragmatycznych, tolerancyjnych i uporządkowanych muzułmanach, którzy wyrażają zdziwienie tym, iż nikt nie widzi ich europejskiego statusu, poszanowania i zaakceptowania europejskich zasad współżycia społecznego.

Ciekawa jest figura błądzącego wędrowca, którym staje się muzułmański imigrant, wciąż widzący na swojej drodze tabliczkę z napisem „wstęp wzbroniony”. Nilüfer Göle stara się zbadać różne konteksty, z których wyłania się taki napis, i nakreślić europejskie wątpliwości wyrastające z coraz wyraźniejszego dystansowania się do muzułmanów. Widzimy, w jaki sposób laickość państw europejskich staje się wybiórcza, będąc narzędziem egzekwowania dostępu do interesu publicznego, a nie poszanowaniem wolności i intymności. Obserwujemy zasymilowanych w Europie muzułmanów, dla których zawsze znajdzie się specyficzna etykieta i którzy narażeni są na zupełnie nieuzasadnione szykany. Sporo miejsca Nilüfer Göle poświęca problematycznym chustom. Zaskakująco trafnie obrazuje, że zakrywanie głowy nie jest żadnym manifestem religijnym i że wykluczenia muzułmanek w chustach mają często irracjonalne podłoże. „Muzułmanie w Europie” to bowiem książka o tym, jak bardzo naciska się na elementy stygmatyzujące muzułmanów, nakreślając definicje tych elementów jako niezgodnych z europejskimi normami. Różnorodność oczekiwań i postaw wobec europejskich norm to coś, z czego istnienia Europejczycy są dumni. Co dzieje się jednak w momencie, w którym w tej różnorodności pojawia się kultura muzułmańska atakowana nazbyt często i zupełnie irracjonalnie, a także zdecydowanie wybiórczo wyjaśniana opinii publicznej szanującej różnice?

Nilüfer Göle w swoich rozważaniach ukazuje podejmowane przez państwa europejskie decyzje, za którymi czają się groźne nieposzanowanie demokracji i niejednorodność wspólnoty będąca wynikiem manipulacji poglądami obywateli. To Szwajcaria i Dania – ukazane w kontekstach kilku kontrowersyjnych posunięć. Tam też toczą się najbardziej dynamiczne debaty. Göle pokazuje, że uczciwa rozmowa i wysłuchanie argumentów interlokutorów są gwarantami porozumień, przynajmniej w sferach będących sferami drażliwymi. Stara się podkreślić, jak często muzułmanin staje się kimś gorszym w dyskusji i jak wyjątkowo rzadko udaje mu się obronić własną tożsamość kulturową i religijną na kontynencie, gdzie Europejczycy odwykli już od tego, że muszą bronić pryncypiów i wciąż na nowo definiować innym swoją drogę życia po to, by osadzić ją w czytelnych normach.

Nieczytelna jest ta europejska dwuznaczność w sprawie akceptowania i jednoczesnego negowania statusu muzułmanina – obywatela Starego Kontynentu. Nilüfer Göle oddaje głos tym, którzy od lat stoją na stanowisku swego rodzaju mediatora kulturowego – jak Tariq Ramadan. Przywołuje także dyskursy krytyczne i słowa, którymi nie tyle się rani, ile poszerza przestrzeń stereotypów. Houellebecq i Fallaci mogą zrobić dużo złego w sposobie postrzegania muzułmanina w Europie, podczas gdy wystarczy uczciwa, otwarta debata w małym gronie, by odeprzeć agresywne tezy w dyskursie literackim, politycznym i społecznym. Ta książka obrazuje także muzułmanina krytycznego względem własnej kultury. Kogoś takiego, kto wyłania się ze świetnego reportażu Piotra Ibrahima Kalwasa „Egipt: haram halal”. Ukazuje kondycję człowieka, który zrobił bardzo wiele, by dostosować się do europejskich norm, a wciąż postrzegany jest jako ten, który nadal od czasu do czasu widzi stygmatyzującą tabliczkę o wstępie wzbronionym. Ta publikacja wielogłosowo oddaje rozczarowania i trudności ujawniające zaskakująco silną dynamikę relacji między Europejczykami a Europejczykami z kręgu kultury muzułmańskiej. Liberalna i wolna Europa potrafi jednak dzielić i lubi podkreślać wyższość, kiedy ma do czynienia z czymś, co nie jest łatwo sklasyfikować w oswojonej i być może nieco archaicznej siatce wypracowanych pojęć służących do opisu rzeczywistości.

2016-10-07

"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" Witold Szabłowski

Wydawca: Znak

Data wydania: 14 września 2016

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Ludzkie zło, ludzkie dobro

Reportaż Witolda Szabłowskiego to rzecz ważna i unikatowa. Autor podąża tropem ludzi, którzy pamiętają rzeź wołyńską albo skrywają w sobie wspomnienia swoich najbliższych. Czas mija nieubłaganie, niewielu świadków jednego z najbardziej krwawych epizodów drugiej wojny światowej jeszcze żyje. To najwyższy czas na taką misję. Misję odszukiwania bohaterów, którzy w obliczu okrucieństwa wykazali się heroizmem i empatią. Jedna z rozmówczyń jest zaskoczona, kiedy uświadamia sobie, iż Szabłowskiemu chodzi o kogoś takiego jak ona – małą dziewczynkę noszącą jedzenie ukrywającym się przez śmiercią ludziom. Tacy właśnie są bohaterowie tego reportażu. Ludzie, którzy w nieludzkich warunkach pokazali człowieczeństwo. Ono nie ma nacji, przynależności, nie jest sygnowane żadną religią – to coś unikatowego, a w 1943 roku naprawdę wyjątkowego. W czasie, w którym mąż zabijał żonę i dzieci, obcy sobie ludzie organizowali rozmaite formy pomocy, by ratować – bez względu na przynależność światopoglądową, bez względu na narodowość. Sprawiedliwi zdrajcy” to książka, która będzie uwierać dodatkowo także w tym znaczeniu, że w żaden sposób nie wyjaśnia, skąd wzięło się okrucieństwo agresorów pacyfikujących wsie. Ta mroczna strona ludzka, która dawała przyzwolenie na roznoszenie innych widłami czy cepami, wciąż jest zagadką i Szabłowski nie jest w stanie jej przeniknąć. Sugeruje jednak coś innego. Coś, co nie jest wygodne w czasie, w którym rodzą się na nowo nacjonalizmy, wciąż nie ustaje wzajemne oskarżanie, i w momencie, w którym Polacy i Ukraińcy cały czas liczą tylko swoje ofiary. Chodzi o to, że zło i zbrodnia nie mają przynależności. Niech najbardziej sugestywnym komentarzem będą słowa jednego z rozmówców: Nie ma znaczenia, czy ktoś jest Czechem, Żydem, Ukraińcem albo Niemcem. Są ludzie. I to człowiek może ukraść albo oszukać. Albo zabić.

Szabłowski kreśli mapę pogardy i okrucieństwa na przemian z mapą dobroci, za którą stała potężna siła mogąca mobilizować do ratunku innych. Ów ratunek prawie zawsze można było okupić śmiercią. A jednak Ukraińcy przygarnęli i wychowali małą Hanię, która ocalała cudem, znaleziona pośród kilkuset trupów w wiosce. To jedni Ukraińcy zapędzili ludność cywilną do kościoła w Kisielinie z zamiarem ich uśmiercenia, a drudzy przybiegli, by ich ratować z pożogi. To czeski pastor, który zorganizował pomoc dla wielu ludzi skazanych na śmierć przez przynależność do narodu lub religii. To w końcu cisi bohaterowie, po latach spokojnie opowiadający o tym, jak żywili ukrywających się przed oprawcami i jak pomogli wielu z nich przetrwać wołyńskie piekło, które w 1943 roku zamieniło bajkową wręcz krainę szczęśliwego życia różnorodnych ludzi w pogorzelisko i ziemię, gdzie pospiesznie ukrywano ciała ofiar, niejednokrotnie okaleczone, brutalnie torturowane przed śmiercią.

To był taki czas, w którym niektórzy myśleli, że oto właśnie nadchodzi koniec świata. Wioska po wiosce, eksterminacja Polaków i Żydów. Potem odwety – jak akcje Polaków, którzy w Trościańcu łupili ukraińskie wsie. Skąd wzięło się to całe zło i jak to się stało, że przybrało taką siłę? Myślę, że sporo na ten temat i na pewno trafniej niż niejeden historyk opowiada wspomniany już czeski pastor – Jelinek. To jego oczyma przyglądamy się przyczynom konfliktów. On bacznie i bezstronnie analizuje rosnące w siłę nacjonalizmy i nazywa wszystko to, co zwykle nie jest nazywane – poczucie wyższości Polaków, gorycz Ukraińców, sowiecki i niemiecki wyzysk. A także pragmatyzm Czechów, którzy jakby przypadkiem dostali się w tę szaleńczą machinę eksterminacji. Wynikłą z deficytów, frustracji i mrocznych rojeń o potędze danej narodowości. Tymczasem krew zabitych wszędzie była taka sama. Taki sam strach tych, którzy uciekali. Chcieli, by dosięgła ich kula, bo tak zginą szybciej niż maltretowani widłami lub maczugami. Chcieli być zastrzeleni, a nie porąbani. Niewyobrażalny ogrom cierpienia i dzika chęć mordowania. Czas, który zatrzymał się w jakimś przerażającym wymiarze. Tak, to był swoisty koniec świata. Taki, po którym ocaleni czasami całe dalsze życie zadawali sobie pytanie o to, dlaczego istnieją.

Witold Szabłowski rozmawia z ludźmi, którzy rzeź wołyńską pamiętają bardzo dobrze i żaden upływ czasu nie jest w stanie zmniejszyć siły wspomnień. Usiłuje zrozumieć motywacje ludzi, którzy ryzykowali życiem, by ocalić i tak skazanych na śmierć. A jednak ocaleni uwierzyli w to, że życie dano im po to, by spełniać marzenia. Jak Mirosław Hermaszewski, który przypadkiem uszedł śmierci, a potem przyglądał się światu z kosmosu. Tej maleńkości, w której dodatkowo Wołyń jest osobną małą krainą. Krew spłynęła tam w taki sposób, że wciąż pozostają jej ślady. Także ślady heroizmu. Tego, że mimo konsekwencji człowiek szedł na pomoc drugiemu człowiekowi. Nie zwracali uwagi na religie, narodowości. Karmili, ukrywali, walczyli z opresją i niesprawiedliwością. A ludzi sprawiedliwych, dobrych i zachowujących twarz w nieludzkich czasach nie gloryfikuje się specjalnie. Sprawiedliwi zdrajcy” to opowieść o tych, którymi historycy, socjologowie, dziennikarze i opinia publiczna nigdy się nie zajmowali. Ich relacje zaburzają stereotypowe postrzeganie katów i ofiar. Niszczą coś w utrwalanym przez lata poglądzie na to, kto jest winien rzezi wołyńskiej i komu nigdy nie można wybaczyć. W tej książce zabijają ci, po których stronie chcemy się opowiedzieć, i ci, dla których nie mamy litości. Zabijanie nie zna segregacji. Ono wychodzi z ludzkiej ręki. Tak samo jak bohaterstwo pomocy bliźniemu. Za jednym i drugim aktem stoi człowiek. Bestialstwo i heroizm – jacy skrajni potrafimy być…

Opowieść o Wołyniu budowana z zapisów rozmów to równoczesna opowieść o wszystkim, co w człowieku najlepsze i najgorsze. Myślę, że to książka dla każdego, kto nosi w sobie jednoznaczny pogląd na zdarzenia wołyńskie, i dla wszystkich, którzy po latach wzajemnie się oskarżają. Szabłowski zamiast klarować rzeczywistość, zaciemnia ją, czyni wieloznaczną, pokazuje skomplikowane mechanizmy podległości i jednocześnie proste mechanizmy ujawniania współczucia. Jest wśród tych historii opowieść o banderowcu, który nocą napada, a w ciągu dnia pomaga. To nie mieści się w głowie, prawda? A jednak dychotomia pojęć dobra i zła kształtuje całą tę książkę, czyniąc ją bardzo wyraźną. Pamięć zachowała się u krzywdzonych i krzywdzących. Upływ czasu nie pozwolił na wybaczenie i rozliczenie. Trudno jest wybaczyć i rozliczyć, ale naprawdę trudno – zrozumieć. To, że w czasie piekła ludzie potrafią jednocześnie atakować i bronić. To również opowieść o niezwykłych spotkaniach po latach. O tym, że niektórzy nie są gotowi do pojednania, a inni zaraz po bestialskim ataku wyraźnie pokazywali, że opowiadają się po stronie godności ludzkiej.

„Sprawiedliwi zdrajcy” to także pasjonująca opowieść o tym, czym jest Wołyń dzisiaj. Wędrówka po wsiach odbudowanych na cmentarzyskach. Po miejscach, które miały przestać istnieć, a dziś mienią się różnorodnością form życia. Bo to historia życia i jego siły. Opowieść o dobrych ludziach poza przynależnościami i o przynależnościach wywołujących bestialstwo. Poza tym jest to książka wielu prawd. Każdy z rozmówców ma swoją. Nic nie układa się tutaj w czytelny przekaz, nic nie porządkuje naszej pamięci o rzezi wołyńskiej i niewiele też pomaga tym, co pamiętają, uporządkować tamten świat chaosu i zła na nowo. Szabłowski prowokuje do pytań, których być może sobie jeszcze nie stawialiśmy. Ukazuje naturalizm zła i różne odcienie dobra. Jedno i drugie tkwią w człowieku. Jedno i drugie ujawniają się w zaskakujących momentach dziejowych. Wołyń jest narodową traumą i krwawą historią podlegającą różnym interpretacjom. U Szabłowskiego interpretowane są przede wszystkim akty solidarności i człowieczeństwa. Bo jesteśmy ludźmi nawet w najbardziej nieludzkich czasach.