2014-01-31

"Tajemnica szkoły dla panien" Joanna Szwechłowicz

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 4 lutego 2014

Liczba stron: 344

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 32 zł

Tytuł recenzji: Zajrzyj do Mańkowic...

Kryminał retro i pasjonująca powieść obyczajowa. Okrutnie pozbawione życia trupy i międzywojenna polska prowincja, w niej każdy podejrzany. Świetny styl, wielowątkowa fabuła i nietuzinkowe rozwiązania zagadek. Oto interesujący debiut Joanny Szwechłowicz, na który koniecznie trzeba zwrócić uwagę!

Akcja rozpoczyna się 26 listopada 1922 roku, w niedzielę, w miejscowości Mańkowice. Łucja Kalinowska, nauczycielka przyrody w szkole panny Wachowskiej, spędza wolny czas, rozmyślając o tym, że ucząc, popadła już w rutynę i zbliżając się do trzydziestki, wciąż jest samotna na własne życzenie. Czyta list od swojej siostry Jadwigi, która ponownie – po raz piąty – jest brzemienna. Łucja nie kryje swej niechęci wobec męża Jadwigi, Wincentego Jasztołda. W pewnej chwili dostrzega pod oknem jakiegoś obdartusa. Zaraz potem na strychu szkoły znalezione zostaje ciało dziewczyny, Marianny Szulc. Biedna sierota trzymana była w szkole z litości. Słynęła z tego, iż nie zachowywała się tak godnie i cnotliwie, jak na panienkę z dobrego domu przystało. To dopiero pierwszy trup, a senna atmosfera opowieści o prowincjonalnej nauczycielce zmienia się w iskrzącą fabułę o wielu wątpliwościach, tropach i stawia pytania, na które nie znajdzie się łatwo odpowiedzi.

Budując intrygę kryminalną, autorka zwraca uwagę na to, iż rzeczy często są takimi, jakimi się wydają i nadmierna interpretacja faktów może gubić tych, którzy pragną dojść do prawdy. W powieści oskarżenia o zabójstwa kobiet padają na wszystkich, którzy w jakiś sposób są różni od typowych mieszkańców prowincjonalnych Mańkowic pod Poznaniem. Wzorowy obywatel miasteczka to taki, co ma żonę, chodzi do kościoła i nosi się jak wszyscy. Taki, który ma też nieposzlakowaną przeszłość. A w biografii zarówno Zubera (dyrektora miejskiego gimnazjum), który wielbi porządek i dyscyplinę, a także Kormana (zarządzającego szpitalem), wdającego się w romanse z młodymi dziewczynami, tkwią rysy i stąd też obaj przez chwilę posądzani są o morderstwa. Warto zwrócić uwagę na Mańkowice, w których zabójstwa mają miejsce. „Co tutaj działo się na poważnie? Tu nawet powstania nie było, bo Prusacy od razu się poddali i ogłosili, że właściwie to oni od dawna już czują się Polakami. Wszędzie dookoła jakieś bitwy i potyczki, a w Mańkowicach tylko zbiórka na rannych, której głównym darczyńcą okazał się były burmistrz Pfafke”. Mańkowice to taka przestrzeń, która nie chciała być uwikłana w Historię i której mieszkańcy stali z dala od ważnych wydarzeń historycznych, z dala od pierwszej wojny światowej i czasu, gdy państwo polskie odzyskało niepodległość.

Joanna Szwechłowicz świetnie konstruuje biografie głównych bohaterów. Policjant Hieronim Ratajczak zmaga się wciąż z traumą przeszłości, ze stygmatem syna szewca i człowieka, który nigdy nie osiągnął tego, co zamierzał. Jego małżeństwo to związek, w którym od dawna nie ma żaru. Ratajczak czuje się zbędny zarówno jako funkcjonariusz publiczny, jak też jako mąż, ojciec, mężczyzna w ogóle. Niska samoocena bohatera idzie w parze ze zmniejszającym się zaufaniem do mańkowickiej policji. Ratajczak za wszelką cenę chce się wybić, zmienić szarą rzeczywistość wokół siebie i pokolorować własną biografię. Okazuje się, że w trakcie mozolnie prowadzonego śledztwa ujawniają się grzechy z przeszłości, a zło z czasów, gdy Ratajczak czy Korman byli w gimnazjum, nabiera nowego wymiaru, trudnego do ogarnięcia.

Dwuznaczną i intrygującą postacią jest Łucja Kalinowska. Zdobyła wykształcenie w Szwajcarii, a pracuje jako nauczycielka w prowincjonalnej szkole. Kalinowska niechętna jest wszelkiej działalności społecznej, a przecież kobiety w Mańkowicach aktywnie działają w Towarzystwie Higieny Moralnej i Cielesnej. Skryta w sobie Łucja dość szybko rozszyfruje, kto stoi za morderstwami, a jej pamiętnik okaże się nieocenioną pomocą, choć przecież sam Ratajczak, zagłębiony w jego lekturze, nie rozpozna zła wcielonego, jakie nawiedza spokojne do tej pory Mańkowice.

Tajemnica szkoły dla panien" to opowieść o kobietach w szponach konwenansów i przyzwyczajeń, nieśmiało emancypowanych jak za czasów pozytywizmu. To historia mężczyzn, którzy kiedyś popełnili błędy i chcą je ukryć w czterech ścianach swoich domów oraz gdzieś w zakamarkach świadomości. Mańkowice to miejsce, w którym stykają się wpływy byłych zaborców – pruskich i rosyjskich. Wieloznaczna, tajemnicza i skomplikowana historia kryminalna powstaje w oparciu o losy ludzi, dla których przeszłość nie została zamknięta. Zarówno ta własna, prywatna, jak i historyczna, dziejowa.

To intrygująca książka. Wiernie oddaje realia życia w Polsce, której dopiero co oddano niepodległość i nie za bardzo wie, co z nią zrobić. Wielowątkowa akcja pozwala na to, by powieścią zainteresował się nie tylko wielbiciel kryminałów, ale także czytelnik zainteresowany obyczajowością i układami społecznymi w miejscu, w którym jest już niepodległość, ale gdzie jednocześnie byli zaborcy wciąż każą o sobie pamiętać. Szwechłowicz wie, co chce przekazać i pisze klarownie. Wikła to, co wydaje się być proste, a sprawy oczywiste otacza aurą niedopowiedzenia. Czyta się to wszystko szybko i z niesłabnącym zainteresowaniem. Myślę, że to naprawdę ciekawa odmiana w zalewie polskich powieści kryminalnych XXI wieku, między którymi „Tajemnicę szkoły dla panien” wyróżnia niebanalny pomysł i dobre stopniowanie napięcia.

Ważna jest jeszcze jedna kwestia. U Joanny Szwechłowicz giną kobiety; dosłownie i symbolicznie. Mężczyźni żyją nadal, ale niektórzy wydają się umarli już przed laty… Śmierć niejedno ma imię i każda płeć nosi chyba inne. Która wyda się ciekawsza do czytelniczej obserwacji? Zaufamy bardziej kobietom czy mężczyznom? A może warto zaufać swemu przeczuciu, bo tytułowa tajemnica jest dużo mroczniejsza niż na początku możemy przypuszczać. Warto odwiedzić Mańkowice - prowincjonalne, na uboczu świata i zdarzeń, a mroczne dużo bardziej niż najśmielsze nawet wizje koszmarów z małych miejscowości rodem.


PATRONAT MEDIALNY

2014-01-29

"Być Esther" Miriam Karmel

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 28 stycznia 2014

Liczba stron: 208

Tłumacz: Ewa Westwalewicz-Mogilska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Pogodny schyłek życia

O kobiecej starości można pisać subtelnie i z lekkim dystansem - jak Alice Munro. Można to robić w sposób majestatyczny i pogłębiony - jak Doris Lessing. Można z przekorą oraz bardzo świeżo - takie są niezapomniane kreacje Lali, Beby i Kukli z "Życie jest bajką" Dubravki Ugresić. Można napisać po prostu. Tak uczyniła Miriam Karmel w swej debiutanckiej powieści "Być Esther", w której portret kobiecy jest wyrazisty przez zwyczajność właśnie, prostolinijność i prostoduszność. Te cechy oraz dodatkowo łatwowierność i elegancję w wędrowaniu przez życie ma osiemdziesięciotrzyletnia Esther Glass, po zmarłym mężu Lustig, przez lata wzorowa żona, matka dwójki dzieci, córka uciekinierów z polskiego sztetlu, niezbyt przywiązana do tradycji swego żydowskiego pochodzenia i niezbyt też zainteresowana czymś poza codziennością typowej chicagowskiej pani domu. W pewnym momencie musi odpowiedzieć sobie na pytanie o to, kiedy nadszedł czas jej odejścia i czy wraz z nim ma przyjść zrozumienie swego życia, przez które przeszła z taką łatwością. Czy aby na pewno?

Rozpoczyna się wszystko od wydzwaniania pod dawno zapisane numery po to, by sprawdzić, kto z dawnych znajomych wciąż jest przy życiu. Esther wie, że niebawem się z nim pożegna; ma nawet już plan tego pożegnania, ale zostało jej jeszcze trochę czasu do przeżycia i chciałaby w tym czasie zrozumieć to, co minione. Bohaterka Miriam Karmel jest rozważna, mało romantyczna, poukładana, spokojna i pogodzona z losem. Taka kobieta, jakiej się nie zauważa. Przeżyła swoje życie do wewnątrz. Obok męża, za którym od jego śmierci tęskni i obok dwójki dzieci, z których na pewno silniejsza więź łączy ją z córką Ceely, choć ich relacje są skomplikowane i na co dzień dość napięte. Esther przemknęła przez lata swej egzystencji. Jakie miała cele? Być dobra dla męża. Wtapiać się w tło. Nie rzucać w oczy. Nie poddawać emocjom i za każdym razem odmawiać z podziękowaniem, gdy ktoś chce jej coś zaoferować. Ojciec Esther zawsze powtarzał, że na świecie nie ma nic za darmo. Esther otrzymała jednak bardzo wiele i chciałaby zrozumieć, w jaki sposób może teraz odwdzięczyć się światu za to, że nie był dla niej tak skomplikowany.

Starość Esther to stan, w jakim powraca do wspomnień po to, by ożywić wszystko, co w sercu uśpione. Wszelkie niezwykłości, ekscentryczność, wszelakie porywy uczuć i działania impulsywne - to wszystko było jej obce. Teraz pozostaje lęk. Bo może czegoś nie zrobiło się tak, jak powinno? Czegoś nie powiedziało? Jakichś gestów nie wykonało? Bohaterka książki żyje w coraz większym lęku. Modli się do każdego możliwego boga o to, by umrzeć podczas snu i o to, by nie upokorzyła jej demencja. Kresem bycia sobą, kresem normalnego i zdrowego życia jest pomalowanie brwi szminką - zrobiła to jej przyjaciółka Helen z domu starości Cedar Shores, w którym córka Esther widziałaby ją jako cieszącą się życiem bez zbędnych zmartwień.

Esther nie ma zmartwień. Może kilka. Artretyzm nie pozwala jej jeść chińskich potraw pałeczkami. Z trudem prowadzi samochód i każdy dybie na kluczyki, by pozbawić ją tego luksusu. Najgorsze chyba jednak jest wyobcowanie. W markecie, gdzie zostanie nazwana starą nietoperzycą, Esther ze smutkiem konstatuje - "żyję pośród obcych". Ma z kim porozmawiać, ma też z kim spędzać czas; tym niemniej są dni, które nie dają powodu do wstawania z łóżka i słowa córki, które bolą bardziej niż jej zasadniczość, zadaniowość, ciągłe zabieganie i chęć uszczęśliwienia matki pobytem w miejscu, gdzie Helen zaczęła malować brwi szminką...

Imię Esther zostało jej nadane przypadkowo. Karmel każe zastanawiać się nad rolą przypadku w długim, pozbawionym dramatów  życiu swej bohaterki. Jej życie nie było przypadkiem, a obecnie chce je zakończyć planowo; tak, jak żyła i działała u boku męża, dla którego zasadniczo była cieniem, który wiecznie był gdzieś obok, ale nigdy obecny naprawdę; który wyrzekł się córki po jej młodzieńczej ucieczce z domu i dla którego Esther była sumienną, schludną, skromną i zawsze podległą towarzyszką szarego życia ustanawianego obowiązkami oraz zasadami rutyny. Być Esther to szanować życie w najprostszej jego formie, przemijającej jak wszystko. Być Esther to zrozumieć celowość tego, co wcześniej nie wydawało się celowe. To umieć godnie odejść. Tak, by śmierć była świadectwem godnego życia. Bez pretensji o to, że czegoś się nie doświadczyło, czegoś nie zrozumiało. Starość u Miriam Karmel jest stanem w pełni harmonijnym, choć niewolnym od tęsknot, bo mimo wszystko chciałoby się choć czulszej córki i choć większej uwagi tych, co skupieni są na sobie, swym witalizmie i swoich zadaniach do wykonania.

"Być Esther" jest formalnie prostą i bezpretensjonalną książką o codziennym życiu, jakie nabiera znaczenia, gdy wydaje się spełnione. Śmierć nie jest mrocznym widmem. Esther ze śmiercią jest oswojona; ze świadomością bliskości swojej, bo męża w sobie praktycznie nigdy nie pochowała. Mimo wyobcowania w świecie, który pędzi sobie na niedostępnych już dla Esther torach, jest to historia pokory i mądrości, jakiej brakuje każdemu, kto przekonany jest o tym, iż czas ucieka mu gdzieś niezauważenie. Bohaterka Karmel przeżyła swój czas świadomie. Nie zrobiła niczego niezwykłego. Doznała tego, co doznaje każda kobieta. Umiała te doznania nazwać i wykorzystać. Teraz wspomina i opowiada, ale gotowa jest na to, by pożegnać się ze sobą. Bo być Esther to lubić siebie, być sobie wierną i wierzyć, że każdy przeżyty w długim życiu dzień był celowy i potrzebny. Tak jak potrzebna jest taka prosta literatura wzruszeń i refleksji. Esther mogłaby być przyjaciółką niejednej czytelniczki. Zostanie w pamięci wielu na długo.

Wdzięczna, mądra i ciepła powieść o tym, że należy żyć do końca i świadomie. Taka trochę apoteoza przeciętności w gruncie rzeczy, ale bardzo sympatyczna i warta poznania. Tego typu literatura jest bardzo potrzebna; pozwala zachować wiarę w celowość wszystkiego, co w rutynie i przemijaniu wydaje się bezcelowe. Być Esther to uwierzyć, że życie jest celem samym w sobie, a starość nie powinna przerażać.

2014-01-27

"Krótki przystanek w drodze z Auschwitz" Göran Rosenberg

Wydawca: Czarne

Data wydania: 20 stycznia 2014

Liczba stron: 326

Tłumacz: Mariusz Kalinowski

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Po Auschwitz...

Tego rodzaju świadectwa obrazują wyraźnie, że po piekle drugiej wojny i piekle obozów koncentracyjnych świat nigdy nie będzie już taki sam, bo ludzie po tym wszystkim nie będą tymi, co wcześniej. To historia Ocalałego, który umarł na Auschwitz kilkanaście lat po opuszczeniu obozu. Opowieść Görana Rosenberga jest świadectwem niebywałej dbałości o czas przeszły, jaki pozwala się zrozumieć; świadectwem miłości i szacunku do ojca, który pozostawił go z matką w 1960 roku, bo nie był w stanie być odpowiedzialny za świat, w jakim narodził się syn i nie był w stanie odpowiadać już za niego. Dawida Rozenberga dopadły cienie przeszłości wtedy, kiedy wydawało się, że po obozowym piekle stworzył namiastkę bezpiecznego świata dla swoich najbliższych i znalazł Miejsce, w jakim mogą się wspólnie zakorzenić. Dopadły i zniszczyły. Niestety.

To historia dramatu wynikłego z braku zrozumienia, braku zainteresowania, uporczywego zacierania śladów po wynaturzonych dziełach ludzkich rąk, jakimi były getta, obozy koncentracyjne, krematoria. Przede wszystkim jednak książka o własnej tożsamości; pełni owej tożsamości, do jakiej autor dochodzi w momencie, gdy naprawdę pozna historię ojca. Tę przez wszystkich zapomnianą i dla niego jako dziecka przed laty niemożliwą do zrozumienia. Rosenberg podąża ojcowską drogą ku samozatraceniu. Gorszemu i przejmującemu chwilami bardziej niż opisy samozagłady ludzkości, która pozwoliła na to, co działo się w Birkenau, Treblince, Ravensbrück czy choćby Wöbbelin - ostatnim przystanku zniewolenia Dawida Rozenberga.

Ojciec jako szesnastolatek został zamknięty w łódzkim getcie, by potem, będąc trzydziestosześciokilogramowym wrakiem człowieka odzyskać wolność, jakiej nie pojmował i do jakiej nie był przygotowany. Dramat Dawida Rozenberga rozgrywa się już w zamkniętej przestrzeni łódzkiej dzielnicy żydowskiej. Tej, która przetrwała najdłużej i za co niektórzy są wdzięczni Chaimowi Mordechajowi Rumkowskiemu. To jego dramatyczną odezwę publikuje nam autor; odezwę do łódzkich Żydów, by wydawali hitlerowcom chorych i ułomnych po to, by dłużej samych siebie pozostawić przy życiu. Wieloznaczność jego postępowania jest zarysowana w "Fabryce muchołapek" Andrzeja Barta, na której kartach rozgrywa się fikcyjny proces Rumkowskiego, w jakim uczestniczy postępiająca go - i wspominana przez Rosenberga - Hannah Arendt. Dla opowieści o Dawidzie Rozenbergu potrzebne są ostatnie lata getta. Ostatnie jego dni i ostatnie transporty, w których ku Auschwitz podąża setki niezawinionych i skazanych na unicestwienie.

Ojciec autora nie ginie ani na rampie Auschwitz-Birkenau przy rozładunku przerażającego transportu do utylizacji, ani w samym obozie, ani też w piekle niewolniczej pracy, do której trafił przez przypadek, wydostając się z Auschwitz. Nie łamie go czas, w jakim życie nie stanowiło żadnej wartości. Podda się wtedy, kiedy będzie mógł żyć naprawdę, ale ta umiejętność wyda się za trudna. Tymczasem jesteśmy w Auschwitz, skąd prowadzi Dawida droga przypadku ku wolności w nieznanej mu Szwecji, gdzie sprowadzi swą narzeczoną, podejmie pracę, spłodzi dwójkę dzieci... i odejdzie w szaleństwie...

Görana Rosenberga interesuje droga z Auschwitz, bo droga do obozu była - jak autor wspomina - drogą kolektywnego piekła. Interesujące są losy tych, którzy stamtąd się wydostali. Kimś takim jest Dawid Rozenberg, ojciec autora - ocalony dzięki kilku okolicznościom i narodzony na nowo, choć odarty z godności i wiary w sens istnienia obok ludzi odpowiedzialnych za komory gazowe i niewolniczą pracę więźniów w pasiakach. Komu mogą dziękować za ocalenie ludzie tacy jak Dawid? "Szczęście, przypadek, traf i kaprys losu to imiona kamieni, którymi jest wybrukowana każda droga z Auschwitz." Tylko dzięki zbiegowi kolejnych okoliczności Göran Rosenberg się narodził i tylko dzięki splotowi niekorzystnych okoliczności, w których pamięć wróciła, jego ojciec nie mógł odrodzić się w Szwecji - raju bezkresnych lasów pragnącym uchodzić w powojennej Europie za raj socjalny, nie tylko dla przybyłych spoza kraju, naznaczonych traumą przeżyć nieznanych Szwedom...

Rozpoczyna się walka o normalność w szwedzkim Södertälje, obecnie słynącym z faktu zasymilowania licznych uchodźców z Iraku, kiedyś otwartym na uciekających z piekła obozów. Rosenberg nieprzypadkowo zaczyna swą książkę od Miejsca. To świat, w jakim sam się rodzi, który oswaja; jego świat i jego miejsce naznaczone przez tory kolejowe, Kąpielisko, przez topografię i przez ludzi, wśród których jego ojciec starał się, by być wzorowym ojcem i obywatelem. Tego Miejsca nie dla niego przecież, nie jego mentalnie, nigdy nieoswojonego do końca, ostatecznie w pewnym stopniu opresyjnego. "Krótki przystanek w drodze z Auschwitz" obrazuje próby rozpoczynania na nowo życia, które gdzieś tam w Polsce zostało już przed laty wydarte z piersi. Syn po latach próbuje pojąć, czym dla ojca miało być życie w Szwecji - kraju, jaki przyjął do siebie 30 tysięcy ocalonych z obozów, by doszli do siebie i zaczęli normalnie egzystować. Jakie granice, jakie definicje może mieć świat po tym wszystkim, co przeżył Dawid Rozenberg i inni Ocaleni? Jak zacząć żyć, kiedy umarło się gdzieś w transporcie kolejowym, porzuciwszy walkę o godne istnienie, bo takie zostało z całą stanowczością zakwestionowane? Czy możliwe jest pogodzenie się z tym, co minęło? Tak bezproblemowe jak zapominanie świata o wojennym koszmarze, wypieranie ze świadomości piekła obozów, zamykanie wrót pamięci na siłę po to, by nie czuć dyskomfortu?

To książka napisana z czułością i z niesamowitą empatią; dociekliwa, drobiazgowa i wiarygodna - choć przecież stworzona z ułomków pamięci, niepełna, fragmentaryczna tak naprawdę. To opowieść o czymś niepojętym w swojej grozie i niewyrażonym w słowach.  Kolejny głos w sprawie pozorności ocalenia tych, którzy potrafili umierać na Auschwitz wiele lat po tym, jak się stamtąd wydostali. Rosenberg wraca do postaci ojca, którego pamięta i do zdarzeń, jakich pamiętać nie może, a jednak je gloryfikuje. Bo najgorsze, co może nastąpić, to ogólnoludzka amnezja. Świat i ludzie po Auschwitz nigdy nie będą tacy sami. Dawid Rozenberg poniósł ofiarę z ignorancji wobec tego faktu. Jego syn Göran ożywia go nie tylko dla siebie. Płaszczyzn interpretacyjnych jego książki jest tak wiele, jak wiele historii uratowanych z piekła, którzy potem nie poradzili sobie z piekłem wewnątrz siebie...

2014-01-25

"Istota" Arno Strobel

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 22 stycznia 2014

Liczba stron: 400

Tłumacz: Agnieszka Walczy

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34 zł

Tytuł recenzji: Zło w swej istocie

"Istota" jest rzeczą znakomitą. Takie pisarstwo to przykład czegoś oczywistego, o czym twórcy wszelkiego rodzaju thrillerów po prostu zapominają, gdy ich fabuły tworzą się w trakcie pisania. Istotny jest pomysł. Przemyślenie i przeanalizowanie planu powieści w taki sposób, żeby iskrzyła na każdej stronie, zwodziła nieustannie i wywoływała na przemian lęk, zdumienie i podziw dla szczegółów tworzących całość. Arno Strobel napisał książkę w swoim gatunku po prostu doskonałą. Niezwykle wieloznaczną, fantastycznie rozegraną na dwóch płaszczyznach czasowych, charakteryzującą się świetnie skrojonymi, wiarygodnymi psychologicznie postaciami, a nade wszystko bardzo dynamiczną. "Istota" przykuwa uwagę bardzo mocno; stworzona metodą bardzo przecież popularną, czyli na zasadzie krótkich i rwanych scen. Mamy do czynienia z zagadką kryminalną, psychologiczną grą, mamy bohatera poszukującego i oskarżonego, jaki broni się w sposób nie tyle niejednoznaczny, co w mroczny sposób przerażający. Mamy po prostu świetną intrygę!

Strobel napisał o istocie zła. Tego doświadczonego w przeszłości i takiego, które drzemie w człowieku, oczekując na okazję, by dać o sobie znać. Zło sankcjonowane jest przez okoliczności i wydaje się, że ludzkie okrucieństwo to efekt pewnych zbiegów okoliczności, w których daje się upust żądzom, pragnieniom i rojeniom wyobraźni, jakie mają destrukcyjny charakter dla samego opętanego pragnieniem wyrządzania i usprawiedliwiania w sobie zła. W narracji "Istoty" wplecione są rozważania na temat tego, w jaki sposób zło oceniać i jak nie dać się okolicznościom, które w połączeniu z emocjami, zaciemniają obiektywny obraz; każą wnioskować inaczej niż wskazywałby zdrowy rozsądek, każą zła szukać nie tam, gdzie powinno być odnalezione i unicestwione. Arno Strobel uczynił bohaterami dwóch przyjaźniących się policjantów, psychiatrę i zaburzoną emocjonalnie kobietę. Rozegrał wszystko tak, że między całą tą czwórką rysują się wszelkie możliwe sposoby opowiadania o tym, że zło w gruncie rzeczy nie jest jednoznaczne i że proces rozumienia, co jest słuszne w walce z nim, a jakich narzędzi używać nie można, przychodzi z czasem, życiowym doświadczeniem i wtedy, kiedy rzeczywiście nie będziemy poddawać się emocjom, a jest to grzech prawie każdego ze wskazanej czwórki bohaterów.

Kiedy w 2007 roku przed Joachimem Lichnerem otwierają się drzwi zakładu karnego, mężczyzna po raz pierwszy od trzynastu lat może jako wolny człowiek podjąć jakąkolwiek decyzję dotyczącą tego, co dalej. W planie ma powrót do Akwizgranu. W głowie niepokój i wściekłość. W 1994 roku został skazany za zamordowanie czteroletniej dziewczynki. Prowadzący śledztwo policjant manipulował świadkami i materiałami dowodowymi, w efekcie czego psychiatra Lichner trafił za kratki za czyn, jakiego - co sam podkreśla - nie popełnił.

Wspomnianym policjantem jest Bernd Menkhoff. Zimą 1994 roku odkrywa zwłoki porwanej Juliane oraz poznaje okoliczności jej śmierci, które wiodą go ku rezydencji psychiatry związanego z czarnowłosą pięknością - Nicole Klement. W tym czasie Alex Seifert ma dwadzieścia trzy lata, rozpoczyna dopiero karierę policyjną, a trup czterolatki jest pierwszym, z jakim się styka. Menkhoff jest jego przełożonym, doświadczonym policjantem prowadzącym śledztwo z kilkoma poszlakami. Seifert obserwuje, słucha, stara się nauczyć dróg dedukcji kolegi. A te wydają się być co najmniej chybione. Menkhoff wchodzi w niepokojącą relację z towarzyszką Lichnera i dzięki zbliżeniu z nią coraz bardziej podsyca w sobie nienawiść do cynicznego i nazbyt pewnego siebie doktora. Kwestia udowodnienia mu porwania i zamordowania dziewczynki z sąsiedztwa to tylko kwestia czasu...

Kiedy ponownie przyglądamy się poczynaniom dwóch policjantów, mamy już rok 2009. Lichner od dwóch lat jest wolny. Telefon od anonimowego rozmówcy kieruje Menkhoffa i Seiferta do drzwi obskurnego mieszkania, które zamieszkuje psychiatra. Czas nie zatarł siły nienawiści, jaką pałają do siebie Lichner i Menkhoff. Alex nie jest już jednak żółtodziobem, lecz świadomym swojej roli policjantem. Dostrzega, że nowa intryga ma na celu pognębienie Lichnera i zaczyna wierzyć, że skazanie sprzed 15 lat mogło być efektem fatalnej pomyłki. Tymczasem okazuje się, że morderca prędzej czy później będzie chciał ponownie zabić jakieś dziecko...

Partnerskie relacje między Menkhoffem a Seifertem coraz bardziej się komplikują latem 2009 roku. Pierwszy chce za wszelką cenę ponownie osadzić doktora w więzieniu. Obaj znajdą się w centrum dramatycznych wydarzeń, których zrozumienie będzie dla czytelnika łatwiejsze dzięki retrospekcjom sprzed piętnastu lat. Arno Strobel prowadzi nas bowiem symultanicznie przez dwa dochodzenia. Tamto wcześniejsze ma wieść do faktu dokonanego i dowiadujemy się, w jaki sposób skazano Lichnera. Obecne śledztwo to dziwna sprawa rzekomej córki psychiatry i koncentrująca się na tajemniczej Nicole Klement. Zawiązana zostaje intryga, w której Menkhoff coraz silniej poddaje się emocjom, a Seifert coraz bardziej przekonaniu, iż wtedy, przed laty, nie kierował się przeczuciem; teraz przeczuwa, iż mają do czynienia z człowiekiem, którego w 1994 roku skrzywdzili. Kto i w jaki sposób krzywdzi tutaj innych?

"Istota" jest opowieścią, która każe zgłębiać wnętrze, nie analizować przesłanki. Sięgamy w głąb tego, co zazwyczaj jest opisywane behawioralnie. U niemieckiego pisarza intryga zazębia się, kiedy docieramy do kolejnych intymnych faktów z życia bohaterów. Seifert jest bardzo dynamiczną postacią; obserwujemy zmianę jego sposobu myślenia i działania po wielu latach. Jesteśmy świadkami kilku dramatów i zastygamy w napięciu, bo prawda o komplikujących się zdarzeniach czeka na nas dopiero na ostatniej stronie powieści. Zima 1994 roku podkreśla chłód i precyzję mordercy Juliane. Lato 2009 roku uosabia żar poszukiwań i zagubienia w tych poszukiwaniach, nieznośny klimat niepewności oraz manipulacji, jakiej poddani zostaną niekoniecznie ci, których o to podejrzewamy.

Świetny thriller, napisany z rozmachem, ale z drugiej strony bardzo kameralny; skupiony na wszystkim, co ukryte dla oczu. Widoczna za to topografia Akwizgranu - miasta sportretowanego równie dobrze jak stany duszy bohaterów książki. Arno Strobel opowiada o zgubnych namiętnościach, o zagubieniu wewnętrznym, o wierności sobie i o tym, że skutecznie walczyć ze złem można wówczas, gdy zrozumie się, czym naprawdę jest i gdzie się kryje. Kiedy zrozumie się jego istotę...

2014-01-23

"Fantastyczny Kraków" Paweł Dunin-Wąsowicz

Wydawca: Narodowe Centrum Kultury

Data wydania: 30 grudnia 2013

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda

Cena det: 39 zł

Tytuł recenzji: Możliwe niemożliwości

Kraków doczekał się wielu książek o sobie. Ta jest jednak inna. Z miasta, które uznawane jest za świątynię sztuki, matecznik kultury narodowej czy wieczną w polskiej świadomości siedzibę królów, Paweł Dunin-Wąsowicz wyrusza w niezwykłą, fantastyczną podróż. Dedykuje "Fantastyczny Kraków" profesorowi Henrykowi Markiewiczowi, który nie doczekał publikacji, a który - poszukując Krakowa i jego śladów w literaturze oraz jej historii - jest chyba duchowym przewodnikiem i  źródłem inspiracji książki, jaka osadzona w mieście, wędruje gdzieś poza jego mury, ponad czas - traktowany jako narzędzie, którego upływ wraz z fantazjami na ten temat pokażą kilka możliwych niemożliwości. O wizjach, alternatywnych bytach Krakowa, o historiach z przyszłości i o mocy fantazji, jaka miasto zanurzone w czasie przeszłym osadza gdzieś, gdzie rodzi się inaczej, na nowo - o tym wszystkim oraz o wielkiej pasji poszukiwawczej jest "Fantastyczny Kraków". To świadectwo wielkiej erudycji i dowód, jak wiele można wziąć z tego, co w Krakowie minione dla fantazji opowiadających o mieście projektowanym i o mieście z czasu przyszłego, do którego warto dotrzeć i warto się mu przyjrzeć.

Siedem rozdziałów to dowody wnikliwych poszukiwań autora, który na futurystyczne ślady Krakowa trafiał w książkach publikowanych przez całe stulecie. Indeks nazwisk i bibliografia do zbioru są imponujące nie tylko dlatego, że jest tam dużo pozycji; Dunin-Wąsowicz potrafi odnaleźć nawet drobne ślady, niewielkie wzmianki, zasygnalizowane sceny, zdarzenia, kilka motywów albo wydający się mu ważnym margines wspominanej książki. Wszystko po to, by oprowadzić po Krakowie istniejącym w wyobraźni i mogącym wszystkim tym osadzonym w mieście na co dzień ukazać alternatywy, o jakich nie mają pojęcia. Pokazać Kraków projektowany, Kraków wizyjny, Kraków niezbadany i nieznany; zaskakujący i inspirujący.

Nawiązując do twórczości Macieja Guzka, Paweł Dunin-Wąsowicz wspomina o zabiegu powołania w jego prozie do życia czegoś takiego jak "rabbithole", czyli miejsca transferów między rzeczywistością a światem baśniowym. Wydaje mi się, że "Fantastyczny Kraków" to próba poszukiwania takich miejsc w Grodzie Kraka; współistnienie tego, co realne z legendarnymi zdarzeniami czy postaciami dodatkowo zaczyna egzystować z przyszłością, w jakiej Dunin osadza kontekstowo duże fragmenty z historii, otaczając je senną atmosferą futurystycznych wizji, w których jest miejsce na magię, czytelną acz wykorzystaną na nowo symbolikę, baśniowość mroczną i zaskakujące zakończenia, otwarte jak rozważania nad rolą wykorzystania przez cytowanych pisarzy krakowskich motywów do snucia mniej lub bardziej niezwykłych wizji przyszłości miasta.

Autor rozpoczyna od Smoka, od Kraka, Wandy i czarnoksiężnika Twardowskiego. Wskazuje sposób wyprowadzenia ich z ram legendy i umieszczenia w przyszłości. Są nawiązania do tego, co dobrze znane u Pagaczewskiego, ale są też odniesienia do ekscentrycznego twórcy, Stanisława Szukalskiego, który Kraka czyni demaskatorem kłamstw. Trzy kolejne rozdziały przedstawiają wyszukane przez autora wizje przyszłości z Krakowem w roli głównej. Są omawiani znani współcześni prozaicy (elfia dzielnica i lsny Jacka Dukaja czy Rynek Główny będący sukiem w Al-Krakau u Pilipiuka), są też spektakularne wizje kreowane już w odległej przeszłości, jak choćby krakowski świat roku 2922 z powieści Michaliny Mossoczowej "Za tysiąc lat" wydanej w 1923. Dunin-Wąsowicz swoje literackie odkrycia Krakowa w fantastyce dzieli na wizyjność, fantastykę militarno-katastroficzną oraz na opowieści o alternatywnych krakowskich bytach w przyszłości. Bohaterowie omawianych lektur zazwyczaj śnią o świecie, jaki ma nadejść, a którego kruche ramy rozpadają się wraz z otworzeniem oczu. Jest ciekawie, ale i groźnie. Kraków opuszczony, upadły w samoistnym skarleniu, Kraków spektakularnie burzony i wirtualny, nowoczesny i opuszczony, Kraków niewiarygodnych historii bardzo prawdopodobnych dramatów.

Świetny jest rozdział, w którym Dunin-Wąsowicz śledzi, jak w literaturze ożywały posągi, zmarli, wiekowe opowieści z Wawelu rodem. Na szczególną uwagę zasługuje nawiązanie do twórczości Jana Majdy. Potem jest o innych niesamowitościach - o tym, co wymyślili twórcy różnych gatunków, różnego czasu i różnych przekonań. Są pustoszejące krakowskie ulice, jest tajemnica biurka z kaukaskiego orzecha, mamy kinowe potwory żerujące na widzach czy porwany tramwaj, który jedzie przez kanion. Szalone, spektakularne, groźne i inspirujące. Dunin-Wąsowicz pochyla się nad szczegółami, ukazuje sposób oglądu głównie młodych twórców tego, co krakowskie nie tylko w obrębie Rynku Głównego, ścisłego centrum i  historycznie wytyczonych szlaków głównych ulic.

Najlepsze jest bowiem na końcu, a znajdziemy tam fantastyczną wyprawę do Nowej Huty, której część mieszkańców do dziś nie identyfikuje się z Krakowem. Zbudowana przez komunistów dzisiaj jest skansenem komunizmu dla spragnionych atrakcji turystów. A przecież mogłoby tam dziać się co innego! Może pod ziemią kryje się fabryka atomowa? Może na pętli Pleszów, gdzie kończy się Kraków, Huta i miejska cywilizacja, ktoś umiejscowił enigmatyczny Instytut Nowego Człowieka? Dunin-Wąsowicz przedstawia inspiracje twórców, którzy traktowali Nową Hutę jak skarbnicę naukowych tajemnic z czasów zimnej wojny. Wyborny to rozdział i ożywiający dzielnicę bardziej niż wszelkie próby jej rewitalizacji, cokolwiek jej twórcy mieli lub mają na myśli.

Na okładce widzimy latające talerze. Unoszą się nad Krakowem. W opowiadaniu Krzysztofa Borunia ratunkiem dla bohaterów z Krakowa 2088 roku jest latający talerz właśnie. Te z powieści Pagaczewskiego nie docierają na miejsce, ale może statkami kosmicznymi są groźne nowohuckie markety? Jeśli traktować "Fantastyczny Kraków" jako efekt bibliofilskiej pasji i zaangażowania, jest to książka niezwykła pod każdym względem. Dla realistów zamykających Kraków w różnych historycznych czy mentalnych ramach - publikacja otwierająca oczy i inspirująca. Dodatkowo przepięknie wydana; edytorska dbałość o formę jest równie sumienna co autorska wnikliwość, by miasto senne czasem minionym obudzić w przyszłości i pokazać kilka fantastycznych projekcji, które ożywią wyobraźnię i każą spoglądać na to, co krakowskie, inaczej niż do tej pory.

2014-01-20

"Kapłan diabła" Richard Dawkins

Wydawca: Helion

Data wydania: 10 stycznia 2014

Liczba stron: 316

Tłumacz: Michał Lipa

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Z szacunku do nauki

Najnowsza publikacja Richarda Dawkinsa nie jest tak naprawdę niczym nowym, ale wymaga czytania wciąż na nowo, kiedy rozum zagubi się na tyle, by wątpić i wierzyć w przesłania, a nie dowody. W każdym możliwym znaczeniu. "Kapłan diabła" to tytuł przewrotnie dość nawiązujący do listu Karola Darwina, którego duch unosi się nad tą książką zawierającą teksty z dwudziestu pięciu lat świadomego życia; życia naukowca, ewolucjonisty, racjonalisty i człowieka mądrego mądrością dowodów, umiejętnością głębokiej analizy niezwykłej świata natury i pokorą wobec rozmaitości form życia, wśród których nie jesteśmy nikim, kto miałby prawo nazywać się lepszym. Eseje, recenzje, mowy pożegnalne dla zmarłych przyjaciół, odczyty - wszystko u Dawkinsa przesycone jest darem przekonywania tego naukowca, który nigdy nie wypowiada się kategorycznie, nigdy pod wpływem emocji (z małymi wyjątkami, o czym później), nigdy też nie czyni ze swoich tekstów wykładni prawd, sugeruje jedynie sposoby dochodzenia do prawdy takiej, jaką możemy zrozumieć i objąć naszym mocno ograniczonym umysłem.

Czyta się Dawkinsa znakomicie. Nawet wtedy, gdy jego rozważania z zakresu dziedzin, w których jest ekspertem, brzmią nieco hermetycznie i utrudniają lekturę. Uczony wspomina, że zawsze odczuwa "paniczny lęk przed oślepianiem ludzi nauką". Proponuje postawę dialogu, a nie wykładu. Sugeruje, czasami bardzo dosadnie, ale zawsze pozostawia odbiorcę z własnym przekonaniem o tym, czy przeczytane lub usłyszane jest rzeczywiście warte przyswojenia. Dawkins tak jak Sokal i Bricmont, których książkę "Modne bzdury" przywołuje, kpi z pustosłowia postmodernistycznych naukowców oraz takich sformułowań, jakie mają wywody naukowe czynić narzędziami oślepiania. Pisząc o sprawach trudnych, odnosząc się do wielu zagadnień z dziedziny genetyki, nawiązując do darwinizmu i tego, czym wsparli teorię ewolucji neodarwiniści - oddaje sedno problemów w taki sposób, że możemy się w nich odnaleźć, gubiąc jednocześnie; szukając z autorem wspólnej drogi do zrozumienia. Bo ono bowiem jest najważniejsze - bez względu na to, do jakich aspektów życia i jego historii Richard Dawkins nawiązuje.

Widać, że to człowiek, który umiłował naukę ponad wszystko. Bezwzględny tropiciel myślowych absurdów, obnażający podwójne standardy myślenia, dowodzący luk myślowych i tego, że często nieciągłość uniemożliwia pełny wgląd w problem. Wszystko to z czułością i wrażliwością estety, człowieka o głębokiej kulturze, tolerancyjnego bardziej niż to możliwe (chwilami), ale przede wszystkim pochylonego nad losem natury myśliciela, dla którego każda odpowiedź implikuje kolejny znak zapytania. Wedle Dawkinsa "nauka może być poezją. Może mieć wymiar duchowy, a w pewnym sensie nawet religijny, jeśli odrzucimy skojarzenia z siłami nadprzyrodzonymi". Jakie to wzniosłe i może wydać się piękne. Co jednak, kiedy owa nauka sprowadzi nas do parteru, udowadniając ponad wszystko, że "jesteśmy tak naprawdę napuszonymi małpami, a nasze mózgi są ukształtowane w sposób umożliwiający przeżycie na afrykańskiej sawannie w epoce kamienia łupanego"? Richard Dawkins patrzy na człowieka i jego ewolucję z niezmiennym zadziwieniem; prymitywizm nie jest dla niego źródłem frustracji, bo prymitywne może być pasjonujące. "Kapłan diabła" nie redukuje ludzkiej jednostki do genotypu, choć to o genach dużo jest w tej książce; o możliwościach stojących przed tymi, co potrafią wykorzystać informacje, do których niechętnie sięgamy, bo chcemy wierzyć, że jesteśmy czymś więcej niż zlepkiem genetycznych informacji i spuścizny praprzodków, którym do głowy by nie przyszło, aby okazywać wyższość wobec natury, otaczającego świata. Dawkins porusza się między tym, co pewne i pokazuje grozę wiary w przesłanki, symbole, urojenia umysłu zainfekowanego przekonaniem, iż za stworzeniem stoi jakaś bliżej nieokreślona siła.

Nieprzypadkowo zatem najbardziej wyrazista jest w tej książce część trzecia, w której Dawkins rozprawia się ze wszystkimi religiami. Mocny tytuł "Zainfekowany umysł" wyraźnie wskazuje drogę rozważań o niebezpieczeństwach wiary pod każdą postacią i w każdej możliwej formie. Autor "Boga urojonego" bezlitośnie punktuje absurdy religijne; nazywa religie pasożytami umysłu, przedstawia jako niepokojąco szybko przyswajane mempleksy, które niosą w sobie nie tyle grozę trzymania się sfery urojeń i wyobrażeń, co pustoszą umysły w stopniu dużo bardziej trwałym niż najbardziej nawet inteligentny wirus komputerowy zainfekowane nim systemy operacyjne. Dawkins poddaje się przez chwilę emocjom - mocny i wyrazisty przez to jest esej o religijnej sile sprawczej aktów wrogości, który uczony napisał po atakach terrorystycznych na World Trade Center. Najbardziej irytuje jednak Dawkinsa fakt, że poglądy religijne są uprzywilejowane w społecznym dyskursie; każdą prawdę naukowiec musi udowadniać, każde religijne wierzenie przyjmuje się i często celebruje. Jakże możemy odkryć niesamowitość świata nauki, z którego wywodzi się Dawkins, kiedy szanujemy to, co religijne, a kwestionujemy to, co naukowe?

"Kapłan diabła" to także literackie i te rzeczywiste podróże do Afryki, naszej kolebki; miejsca praprzodków, w którym Dawkins czuje się szczęśliwy, zadziwiony i naiwnie wierzący w siłę tego, co minione, która zwycięży w świecie pędzącym wciąż do przodu. Na końcu mamy tekst najbardziej osobisty, nazwany przewrotnie modlitwą i skierowany do córki uczonego. Cała ta książka jest jej dedykowana. Jako kochający ojciec Dawkins chce swemu dziecku pozostawić wszystko, co najlepsze - spuściznę opartą na umiłowaniu nauki, szacunku do niej, do wszelkich form życia i do niezbadanej wielości. Tej w nas samych i wokół nas, w której buńczucznie wymachujemy coraz to nowymi wynalazkami, wierząc, iż zawsze będziemy gatunkiem uprzywilejowanym i wyróżniającym się. Wyróżniać może nas zdolność do analizy faktów i dowodów na tezy oraz teorie. Szkoda tylko że tego wyróżnika nie potrafimy docenić i szkoda, że taka publikacja jak "Kapłan diabła" może mieć tylu zwolenników, co przeciwników.

Tak jak Richard Dawkins szanuje spuściznę Darwina, tak współczesny człowiek powinien nauczyć się szacunku do nauki; w niej bowiem może kryć się ludzka lepsza przyszłość. Możemy bać się po nią sięgnąć tak samo, jak boimy się ewolucjonistów i mrocznych tajemnic sprzed milionów lat, które czynią nas bezbronnymi wobec faktów. Możemy też uwierzyć, że lepsza przyszłość to przyszłość nauki; tej poetyckiej, w wymiarze duchowym, okrutnej w swej prawdzie, ale prawdzie zawsze służącej rozwojowi.

2014-01-17

"Jak się ma twój ból?" Pascal Garnier

Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 24 stycznia 2014

Liczba stron: 176

Tłumacz: Gabriela Hałat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią...

Pascal Garnier nie żyje od czterech lat. To jego ostatnia powieść. Edytorska dbałość wydawcy każe po nią sięgać delikatnie; krucha i fascynująca jest forma okładki. Wewnątrz treść, która może nas pogrążyć w stuporze. Pozornie prosta historia, jaka zostaje w świadomości i nie pozwala nam na jej porzucenie. Mówi bowiem o sprawach ostatecznych. O życiu i o śmierci. Każe opowiedzieć się po jednej ze stron - kieruje nasze myśli ku odchodzeniu albo ku witalności. Wszystko inne, gdzieś pomiędzy, jest mało ważne, miałkie, schodzi na dalszy plan i się nie liczy. Życie to powolne gorzknienie, fatalizm i przeświadczenie o rychłym końcu czy może naiwna wiara w szczęście, idiotyczne wręcz przekonanie, że życie to pasmo radości, szans i możliwości? Garnier subtelnie sugeruje, ale musimy mimo wszystko wybrać - żyję ze świadomością bólu istnienia czy żyję bez świadomości, przyjmując każdy kolejny dzień za dobrodziejstwo? Dwuznaczne, niepokojące, niebezpieczne nawet. W czarno-białej tonacji. Groźne. A może po prostu prawdziwe jak wieczne balansowanie między życiem a śmiercią?

Rozpoczyna się od sceny pozorowania samobójstwa. Starszy mężczyzna przymierza się do tego, by udusić się za pomocą skakanki. Nie on podejmuje ostateczną decyzję. Ktoś mu pomoże. Ten, który kocha życie, a staje się zabójcą. Co wydarzyło się wcześniej? Co połączyło Simona Marechalla i młodego Bernarda Ferranda? Dlaczego jeden czeka gotowy na odejście, a drugi mu to odejście umożliwia? Pascal Garnier powoli, uważnie, precyzyjnie doprowadzi nas do tragicznego końca, opowiadając o tym, co zaszło od momentu, w którym ci dwaj mężczyźni po raz pierwszy spojrzeli na siebie.

Simon jest zmęczony życiem. Niewiele już czuje, praktycznie nic. Już na samym początku porównany jest do rzeźby nagrobnej, bo w istocie tlą się w nim tylko resztki życia. Czasu jawiącego mu się teraz jako pustka. Simon bowiem zadaje sobie dramatyczne pytanie: "Pewnego dnia przyszedłem na świat... I co się stało potem?". Francuski pisarz nie zapełni nam tej pustki; otrzymamy jedynie strzępy wspomnień, kilka ciepłych wzruszeń pozostających z Simonem do końca i smutne wizje z przeszłości, które kazały mu się w życiu zająć takim, a nie innym fachem. Marechall likwiduje szkodniki, w specyficzny sposób zajmuje się deratyzacją. Przed nim ostatnie zadanie. Przedtem przypadkowe spotkanie. Z Bernardem - prostodusznym chłopcem z okaleczoną dłonią, który ujmuje Simona swoją życiową nieporadnością, swą jednocześnie wielką siłą do pokonywania z radością każdego kolejnego dnia, bez względu na to, ile smutku może ze sobą nieść. Bernard smutku nie widzi, nie odczuwa go, istnieje gdzieś obok wszelkich mrocznych stron życia, które tak dokładnie zbadał już Simon. Zachwyca się nieskomplikowanym życiem Bernarda. Podejmuje wysiłek poznania go bliżej. Wykorzystania raczej. Ale dla Simona jedno z drugim już dość dawno zlało się w całość...

Bernardowi w dotychczasowym życiu dobrze wychodziło tylko łapanie much i puszczanie kaczek. Jego matka, prosta robotnica, wychowywała go najlepiej, jak umiała. Sama nie umiała żyć, po prostu. Wciąż walczyła o szczęście, ale wiecznie przegrywała. Pozostał jej mało rozgarnięty syn, ruiny sklepu, chroniczny kaszel i butelka negrity. A także żal za wszystkim, co stracone i czego nie można było zaznać. Bernard jest silnie związany z emocjonalnie zaburzoną matką i chociaż relacje są skomplikowane, Ferrand raczej nie czuje ich ciężaru. Poznanie Simona jest dla niego dużym przeżyciem. Starszy mężczyzna to substytut ojca, który porzucił matkę zaraz po urodzeniu się Bernarda. Chłopaka ujmuje szczerość Simona. Nie chce widzieć pod nią tego, jaki nowy znajomy jest naprawdę. Nie chce zrozumieć jego zgorzknienia, jego zamknięcia się w sobie, jego przekonania o życiu zmierzającym do bezwzględnego końca; tego końca, który czasami z różnych powodów trzeba przyspieszyć.

Obu mężczyzn połączy zależność, wbrew pozorom mało skomplikowana. Wspólnie będą coś robić, wspólnie przeżyją kilka zdarzeń, los ześle im przypadkowe kobiety komplikujące plany, ale przede wszystkim obaj będą stanowić byty niezależne i niemożliwe do wzajemnego przeniknięcia. Tym bardziej zastanawiająca jest bliskość między nimi i fakt, iż Simon z powodu Bernarda roni pierwszą od bardzo długiego okresu czasu łzę...

Garnier w prosty sposób wykorzystuje motyw podróży oraz operuje kontrastem w każdym możliwym jego znaczeniu. Wiedzie nas ku zatraceniu, bo musimy - co wcześniej zasygnalizowałem -  jednoznacznie opowiedzieć się za którymś z bohaterów. Poznając ich przeszłość, zaczynamy rozumieć motywacje, ale boleśnie zderzony ze sobą witalizm i pustka budują niewyobrażalnie wielkie napięcie, które towarzyszy do ostatniej strony, podczas gdy czytamy prostą w gruncie rzeczy historię, jakiej koniec dodatkowo już poznaliśmy.

Jak się ma twój ból? Tak podobno pozdrawiają się mieszkańcy jednego z afrykańskich krajów. Tak mogliby witać się Simon i Bernard, gdyby tylko dane im było powitać się ponownie. Cierpienie za życia i boleść tego życia przeżywania wplecione są w każde słowo tej dramatycznej historii. To książka o prawie do życia i do umierania. O okrucieństwie i łagodności. O uczciwości i lojalności jakie stoją gdzieś poza życiem i umieraniem. O postrzeganiu świata i jego przeżywaniu - na dwa, krańcowo różne sposoby. W końcu przewrotna makabreska z tezą, bo przecież wiemy od początku, że Bernard pozbawia życia Simona; kto się tu komu sprzeniewierza i jak to możliwe, że miłujący życie pod każdą postacią Ferrard jest w stanie pomóc komuś innemu się z nim rozstać?

Pascal Garnier operuje dość surowymi środkami wyrazu. Niektóre porównania i symbole wydają się nawet odrobinę pretensjonalne, ale powstaje z tego historia dwuznaczna, emocjonalnie wyczerpująca i taka, że nie da się jej po prostu opuścić. "Jak się ma twój ból?" hipnotyzuje już tytułem; potem poniewiera czytelnikiem i pozostawia go z wieloma znakami zapytania, bo to jedna z książek, które o życiu i człowieku mówią prawdy uniwersalne bez względu na to, jak niewygodne te prawdy miałyby być. Garnier czule pyta o ból. Wyzwala go i nazywa na kilka sposobów. Oddaje do naszych rąk ostatnią opowieść, jaką spisał. Porusza i mocno niepokoi...

2014-01-14

"Przemyśl-Szczecin" Karol Maliszewski

Wydawca: Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza

Data wydania: 1 grudnia 2013

Liczba stron: 128

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29 zł

Tytuł recenzji: Podróż w Polskę

Jerofiejew upijał swego Wieniczkę na trasie Moskwa-Pietuszki, ale obawiam się, że na przejazd pociągiem Maliszewskiego zabrakłoby mu i alkoholu, i mocnej głowy, i twórczych przemyśleń, i zdrowego rozsądku. Zabrakłoby przede wszystkim empatii dla bolączek typowo polskich, z polskości zrodzonych, w zabrudzonych polskością wagonach zagnieżdżonych - nawet tych zmodernizowanych przez bydgoską Pesę.

W najnowszej prozie Karola Maliszewskiego pojawiają się bohaterowie jednej trasy, jednego jednorazowego biletu, ludzie przeżywający swój los pojedynczo i jednorazowo opowiadający o czymś, co w nich, w nas samych; na stałe, na wieczność, w wiecznym martyrologicznym zapluciu i w koszmarnym malkontenctwie. Ale "Przemyśl-Szczecin" to nie jest książka o narzekaniu, przybiciu i rozbiciu; to formalnie ciekawy eksperyment wyrażenia polskiego życia w całej jego rozciągłości, ze wszystkimi bolączkami, frustracjami, rodzimym egzotyzmem i z polską bezradnością zamienianą usilnie w siłę przetrwania mimo wszystko. Maliszewski zastanawia się nad tym, jak żyć jest lepiej lub wygodniej  - "na oko", czyli pozornie czy "głęboko", czyli w pełni świadomie, jakkolwiek ta świadomość byłaby okrutna. Język Hubert Klimko-Dobrzaniecki pięknie nazywa maliszewszczyzną; w istocie to opowieść oryginalnej frazy i historia wieloznacznie złośliwa. Złośliwe są słowa ze swoją wieloznacznością i niemoc, gdy słów brakuje, a materia wokół domaga się opisania.

"Przemyśl-Szczecin" to ogląd tego, co wokół, ale i sięganie do wewnątrz. Zaczyna się od wstydliwych snów, a kończy egzorcyzmem. Między tym rozpięty jest tragizm trwania w boleści typowo polskiej, inteligenckiej, gdzieś między tym, co dopuszcza zdrowy rozsądek a wszystkimi szaleństwami, jakie czynią z nas naród taki, nie inny. I wszystko w kolejowym ruchu, bo ten ruch jedynie wydaje się czymkolwiek stałym. Wsiąść do tego pociągu, to poznać porządek w chaosie rozmów i przemyśleń wszystkich tych, których na chwilę jednoczy wspólny przedział i którzy dzielą się opowieściami, jakich nie byliby w stanie opowiadać nawet samym sobie przed lustrem. Długie godziny bycia wciąż pomiędzy; kolejne dworce niczym stacje drogi krzyżowej. Bo i Krzyż jest na trasie, poznanie i przemyślenie również. Nie chce się wsiadać do tego pociągu, ale potem trudno już go opuścić. Bo Karol Maliszewski wiąże słowa ze świadomością i w tej kolejowej prozie zamyka nas na zawsze ze swoimi podróżnymi; ich bagaże są bagażami naszych wstydliwych życzeń, przekleństw, marzeń i koszmarów sennych.

Są interesujące biografie, niektóre zabawne, w większości dramatyczne. Buchalter, który odziedziczył po ojcu nawyk kreślenia po książkach, z jakich wyrywa słowa, nie używając ich w życiu. Nauczyciel z działalnością literacką po godzinach, z nauczycielskimi frustracjami i marzeniami nigdy nie do spełnienia. Ksiądz z poczuciem bezsensu swojej misji, szukający dusz do zbawienia i doznający przypadkowej rozkoszy cielesnej. Student udręczony pustką. W pustce żyjący ze swymi hemoroidami samotnik. Wszyscy zastygli w jednym pociągu na chwilę; tacy do podglądania i do pożałowania. Wszyscy czujący bolesny rozdźwięk między rzeczywistością a myślami o niej. Smutni, szarzy, zmęczeni podróżą i swoim losem. A jednak opowieści o nich iskrzą i chce się czytać, co się wydarzyło, zanim stali się tacy a nie inni i co się może zdarzyć, by zmiana nadeszła tak bardzo upragniona i tak przejmująco niewiadoma, albowiem o niepewności czasu teraźniejszego też jest ta książka.

O czym jeszcze? Nie tylko o tym, co w toczącym się po torach pociągu, ale także o mijanych miejscach. O tym, gdzie toczy się prawdziwe życie i czy można je wyrazić w słowach. O pozbawianiu się celu i sensu, kiedy ani jedno ani drugie jest po prostu niewyrażalne. O bylejakości myśli i o uciekaniu od myślenia na jakikolwiek temat. O Polsce w ruchu i tej zostawianej gdzieś w oddali. Wciąż obecnej, wciąż uwierającej, wciąż nienazwanej przez słowa, bo szukanie sensu słów to także zadanie dla podróżujących, ale przede wszystkim dla tych, co o tej podróży czytają.

Takie książki są niewygodne. Maliszewski pisze o pamięci, którą chciałoby się zatrzeć i o spoglądaniu w przyszłość, gdzie nic tak naprawdę nie widać. Ludzka kondycja w pociągu jest marna, sama podróż niczego nie zmienia, ruch jest świadectwem toczenia się po torach zamkniętych w metalowej klatce nieszczęśników, którym na jakimś tam etapie życia zabrakło siły, by żyć naprawdę. To gorzka proza i chwilami tkwi się w niej z takim samym nastawieniem jak w pociągu tytułowej relacji. Chce się końca wszystkiego. Jest za duszno, zbyt dyskomfortowo, trzeba się jeszcze z czymś liczyć i płacić za chwilowe uwięzienie, przy którym zbyt łatwo odkryć, kim się jest naprawdę i w drugim człowieku zobaczyć rzeczy, jakie są wciąż obok, a nie w nas samych, oszukanych przez życie niepełne, niespełnione.

Myślę, że autor "Manekinów" tę polskość, którą deprecjonuje, ośmiesza i boleśnie odsłania, mimo wszystko kocha i szanuje, bo jest jego polskością; pochyla się nad nią i płacze nad niedoskonałością, w jakiej przyszło żyć. Szuka słów, by wyrazić wszystko to, co być może już zostało wyrażone, ale wielu nie słuchało, nie patrzyło, nie skupiało się. Zamknięci w przedziale, bliscy dla siebie na chwilę, polskością dzielą się ci, którzy naprawdę ją przeżywają. Bo to opowieść o świadomym patrzeniu na Polskę i z tej Polski wyrastająca. Boleśnie, lecz naprawdę. W podróży, gdzie celem nie jest poznanie, lecz zrozumienie, wyżalenie się, ośmieszenie i katharsis. Ten pociąg przecież w końcu dojeżdża do celu i się zatrzymuje. Iloma słowami zatrzyma nas przy tej książce autor?

2014-01-12

"Nastka, śmiej się" Marian Pankowski

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 28 listopada 2013

Liczba stron: 128

Oprawa: miękka

Cena det: 23 zł

Tytuł recenzji: Język żywy - czas miniony

W przypadku  książki "Nastka, śmiej się" zdecydowano za Mariana Pankowskiego. Zbiór ośmiu tekstów publikowanych w "Twórczości", "Lampie" i "Pamiętniku Literackim" to pośmiertny hołd złożony autorowi, który dzięki świeżości języka nigdy niewpisanego w żadne ramy, pozostał - jak twierdzi Przemysław Czapliński - "najmłodszym wśród najstarszych pisarzy". W omówieniach twórczości Pankowskiego przebija często manieryzm słowny; chce się napisać o nim tak, jak on pisał o świecie, ale zwykle wychodzą z tego awangardowe i puste popisy retoryki. Owszem, najistotniejsze jest to, w jaki sposób autor opowiadał swe historie, ale wydaje się równie ważne, o czym opowiadał. I mimo wszystko skupię się na treści, nie na formie, bo te ostatnie teksty są lingwistycznie buńczuczne, językowo żywe i formalnie nie do okiełznania, ale mówią o czasie minionym z poetycką głębią i realizmem nostalgii.

 "Nastka, śmiej się" to zbiór, w jakim Marian Pankowski jawi się jako gawędziarz zanurzony w czasie przeszłym. Zatrzymuje, gloryfikuje, ironizuje i zapisuje - czas, jaki minął i zdarzenia, które pozostały. Słyszymy minione dźwięki, widzimy półfantastyczne obrazy polskiego życia sanockiego emigranta z Belgii; jest piołunówka, byty zmyślone, historie wyobrażone i sprzeciw wobec tych, co "ciepłą dupą do przyzby przyrośli", bo wyostrzenia w plastycznym opisie rzeczywistości wynikają przede wszystkim z faktu, iż łobuz znad Sanu poznał inne, dalekie, skomplikowane jak sposób jego wyrażania życie, także życie wewnętrzne. Są historie osobiste i Historia obserwowana z boku, z sardonicznym uśmieszkiem i butą tego, co Historii wbrew. Jest dramat życia obozowego, są religijne uniesienia, jest wspomnienie miłosnych fascynacji i zarys tożsamości ciut plebejskiej konfrontowanej z tym, co pańskie - przy stole doktorostwa B. z Ostendy czy we wspomnieniu Ludwisia, którego pochłonęło piekło obozu przed laty...

Tytułowe opowiadanie wyrasta z tego, co mówi matka narratora. W prowincjonalnym świecie zawiści i małostkowości kiedyś tam pewien defraudant i oszustka próbowali urządzić sobie raj na ziemi. Rajskie, odrealnione bardzo, a przecież tak żywe w pamięci, jest wspomnienie pewnej wariatki-posługaczki, co pokazywała i będąc obiektem drwin, stawała się jednocześnie bytem efemerycznie niedościgłym. Pankowski wspomina czas, kiedy jeszcze bywał w Sanoku, kiedy nie została naruszona więź rodzinna. "U starszego brata na przyzbie" to tekst także nobilitujący i podkreślający ważność relacji rodzinnych. Brat jest podkarpackim Andersenem o wargach Rudolfa Valentino; wspomina topielca z Sanu, starego mercedesa, opowiada o naturze pstrąga i zastyga w czasie minionym tak, jak przyzba - punkt widzenia, siedzenia i odniesienia do reszty świata. Ta reszta żyje w oddaleniu. Sanocki czas jest czasem zatrzymanym. Ten emigracyjny przyszłym niedokonanym, a pomostem słowa, związki frazeologiczne rozbijane świadomie, frazy rozedrgane i opisy, które zaciemniają miast rozjaśniać ich przedmiot.

Myślę, że jednym z ważniejszych tekstów jest "Nie grają nam surmy bojowe...". Kostyczność rodzimych ideologii, mroczna martyrologia, życie czasem już przeżytym i polskość uciemiężona - bolą, zadziwiają, rozczarowują i nęcą mimo wszystko. Warszawski sierpień 1944 roku to czas wciąż obecny, kiedy poznaje się kogoś, kto nadal biegnie zrujnowanymi ulicami; nigdy się nie zatrzymał, a kiedy wraca jako emigrant, męczy go polskość ciemiężona swym losem na zawsze smutnym i na zawsze tragicznym. Co nam pozostaje? Co pozostaje tym, co gdzieś daleko? Oberek, kolędy, wspomnienie polskości jasnej, wyrazistej; polskości domowej i takiej, z jakiej wyrosła tożsamość. Piękny to tekst o przyjaźni mimo upływu czasu i o siedemdziesięcioletnich dzieciach, którym nikt już nie odbierze tego, co wzięli z polskości wartościowego.

Kobiety są piękne, kuszące i tajemnicze u Pankowskiego. Wspomniana Nastka jako pewien fantazmat, spotkana przypadkiem siostra straconego Ludwisia, co to w wirze namiętności chce wyrwać z żyjącego ślad zmarłego brata. Jest bohaterka dziesięciu poetyckich miniatur - Daniela. Jest w końcu kobiecość jako kategoria poznawania prawdy o czasie minionym. Tam Marian Pankowski pozostaje w swej bezpretensjonalności sztubaka, któremu życie dopiero się zaczynało. Pośród martwej natury z Ostendy i langust na półmisku zmartwychwstaje człowiek z daleka, zmartwychwstaje językowo, bo słowami ubogaca przeżyte już sny i wspomnienia, jakie można malować wciąż na nowo. Widać wyraźnie, że "Nastka, śmiej się" nie tyle rubasznością i dwuznacznością jest przepełniona, co nostalgią i zadumą skrytą gdzieś między konstrukcjami ze słów, dzięki którym jest to książka niepowtarzalna.

Po lekturze język wgryza się do świadomości i każe powtarzać, te wszystkie "miazgi wesołe" czy "kresy rzeczy pionowych". Niepokoi jedynie fakt, że dbając przecież o formalną strukturę zbioru, redaktor pozwala umknąć uwadze niewłaściwej formie frazeologizmu - "między Bogiem a prawdą" także zostaje w pamięci, niestety. Lektura "Nastki" to także frajda obcowania z pisarzem, dla którego język nie miał ograniczeń i który tej bezgranicznej wolności słowa każe iść w parze z przeszłością, jaka wydaje się surowa, zamknięta w ramach, złośliwie porządkująca to, co przeżyte i to, co wyobrażone. Czytanie Pankowskiego jest poznawaniem świata; napisanego i zapisanego przez kogoś, kto nigdy nie odważył się dać nam do przekonania, iż poznał już formułę, dzięki której w języku świat ów można przedstawić.