Wydawca: Wydawnictwo Pauza
Data wydania: 31 stycznia 2024
Przekład: Dobromiła Jankowska
Liczba stron: 272
Oprawa: miękka
Cena det.: 49,90 zł
Tytuł recenzji: Manipulacje
Steven Philip Kazmierczak. Dwadzieścia siedem smutnych lat życia. Walki o normalność, gdy jest się dla siebie największym wrogiem, a wyzwaniem jest sprostanie temu, by żyć w tak zwanej zgodzie ze sobą. Chłopak, który zamordował sześć osób i popełnił samobójstwo. Dość typowa dla Stanów Zjednoczonych sytuacja: młody człowiek z bronią w ręku strzelający do przypadkowych osób. Kazmierczak strzelił potem do siebie. I to najbardziej fascynuje Davida Vanna. Steve jako samobójca, nie morderca. Bo przecież z widmem samobójstwa autor idzie przez całe swoje życie. O tym, jak cierpi, konfrontując się z przedwczesnym i okrutnym dla niego odejściem ojca, napisał znakomitą książkę. Być może dlatego, że Kazmierczak odebrał sobie życie, Vanna tak zainteresowała jego biografia, bo jako syn samobójcy cały czas ma z tyłu głowy, że najtrudniej czasem znieść samego siebie, wytrwać ze swoją zaburzoną psychiką, bez skutku usiłując wydostać się z matni umysłu skażonego destrukcją. A właściwie autodestrukcją.
Mamy zatem książkę o chłopaku, który staje się atrakcyjny jako temat reportażu właśnie z powodu tego, że ostatecznie podejmuje decyzję, by zabić siebie. Tego kogoś, kto przez lata męczył się okrutnie ze swoimi myślami, emocjami, odczuciami. Tego, kto prawdopodobnie potrzebował prawdziwej psychoterapii, farmakoterapii, a może tylko prawdziwego przyjaciela, choćby jednej w jego życiu osoby, która uznałaby go za wyjątkowego, a nie odsuwała się, bo wiecznie był charakterologicznie niedopasowany do tak zwanej normy. Usunięto go nawet z wojska, które ze swoim uporządkowaniem zasad mogło być dla niego odskocznią i dać mu namiastkę takiego życia, w którym nie konfrontowałby się każdego dnia z piekłem, z samym sobą. Ale Kazmierczak to również zabójca. To wybrzmiewa tu jakby w nieco słabszej tonacji. Jakby dzięki temu książka miała nabrać sznytu czegoś, co nazwano jakiś czas temu kreatywną literaturą faktu. Czegoś, do czego kompletnie nie mam przekonania. A „Ostatni dzień na Ziemi” jedynie utwierdził mnie w tej opinii.
Praktycznie każda książka Davida Vanna była dla mnie pewnego rodzaju literackim wydarzeniem. Każdą przeżyłem głęboko i mam wrażenie, że przeczytałem uważnie. Również jestem synem samobójcy, więc rozumiem swoistą obsesyjność problemu. Wiem, że w pierwszej przetłumaczonej dla polskiego czytelnika powieści głównym bohaterem była rozpacz i zostało to w niesamowity sposób oddane. „Halibut na Księżycu” proponował większy dystans do problemu, ale z drugiej strony bardzo dojrzałą, poetycką i brutalną jednocześnie opowieść o dojrzewaniu do tego, by opuścić świat. Przykro mi to stwierdzać, ale nie mam pojęcia, jakie jeszcze uzupełnienia na temat odejścia ojca Vann chciał przemycić w tym „kreatywnym” reportażu, a nawet odnoszę wrażenie, że w pewien sposób wykorzystał biednego Kazmierczaka, aby po raz kolejny napisać o tym, że za ojcem tęskni i bardzo go kocha, ale jednocześnie zrobić to w innej formie, żeby wyglądało twórczo. Nie wygląda. Nie każdemu udaje się być wspaniale monotematycznym w swej twórczości jak choćby noblistka Herta Müller, która rozprawiała się wciąż na nowo ze swoimi traumami, pisząc za każdym razem znakomitą książkę. Tutaj mam wrażenie manipulowania czytelnikiem na kilku poziomach. Pomijam łączenie materiału faktograficznego z dygresjami autora, co zaciera granice reportażu. Bardziej martwi mnie to, że historia chłopaka, który – co trzeba podkreślić bardzo wyraźnie – stał się mordercą, jest tu przyczynkiem do tworzenia swoistego eseju o tym, co zostało już określone w dwóch powieściach, a tutaj przybiera znamiona obsesji – jednej z kilku, które dręczyły Stevena Kazmierczaka. Największych jednak manipulacji Vann dopuszcza się w sposobie opowiadania dwóch historii życia: swojej jako syna niepogodzonego z odejściem ojca i chłopaka, którego tożsamość kształtowały przede wszystkim silne i toksyczne emocje związane z jego matką oraz siostrą. Jakby autor chciał na dwóch płaszczyznach zaznaczyć, że można stracić rozsądek, jeśli nie ma się obok siebie zdrowego męskiego wzorca do naśladowania.
„Ostatni dzień na Ziemi” jest pełną żywiołowości rekonstrukcją zbrodni, lecz także równie pełną niekoniecznie spójnych dygresji opowieścią mającą bardziej charakter eseju. O czym? O tym, że szuka się podobieństw w przeżywaniu świata i czasami chce się je przedstawić w taki sposób, żeby stworzyły jakiś uniwersalny obraz cierpienia. Od początku do końca miałem wrażenie, że uniwersalne jest tu cierpienie samego Vanna, a opowieść o Kazmierczaku to sposób, żeby pomieszać literaturę faktu z esejem i ostatecznie zaproponować rzecz o samotności definiowanej przez samego Vanna, nie przez egzystencję i cierpienie Stevena, który po dwudziestu siedmiu latach przygnębiającego i pełnego napięcia życia odebrał je sobie.
„Nie mam dość doświadczenia, by naprawdę zrozumieć”. Vann wyraża dystans wobec opisywanej postaci, ale podkreśla też, że za wszelką cenę stara się ją zrozumieć. Dość dydaktycznie i chwilami bardzo wprost daje do zrozumienia, że jemu jako autorowi tej książki udało się uniknąć równi pochyłej Kazmierczaka, lecz z pewnością mógłby po takiej kroczyć. Nastolatek pozostający z dziedzictwem ojca samobójcy, czyli z zapasem broni, mógłby z niej zrobić okrutny użytek. Vann idzie w kierunku banalnych i dość jałowych rozmyślań o tym, dlaczego komuś takiemu jak on los wyznacza inny kierunek, a ktoś taki jak Kazmierczak idzie ku zatraceniu. „Ostatni dzień na Ziemi” wybrzmiewa słusznie i ciekawie w formie publicystycznej, gdy sugeruje, że Stany Zjednoczone mają naprawdę wielki problem, ponieważ prawa obywatelskie w tym kraju pozwalają szaleńcom sukcesywnie i bezkarnie się zbroić.
Materiał faktograficzny przedstawiany wprost jest bardzo ubogi. Cytowane w nadmiarze maile Kazmierczaka stają się w pewnym momencie trochę nużące, choć rozumiem, że mają oddać zarówno sposób jego myślenia, jak i matnię, w której się znajdował, zanim zdecydował się na desperacki akt przemocy. Ponieważ ta książka zawiera sugerowane tezy autora, trudno jest uwierzyć temu, co prezentuje – nawet gdy interesująco rekonstruuje czas przed zbrodnią, jej dokonanie i konsekwencje dla tych, którzy przeżyli. David Vann wykorzystuje wstrząsającą historię. Nie waham się użyć określenia „wykorzystanie”. Czuję, że po lekturze tej książki jestem bardzo nie fair w stosunku do Kazmierczaka, którego naprawdę chciałbym poznać, gdyż lakoniczne notatki w Internecie mówią naprawdę niewiele. Podoba mi się to, w jaki sposób Vann niuansuje niepokój czy nieprzystosowanie do świata bardzo różnorodnie wyrażane przez młodego zabójcę i samobójcę. Nie za bardzo zaś rozumiem, co kryje się za próbą pokazania „ludzkiego” wizerunku mordercy. Vann kreśli psychologiczny obraz dramatu dorastającego chłopca, nastolatka, studenta niedopasowanego do życia i samego siebie. Ale orbitując wokół problemów Kazmierczaka, stara się znowu – i mam wrażenie, że tym razem nietrafnie – zainteresować czytelnika tym, co zostało już skrupulatnie, wieloznacznie i naprawdę wyczerpująco opowiedziane w „Legendzie o samobójstwie” oraz w „Halibucie na Księżycu”.