2018-09-27

„Lincoln w Bardo” George Saunders


Wydawca: Znak

Data wydania: 5 września 2018

Liczba stron: 440

Przekład: Michał Kłobukowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią

O ile nie będąc pewny, czy właściwie odnajduję się w pierwszym eksperymencie formalnym opowiadań George'a Saundersa „10 grudnia”, odkryłem w tym zbiorze czytelną treść i dość jasne przesłanie, o tyle w kolejnym poczułem się absolutnie wyrzucony poza nawias. Dlaczego? Bo „Lincoln w Bardo” to książka zdecydowanie hermetyczna. Miała sprawiać przyjemność samemu twórcy, a dodatkową będą czerpać być może tylko krytycy literaccy. Poza tym nimb niezwykłości w ojczyźnie autora każe już określać jego dokonania twórcze mianem arcydzieł. Ta powieść – choć to przecież nie jest powieść! – nie jest arcydziełem, lecz kolejnym dość odważnym eksperymentem twórczym. Prozą, w której skryło się i specyficzne poczucie humoru autora, i jego dociekliwość w analizie stanu umysłowego oraz społecznego ogarniętej wojną Ameryki XIX wieku, i bliska chęć poflirtowania z konwencją szekspirowską, ale przede wszystkim lekkość w przemieszczaniu się między gatunkami, stylami oraz różnorodnymi rejestrami językowymi. „Lincoln w Bardo” to bardzo specyficzna polifonia. Dla mnie po prostu męcząca. Jestem czytelnikiem i chciałbym, by bez względu na wszystko w prozie zaoferowano mi historię. Saunders zwodzi, usiłuje chwilami oszołomić, świetnie się bawi w tej narracji, ale zasadniczo nie proponuje czegoś, co byłoby czytelne i do zaakceptowania. Nie przekonuje mnie teza, że za odważnym eksperymentem literackim stoi wyjątkowa wartość. Ta książka bez wątpienia jest oryginalna, jednak w całej swej wielkości jest po prostu literacką innowacją i niczym więcej.

Przede wszystkim nietrafione są wszystkie interpunkcyjne, częściowo gramatyczne i ortograficzne wolty, skoro trzonem książki jest język mówiony, a tylko niewielką jej część stanowią doniesienia w formie pisemnej. Po co zatem komplikować strukturę zapisu, skoro nie ma to żadnego związku z mową? Rozumiem stylizacyjne innowacje, nakreślanie statusów i światopoglądów bohaterów w sposobie budowania zdań, którymi określają siebie i świat. Co ma do tego zróżnicowana ortografia i interpunkcja? Nie rozumiem. Tym bardziej że w przekładzie pojawia się już pewna przesada, jak choćby stosowanie „h” w zakończeniach przymiotników w dopełniaczu liczby mnogiej – przecież nawet dyslektykom niemal nie zdarza się takie zapisywanie tekstu! Także wykropkowane wulgaryzmy przyciągają uwagę jako element przede wszystkim zabawny. Natomiast w kwestii stylizacji językowej dzieje się tak wiele, że chwilami możemy być tym po prostu przytłoczeni.

Część przemów to teksty wyjątkowo napięte i sztuczne. Zwłaszcza te archaiczne sprawiają wrażenie koturnowych i dodanych ku zwyczajnej uciesze twórcy. Lincoln w Bardo” to przede wszystkim wypowiedzi. Istot znajdujących się gdzieś poza życiem a śmiercią. Duchów niemogących odnaleźć się w nowej, enigmatycznej przestrzeni nieistnienia. Tych duchów jest bardzo wiele, jak wiele literackich tropów i sposobów opowiadania o bolączkach dziewiętnastowiecznej Ameryki. Dla zwolenników penetrowania tego, dokąd dociera język i jakie może mieć ograniczenia – naprawdę gratka. Dla chcących połączenia w pewną całość tych dialogów i monologów pojawi się już problem selekcji. Są fragmenty sugestywne i przejmujące, są także takie, w których poza watą słowną nie otrzymujemy niczego więcej. Może przeświadczenie bycia w centrum pewnego eksperymentu. Bo Saunders w gruncie rzeczy doskonale panuje nad każdym rodzajem frazy, ale „Lincoln w Bardo” to głównie popis tego panowania, nie rzecz zmierzająca w jakimś konkretnym kierunku, jeśli chodzi o przesłanie.

Autor poddaje czytelnika szantażowi emocjonalnemu, trzymając go w klinczu już do końca lektury. Oto bowiem amerykański prezydent traci syna. Ta rozpacz jest wielka i bynajmniej nie kameralna. Związana z tym, że ogarnięty cierpieniem Lincoln kilkukrotnie odwiedza grób syna, by wejść w kontakt cielesny z jego zwłokami, a temu przyglądają się duchy. Umieranie dziecka skontrastowane jest z szykownym przyjęciem wydawanym przez rodziców. Najbardziej bolesne doświadczenie egzystencjalne zderza się z grą pozorów, jaką musi toczyć prezydent kraju pochłoniętego wojną domową. Nie pamiętam, ile razy zadawałem sobie pytanie o zasadność tej emocjonalnej introdukcji, obecności cierpiącego ojca pośród rozgadanych duchów i obecności samego dzieciaka w tej formie nieokreśloności między byciem a nieistnieniem. Chodzi na pewno o kontrastowość. Kameralny dramat głowy państwa, w którym giną na polu walki inni synowie. Tyle że tamte śmierci są śmierciami masowymi i nie robią już takiego wrażenia jak odejście dziecka pary prezydenckiej. Saunders buduje tu kilka przekonujących dychotomii, obrazując prywatną tragedię pośród zdarzeń znamionujących przyszłe tragedie Stanów Zjednoczonych. Każdy bowiem oczekuje od Lincolna zdecydowanych działań oraz podejmowania decyzji mających na celu wpłynięcie na losy konfliktu zbrojnego. A prezydent cierpi uwięziony między czułym wspomnieniem a chłodem ciała dziecka, którego już nie ma pośród żywych.

Między umarłymi rozprawia się o wszystkim, co kształtowało amerykańską tożsamość okresu wojny secesyjnej. Pojawiają się ludzie mali i podli ze swoimi przyziemnymi problemami ogniskującymi się wokół różnych form opowiadania. Jest rasizm, są różne formy nierówności społecznych, jest wyraźnie akcentowane to amerykańskie zróżnicowanie prowadzące do rozpadu. Jest i homoseksualizm jednego z duchów, aby było bardziej nowocześnie. Jest coraz głośniej nad trumną zmarłego chłopca, który zaczyna przesuwać się gdzieś w tło. A opowieści nabierają soczystości, coraz bardziej przypominają fragmenty z szerszej diagnozy stanu emocjonalnego i statusu amerykańskiego społeczeństwa. Saunders portretuje poszczególnych ludzi niezdolnych już do tego, by cokolwiek zmienić w życiu. Nie ma życia. Pozostają jednak emocje, namiętności, przywary i słabości. Z tego wszystkiego wydobywa się pewien obraz kondycji społeczeństwa i ludzkości w ogóle. Ale pośmiertne wizerunki Amerykanów nie dają się sprowadzić do jakichś oczywistych uogólnień. Dlatego miałem nieodparte wrażenie, że ta niepowieść dąży przede wszystkim do formalnych zaskoczeń, nie pozwala ani osadzić się w żadnej tradycji (poza symboliką duchów), ani też wydobyć z siebie czytelnego komunikatu o tym, ku czemu zmierza świat przedstawiony. „Lincoln w Bardo” to także opowieść o zmierzaniu ku nicości, której autor stara się nadać specyficzne, wyraźne ramy. Jest smutno, strasznie, chwilami nad wyraz pompatycznie i druzgocząco koturnowo. Całość bardziej męczy, niż przykuwa uwagę. Ale i tak jest to wyjątkowa jakość, w związku z tym krytykowanie Saundersa będzie uchodzić za brak ogłady i automatycznie wyrzucać poza rzekomo elitarną grupę jego wielbicieli. Przykro mi, że rozgrywany na moich oczach literacki eksperyment zamienił się w trudną do zniesienia drogę ku ostatniemu wypowiedzeniu. Bardzo ekscentryczne i bardzo hermetyczne.

2018-09-24

„Poza siebie” Sasha Marianna Salzmann


Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 18 września 2018

Liczba stron: 348

Przekład: Agnieszka Walczy

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Poszukiwania

„Poza siebie” to brawurowo opowiedziana historia rozpadu rodziny na emigracji, poszukiwania własnej tożsamości (także seksualnej) i rozpisana na wiele głosów historia poszukiwań powiązania z miejscem, w którym przyszło żyć. Ale przede wszystkim jest to historia tęsknoty za wolnością i opowieść o deficycie wywołanym zniknięciem jednego z rodzeństwa. Sasha Marianna Salzmann świetnie wpisuje się w nurt powieści młodych autorek opowiadających o trudach emigracyjnego dostosowania się, dołączając między innymi do Meral Kureyshi („Słonie w ogrodzie”) czy Olgi Grjasnowej („Rosjanin to ten, kto kocha brzozy”). Rozpaczliwe poszukiwania własnego miejsca albo odbicia siebie w drugim człowieku sytuuje w plastycznie opisanych przestrzeniach. Najważniejszy dramat rozgrywa się w Stambule, ale wszystko, co do niego doprowadziło, miało miejsce wcześniej – w Rosji radzieckiej, potem tej po transformacji, a następnie w Niemczech, emigracyjnym przystanku rodziny ulegającej w obcym dla niej świecie rozpadowi. „Poza siebie” to też książka o indywidualnych formach wyobcowania. Wszyscy bohaterowie zdają się nie na miejscu, nie tam gdzie trzeba, nie w tych sytuacjach i relacjach, w jakich mogliby czuć się bezpiecznie. Jest też motyw podróży i wspomnianego już zniknięcia. Całość tworzy powieść, która zawłaszcza. Salzmann ma niebywały talent do snucia takich form narracji, w których odsłaniana historia łączy się z niuansowaniem ludzkiego zagubienia i cierpienia. Dlatego jest to powieść mądra, także odważna, prowokująca do wielu pytań. W specyficzny sposób nieoczywista. Umiejętnie skonstruowana, gdy polifonia wypowiedzi bohaterów zamyka się w dość skromnej objętości książki.

Alisa przybywa do miasta rozpiętego między dwoma kontynentami. Nie jest pewna swoich działań, nie ma planu, czuje jedynie potrzebę poszukiwania. To stamtąd dotarła pocztówka od jej brata Antona. Ali jest zdeterminowana, by go odnaleźć. Powody tej determinacji będziemy poznawać stopniowo. Tymczasem dzieje się coś, czego nie można było przewidzieć. Poszukiwaniu towarzyszy przemiana. A wokół bohaterki stambulskie smaki, zapachy i doświadczenia. Turcja, która zdaje się bezpieczną przestrzenią dla człowieka przygarniającego Ali, jest sportretowana jak wrzący wulkan, który za chwilę wybuchnie. W takich to miejskich dekoracjach rozegra się historia unikatowych doświadczeń, także tych seksualnych. Stambuł niesie w sobie te nieokreślone kształty, z których wydobyła się pamięć bohaterki poszukującej najbliższej jej osoby. Człowieka, z którym wspólnie w dzieciństwie przyjmowała razy za obcość i inność. Człowieka, z którym weszła potem w specyficzną relację. Kogoś, dla kogo i dzięki komu stała się taka, jaka jest dzisiaj. Kogoś, kto stał się jej częścią. Której teraz nie ma, musi ją odnaleźć. Bohaterka jest niespokojna i funkcjonuje w rytmie stałego napięcia. Nieoczywista w ocenie czytelniczej. Salzmann bardzo się postarała, by wszystko, o czym pisze, miało ten wieloznaczny wydźwięk zagadki. Także oblicza ludzkiego zagubienia. Przecież o nim w dużej mierze jest ta książka.

Bardzo podobają mi się subtelne i czułe opisy. Niektóre są literackimi miniaturami, inne zajmują uwagę na dłużej. Autorka portretuje charaktery i miejsca, zaznaczając pewne graniczne sytuacje, poza którymi są już zupełnie nowe możliwości albo też tych możliwości brak. Rosyjska rodzina ukształtowana wedle nieprzystających do kraju emigracji wzorców. Trudna sytuacja tej rodziny w nowym miejscu, gdzie wszystko staje się inne, wymagające. Ucieczki różnego rodzaju – w przestrzeni, ale także w głąb siebie. To tak jak z płaczem w tej rodzinie, który zawsze trzeba było skrywać gdzieś do wewnątrz. A poza tym erozja relacji uznawanych w ojczyźnie za silne. Narzuconych niejako w swej oczywistości i pod wpływem innych okoliczności życia ujawniających pustkę. Rodzice i dzieci zatomizowani. Coraz bardziej świadomi tego, że nie są tą wspólnotą, jaką byli, przybywając do obcego kraju. Osobni i nieszczęśliwi. To prowadzi do kolejnych dramatów…

Pierwszym słowem Ali na emigracji staje się „przepraszam”. Musi uczyć się pokory, gdy przybywa z kraju, w którym wiecznie należało pokornie schylać głowę, co doskonale wypracowała sobie jej matka. Kolejne słowa w obcym języku zdobywa jak swoiste trofea i stara się je rozumieć w zgodzie z bratem. Anton stanowi dla niej punkt odniesienia i staje się z czasem najważniejszy w bardzo wyjątkowy sposób. A potem znika. Salzmann obrazuje nie tylko rozpacz pustki i kompulsywną próbę jej zapełnienia, ale przede wszystkim trud odnajdywania siebie pośród bodźców i wrażeń coraz bardziej dezintegrujących. Stąd też ciekawa autorska fantazja, by to rozedrganie wewnętrzne osadzić w kontekście niepewności płciowej – form i doznań warunkujących spełnione życie seksualne. Życie, które Ali chciałaby mieć pod kontrolą choć przez chwilę.

„Poza siebie” to bardzo ciekawa opowieść o byciu na peryferiach ludzkości. Emigracyjna historia rosyjskiej rodziny z żydowskimi korzeniami rozgrywana w konwencji dramatu, którego początki sięgają daleko wstecz, stąd też narracje z poprzednich pokoleń, być może też tłumaczące teraźniejsze działania głównej bohaterki. Ujmuje sposób, w jaki Salzmann kolekcjonuje zdarzenia minione w swojej prozie. Co z nimi robi, jak je przedstawia, jaki porządek buduje tymi historiami. To jedna z tych książek o ludzkim niepokoju, która zaraża tym niepokojem w trakcie lektury na tyle, że finałowe rozwiązania mogą wydać się mocno przejmujące. A przecież większość pytań i odpowiedzi ukryła się w tym, co już minęło. To powieść umieszczona gdzieś między narodowościami, kulturami i płciami – po to, by zadawać pytania o ludzkie nieszczęście, jakie rozwija fakt niemożności przynależenia do czegoś jednolitego. To świetna narracja o ludzkiej bezsilności oraz bezkompromisowości w działaniu. W historię emigracji wpleciona jest bardzo interesująco postać Agłai Veteranyi. To wyjątkowy smaczek tej powieści. Ale Sasha Marianna Salzmann potrafi zaskoczyć nie tylko czymś takim. „Poza siebie” pozostawia z wieloma pytaniami bez odpowiedzi. To pytania trudne, fundamentalne, a jednak postawione w sposób zupełnie zaskakujący. Jednocześnie autorka stale stawia pytanie o to, skąd się wywodzimy, kim dla siebie jesteśmy i jak bardzo wrastamy w miejsca, które wydawać się mogą tymczasowe. Nietuzinkowa powieść.

2018-09-20

„Przezroczyste głowy” Daniel Odija


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 19 września 2018

Liczba stron: 204

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wokół różnorodności życia

Pamiętam, jak w pierwszej dekadzie obecnego stulecia moje wybory czytelnicze w kwestii literatury polskiej determinowali pisarze tak zwanego młodego pokolenia, odważnie prezentujący swoje powieści, o których było głośno i które stanowiły pewien kanon estetyczny. Dwaj starsi, czyli Ignacy Karpowicz i Daniel Odija, zachwycali swoimi „Tartakami” czy „Niehalo”, a młodszy – Mirosław Nahacz – odważnie głosił manifest pokoleniowy w „Osiem cztery” i poprawiał równie dobrym „Bomblem”. Dzisiaj z tych odkryć i wzruszeń pozostało niewiele. Każda książka Karpowicza jest ogłaszana wydarzeniem literackim, jeszcze zanim w tej kwestii wypowiedzą się czytelnicy. Nahacz pozostał głośną legendą pisarską z racji odebrania sobie życia w młodym wieku. Odija napisał potem jeszcze duszną „Kronikę umarłych” i zamilkł na długo. Jeśli „Przezroczyste głowy” to książka, na którą warto było czekać aż osiem lat, to jestem osobiście, niestety, bardzo nią rozczarowany. Nie tylko dlatego, że w dwudziestu siedmiu opowiadaniach Daniel Odija daje przede wszystkim popis tego, w jaki sposób różnicuje frazę, i niczego innego poza tym popisem nie odnalazłem. Chodzi o rozpoczynające książkę zdania z biegunką przydawek charakterystyczną także dla tekstów końcowych, ale głównie o gry metafor i porównań bez większego znaczenia dla kogoś, kto chce zadać proste pytanie: o czym jest ta książka?

A jest o różnych przejawach życia. O tym, w jaki sposób je odbieramy i zapamiętujemy, ale przede wszystkim o czytelnej subiektywności sądów – dla każdego z nas otoczenie jest czymś innym, a relacje ze światem są determinowane przez sprawy z dzieciństwa lub nieudane związki. Same truizmy, niestety. Marzenia przestają być piękne, a proza życia dotyka zbyt intensywnie. Odkrywamy, że nasze możliwości i zamiary nie są tym, co wcześniej tak szczegółowo określaliśmy w różnych wymiarach. Pamiętamy po swojemu i po swojemu kreujemy swój osobisty status w świecie. Tytułowa symbolika głów odnosi się także do zaglądania do nich. To w opozycji do okrutnego wirtualnego świata obrazów i migawek odbierającego zdolność skupienia się – na świecie i naszymi w nim potrzebami. Czy cokolwiek z wyżej wymienionych kwestii jest tu w jakiś oryginalny sposób przedstawione? Nie, ale za to oryginalnie jest w kwestii języka. To eksperymenty i śmiałe działania, ale – takie mam wrażenie – mające dać przyjemność głównie samemu autorowi. Są teksty hermetyczne w swym zapętleniu frazy jak „Kuglarze”. Są takie, w których poetyckość prezentowania przemyśleń zupełnie nie pasuje do natury i usposobienia bohaterów. Są też opowiadania – na przykład „Bomby w głowie” – proponujące nam mało interesujący spektakl kolokwializmów. Jest też eksperymentowanie z różnymi rodzajami narratorów, co wydaje się trochę szkolne. Także sugerowanie, że to kobietę stać na efektowne urojenia, a mężczyzna będzie jednak od nich daleki.

„Przezroczyste głowy” to narracja formy. Zapominająca czasem, jak karkołomne może być przytaczanie pamięci niemowlęcia, skoro większość tekstów opiera się na przypominaniu i porządkowaniu zdarzeń. Odija komponuje teksty w takiej swoistej linii życia: od witalizmu, młodych lat i doświadczeń dorastania po starość i konfrontacje z nią, a opowiadania traktujące o tym i zamykające zbiór są jednymi z najsłabszych w książce. Nie chodzi o to, że Daniel Odija portretuje te odcienie życia, o których już wielokrotnie pisano. Chodzi bardziej o pewne fabularne spłaszczenia lub ryzykowne wolty, które wynikają z tego, że autor chce formalnie pokazać, na co go stać językowo. Ale język jest narzędziem pewnej gry, nie stanowi odpowiedniego narzędzia przekazu treści. Albo emocji tak różnorodnych bohaterów. Przyznam, że tylko opowiadanie „Niepotrzebny” przejęło mnie naprawdę mocno. Opowiadając o sztafecie samobójstw i wyobcowania, Daniel Odija po prostu snuje świetną historię, zapominając o swoich lingwistycznych grach. Ale „Niepotrzebny” nie robi nam dobrej książki, choć interesujący jest także „Majątek’ – przewrotna i ironiczna opowieść o ludzkiej chciwości.

Nawiązując do tytułu publikacji, należy po prostu zapytać, co pozostaje w czytelniczej głowie po tym, gdy poznamy, z jaką lekkością Odija wchodzi w każdy rejestr zdania i w jak różny sposób może opowiedzieć o wszystkim, co zwykle przez nas samych niedopowiedziane. Przezroczyste głowy” to konstrukcja dość ciekawa, ale jednocześnie ryzykowna. Warstwa fabularna jest po prostu nijaka, a przesłanie, że życie i jednostkowe w nim doświadczenia to sprawy pierwsze oraz najważniejsze? Naprawdę o tym warto opowiadać po ośmiu latach od ostatniej książki? Czy Daniel Odija zwrócił uwagę na to, kto i jak poruszał te kwestie przez ten czas? Czy nie jest to po prostu uroczy prezent dla bliskiej osoby wskazanej w czułej dedykacji, ale nie zbiór historii mających wpływ na wrażliwość i percepcję przeciętnego czytelnika? Zaskakujące są w tej książce pretensjonalne nieco miniatury jak „Westchnienie” czy „Samotna w tłumie” stojące obok wspomnianego już „Niepotrzebnego” czy „Cienkiej kartki” – tekstów naprawdę sugestywnych i zapadających w pamięć. Nie wiem, czy to pokłosie zbierania krótkich form do autorskiej szuflady przez lata, czy niezbyt udana próba opowiedzenia nam o subiektywności odbioru życia i o tym, że coraz rzadziej słuchamy się naprawdę, wchodzimy do czyichś głów, dajemy taki dostęp do swoich.

Daniel Odija dość mocno rozczarowuje. Jest w tym pewien element zaskoczenia, bo prozę po latach pisarskiego milczenia zawsze czyta się dość zachłannie i z ciekawością, ale dominuje mimo wszystko rozczarowanie. Nie tyle tym, że zbiór niezbyt trafnie portretuje ludzką różnorodność. Przede wszystkim próbą przykucia uwagi do języka – nie zawsze tej uwagi godnego, gdy staje się narzędziem swoistej gry i różnego rodzaju eksperymentów. Przezroczyste głowy” odsłaniają myśli skryte w głowach zmyślonych bohaterów. W żaden jednak sposób nie zbliżają do tej autorskiej, w której skryły się pewne zamierzenia, jednak nie są one czytelne. Chciałbym, by Odija opowiedział po prostu jakąś historię, tak jak robił to w poprzedniej dekadzie. Dziś wpisuje się w nurt tego rodzaju prozy, o której czytelnicy mówią czasem, że została stworzona dla hermetycznego grona odbiorców i nie można jej po prostu zabrać do własnego życia.

2018-09-17

„Pułapka” Lilja Sigurðardóttir


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 19 września 2018

Liczba stron: 296

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Osaczenie i odwaga

Patronim Sigurðardóttir jest doskonale znany polskim czytelnikom powieści kryminalnych. Ale błyskotliwa „Pułapka” to nie rzecz, której autorką jest popularna na całym świecie Yrsa, lecz Lilja – pisarka otwierająca tą powieścią swój cykl „Reykjavik Noir”. To, co od razu przykuwa uwagę do tej książki, to pomysł na nią – niebanalny, zaskakujący, trzymający w stałym czytelniczym napięciu i dodatkowo tak zrealizowany formalnie, że główna bohaterka jest stale przed nami. Skryte są jej myśli i planowanie działań, poznajemy dopiero skutki tych zamierzeń. Lilja Sigurðardóttir opowiada o kobiecie osaczonej na kilka sposobów. Niemogącej wydobyć się z emocjonalnego klinczu, gdy usiłuje budować nowy związek na zgliszczach poprzedniego. Tkwiącej w sieci zależności finansowych, z których powodu musi się podejmować nielegalnych działań. Walczącej o swego syna, którego utraciła po rozwodzie. „Pułapka” to inteligentnie skonstruowana fabuła wydobywająca z siebie także fatalizm, jakim naznaczone zostało społeczeństwo islandzkie po kryzysie 2008 roku. Całość z socjologicznym sznytem balansuje między interesującym thrillerem, powieścią sensacyjną i świetną obyczajówką diagnozującą strach przed zaangażowaniem emocjonalnym i samostanowieniem w bliskiej relacji.

Sonja musi przemycać kokainę i nie może z tym skończyć, bo jest szantażowana. Sonja utraciła bliski kontakt ze swoim synem, nad którym opiekę przejął ojciec. Sonja jest kochanką kobiety wstydzącej się swoich uczuć i pragnień. Wiernej i oddanej, ale zawieszonej w pustce braku decyzji co do dalszego życia z partnerką. Dodatkowo wplątanej w śledztwo coraz czytelniej obrazujące jej powiązania z przestępstwami finansowymi. Sigurðardóttir nie oszczędza swojej bohaterki. Otrzymujemy obraz kobiety mocno osaczonej i zagubionej w tym, co powinna zrobić. Priorytetem jest oczywiście odzyskanie syna. Ale pojawiają się na jej drodze inni ludzie, którzy będą stanowić wyzwanie. Sonja wydaje się bardzo bierna i początkowo odnieść można wrażenie, że nie wydobędzie się z żadnych wymuszonych układów, nie potrafi funkcjonować wbrew narzuconym uwarunkowaniom. A jednak jej siła ujawnia się przed nami czasem w zaskakujących kontekstach. Widzimy na przykład, jak odważna i zdecydowana jest Sonja, jeśli chodzi o jej tożsamość seksualną. Poza nią – determinacja skryta przed czytelnikami. Do momentu, w którym dowiemy się, o czym bohaterka myślała i co zaplanowała zrobić.

Podoba mi się świeżość i oryginalność świata przedstawionego „Pułapki”. Już sam motyw kobiety zmuszonej do przemycania narkotyków działa na wyobraźnię w osobliwy sposób. To powieść ciekawie obrazująca odcienie miłości i nienawiści oraz wskazująca, jak cienka granica może dzielić oba uczucia. Sigurðardóttir snuje także fantazje o tym, czym jest Islandia po kryzysie, co może ją czekać i jak funkcjonuje w tym pozornie doskonałym państwie na przykład system opieki paliatywnej. Autorka interesująco kreśli także postacie drugiego planu. Na przykład historię islandzkiego celnika, który zaczyna podejrzewać, że Sonja podejmuje się działań przestępczych. Nic raczej nie pójdzie w przewidywaną przez czytelnika stronę. Nasze antycypacje i oczekiwania względem stworzonej fabuły zderzą się z dość śmiałymi autorskimi fantazjami, a całość jest po prostu bardzo dynamiczna i to zwyczajnie taki rodzaj powieści, od której trudno się oderwać.

Ale „Pułapka” to także powieść o kondycji kobiety, jej wewnętrznej determinacji oraz o tym, jak bohaterka dojrzewa do tego, by decydować o sobie, rozgrywając niejednokrotnie najtrudniejsze życiowe potyczki. Interesujący jest rys związku Sonji z kobietą, dla której obecność i czułość nie są jednoznaczne z usankcjonowaną wewnętrznie potrzebą stworzenia stabilnego związku. Agla w ramionach Sonji przeżywa chwilową rozkosz, ale na co dzień rujnują ją mroczne myśli o tym, że nie jest w stanie się zaangażować. Czy ten związek będzie mieć szansę przetrwania? Jak wiele empatii i zrozumienia dla partnerki będzie w stanie wydobyć z siebie główna bohaterka w obliczu tak silnego napięcia, z jakim mierzy się codziennie, uwięziona w sieci toksycznych zależności?

Lilja Sigurðardóttir dość czytelnie zaznacza również, że Islandia to mały kraj i sieć układów wydających się tajemniczymi bardzo szybko przestaje takimi być. W dwuznaczne interesy prędzej czy później będzie uwikłany ktoś, kogo się zna. Bo Islandia stanowi pewną hermetyczną przestrzeń, w której napięcia w stosunkach międzyludzkich wyodrębniają się dużo bardziej intensywnie. Sonja nie będzie spodziewać się tego, kto może stać za tym, że tkwi ona w tak trudnej sytuacji. Komplikowanej dodatkowo relacjami z tą nieobecną, czyli z matką. Wydaje się, że bohaterka zdana jest tylko na siebie, a dodatkowo musi podejmować trud stawiania na nogi swojej partnerki. Niby wszystko można przewidzieć, a i tak proponowane przez Sigurdardóttir rozwiązania będą dla czytelnika zaskoczeniem. Także sposób, w jaki portretowana jest Sonja w chwilach, gdy w jej żyłach buzuje krew przesycona adrenaliną. Autorka proponuje dodatkowo strukturę krótkich i rwanych rozdziałów. Nie wybija z tempa i umiejętnie podtrzymuje napięcie. W małej Islandii nikt przed nikim się nie ukryje. A na pewno nie skryje się przed konfrontacją z własnymi emocjami.

W kraju, w którym ludzie coraz mniej sobie ufają z powodu niedawnego kryzysu, mamy także zobrazowaną zwyczajną serdeczność, która nieoczekiwanie wpływa na losy innych ludzi. Podoba mi się w „Pułapce” to, że nie narzuca jednoznacznych sądów i opinii. Są naturalnie bohaterowie źli i ci, którym chce się kibicować. Interesujące są jednak zależności między nimi. Bo przecież główna bohaterka, za którą chce się trzymać kciuki, także zagubiła się nieco w swych priorytetach i nie jest czysta moralnie. Sigurðardóttir pisze o różnych formach poświęcenia i o tym, że nie jesteśmy świadomi, do czego mogą nas zmusić okoliczności. To wydobywanie się tożsamości Sonji tak bardzo obarczone opresją prowadzi do przekonania, że sporo z fasadowego życia, jakie wiedziemy na co dzień, jest złudzeniem uporządkowania. W „Pułapce” do porządku i harmonii dochodzić się będzie w bardzo trudny sposób. I jest to też powieść o wyjątkowości kobiecej determinacji. Świetna rzecz, doskonała rozrywka, inteligentna powieść kilku ukrytych znaczeń.

2018-09-14

„Błogie odwroty” Yanick Lahens


Wydawca: Karakter

Data wydania: 4 września 2018

Liczba stron: 176

Przekład: Jacek Giszczak

Oprawa: miękka

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Prawość i moralność

Wydawnictwo Karakter konsekwentnie od dziewięciu lat przybliża nam dokonania literatury haitańskiej. Po dwóch powieściach Lyonela Trouillota i książce Dany’ego Laferriére’a otrzymujemy kolejny interesujący przekład - panoramiczną narrację Yanick Lahens, która obrazując Port-au-Prince, opowiada przede wszystkim o ludzkiej moralności. Wytyczanych jej granicach, dewaluacji wartości, ustalaniu osobistych sfer komfortu z samym sobą i w końcu o tym, co znaczy być w Haiti szlachetnym człowiekiem. Przecież od śmierci kogoś takiego rozpoczyna się ta dynamiczna historia. Lahens stworzyła pewne uzupełnienie „Niedzieli, 4 stycznia” Trouillota i zdecydowała się na podobny sposób portretowania państwa oraz jego stolicy, ale dostrzec możemy nieco inny rytm i odmienne od tych u Trouillota konotacje. Autorka „Błogich odwrotów” jest chyba bardziej niejednoznaczna, choć rozprawia o pozornie czytelnych granicach między dobrem a złem. Ujmuje jednak tym, że prezentuje w dużej mierze ludzi bardzo zagubionych. W mieście, które nie lubi starości, ślady śmierci zaciera euforią meczów piłkarskich, a czasami otwiera groźną paszczę gotową pochłonąć ludzi bez właściwości, tworząc przestrzeń symbolicznej pożogi, od której wraz z żoną chciał każdego ranka choć na chwilę dystansować się powieściowy denat.

U Lahens nie ma fatalizmu „Niedzieli, 4 stycznia”, choć to też książka bezkompromisowa w swej wymowie. Jest przede wszystkim autorska ciekawość i czułość wobec tego, co brzmi tak bardzo bezkompromisowo. Tutaj panorama nie ma odcienia noir, mimo że portretowane miasto stwarza zagrożenia i potrafi wchłonąć wszystkich prawych ludzi w morze cynizmu, chciwości, zepsucia oraz korupcji. Rytm prozy Lahens jest inny niż u Trouillota, zdecydowanie też odmienny od satyrycznej frazy „Kraju bez kapelusza” Laferriére’a. To książka koncentrująca się wokół tego, czym jest zaznaczona już szlachetność, ale także w jaki sposób się ją traci. Haiti ukazane jest jako dynamiczny kraj wielu zmian, podążający raczej w złym kierunku, ale czym jest naprawdę definicja zła? „Błogie odwroty” są świetną kompilacją słów, obrazów i muzyki – przywoływanych z zewnątrz jako czytelne odniesienia, ale także wykreowanych przez autorkę oddającą rytm ulicy i różnorodność samego Port-au-Prince.

Co łączy wszystkich wymienianych wcześniej autorów, to przede wszystkim ich ogromna miłość do kraju. Chciałoby się, aby współcześni polscy pisarze eksplorowali każdy odcień mroku z taką dozą czułości, jak robią to haitańscy prozaicy. Yanick Lahens proponuje nam wędrówkę po mieście, które każdego naznacza pewną formą odstępstwa od normatywności. Pewnym rodzajem niepewności co do tego, czy ustalony odgórnie mechanizm moralnych działań w rzeczywistości kieruje się tą moralnością. Jej bohaterowie są zagubieni nie tylko dlatego, że stają wobec nierozwikłanej zagadki śmierci sędziego. Człowieka, który wybrał wbrew układom i zależnościom. Wybrał z umiłowania prawości i odebrano mu życie w nieprawy sposób. To elektryzujące zdarzenie będzie podstawą obserwacji tego, w jaki sposób człowiek reaguje na sytuację graniczną – spotkanie ze śmiercią, która tym razem go ominęła. W kręgu najbliższej rodziny znajdą się ci, dla których odejście szlachetnego człowieka jest jednocześnie odejściem ich samych od społeczeństwa. Ciosem w ich tożsamość, z którą muszą się zmierzyć po zmianie. A spośród tych prywatnych opowieści wydobywa się sugestywny obraz miasta i państwa, które szlachetność zdaje się opuszczać coraz częściej.

Brat denata musiał udać się w podróż – daleko od Haiti, wraz ze swą orientacją seksualną, której nie można było zaakceptować. Po powrocie mierzy się z kolejną formą wyobcowania, ale odważnie odpiera wrażliwość na wstyd, który jego rodzinie kazał odrzucić syna. Córka zmarłego sędziego stara się pustkę po śmierci zapełnić witalizmem, którego ze swym dźwięcznym głosem jest kojącym uosobieniem. Żona nieżyjącego nie potrafi już funkcjonować samodzielnie. Traci serce do miasta i kraju, które w tak barbarzyński sposób potraktowały prawość uosabianą przez męża. Ale to tylko kilka z postaci tej polifonicznej narracji. Odzwierciedlającej różnorodność nastrojów i przeżyć, lecz oddającej także rytm życia, w którym o osobistą godność i uporządkowanie trzeba czasem bardzo bezkompromisowo walczyć.

Lahens portretuje więzi rodzinne i społeczne, łącząc je ze sobą, sugerując coraz to nowe związki, czasem bezlitosne powiązania. Haiti nie daje zamknąć domowych drzwi przed tym, co oferuje jako państwo czy społeczność. W Haiti każdy jest wyrazicielem różnorodności i jakakolwiek autonomia jest trudna do zachowania. A jednak w tym dynamicznym tyglu jest miejsce na indywidualne pragnienia oraz marzenia. Każdy może być kim chce, ale nikomu nie udaje się stworzyć z siebie w tkance społecznej tego, z kogo inni byliby zadowoleni. Jest u Lahens bardzo dużo goryczy i egzystencjalnej niepewności jutra. Jest też osoba z zewnątrz, która usiłuje oddać lokalne nastroje, a doświadcza czegoś, czego nie spodziewałaby się po wylądowaniu na tej wyspie wciąż pulsującej własnym rytmem.

Yanick Lahens opowiada o przestrzeni, w której – jak twierdzi jeden z bohaterów – „żyć znaczy przyzwyczajać się do upadków”. To mocne stwierdzenie usytuowane potem w tej prozie bardzo mocno. Symboliczny upadek wiary w praworządność uosobiony jest przez rozpoczynający powieść zgon. Brutalna śmierć, która odbiera porządek funkcjonowania nie tylko najbliższej rodzinie. A potem odkrywamy, jak wiele kompleksów, bolączek i wstydu kryje się w życiorysach tych, którzy mają jeszcze to szczęście oddychać i mogą cokolwiek zmienić. Pośród polifonii głosów, różnorodnych zdarzeń, plastycznie sportretowanego chaosu i wciąż zmieniającego się obrazu wielkiego miasta. Czy „Błogie odwroty” to zatem książka o cieniach wszechobecnych upadków? Interesujące jest to, w jaki sposób Lahens pochyla się nad słabościami swoich bohaterów. Jak opowiada o tym, kiedy słabość może stać się groźna i przemienić w destrukcyjną siłę.

Zgiełk i chaos nabierają w tej powieści innego znaczenia. Wydobywa się z nich coś trwałego, coś niezmiennie trudnego do uchwycenia przez bohaterów. Yanick Lahens opowiada o kraju, w którym każdy zderzy się z instynktami innych. Także ludzi, którzy instynktownie opowiedzą się po stronie tego, co prawe i uczciwe. A także o konsekwencjach takich deklaracji w codziennym życiu. Krótka, ale intensywna powieść, z którą spędza się jeden pasjonujący wieczór. I nic to, że ponownie opowiada o Haiti część tego, czego dowiedzieliśmy się między innymi u Trouillota. Ważny jest rytm przekładu i budowanie napięcia. Jedna z wartościowszych literacko próz zagranicznych tego roku.

2018-09-12

„Lud. Z grenlandzkiej wyspy” Ilona Wiśniewska


Wydawca: Czarne

Data wydania: 5 września 2018

Liczba stron: 232

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Opowieści z lodu

Napisać o Grenlandii to wyzwanie. Opowiedzieć tę wyspę w jakimś ogólnym kontekście – właściwie niemożliwe. Ilona Wiśniewska w swoim trzecim reportażu o Północy daje wyraz temu, że można zniuansować zarówno warunki życia, jak i ludzką mentalność tego rejonu świata, ukazać jego zaskakującą różnorodność, ale przede wszystkim po raz trzeci i kolejny raz inaczej opowiedzieć o skomplikowanych związkach samotności z koniecznością współistnienia z innymi i z nawiązywaniem silnych relacji. Reportaż o Grenlandii to próba zrozumienia siebie w tymczasowości. Jednocześnie bardzo osobisty tekst o wyłanianiu się z mikrospołeczności i wydobywaniu się z zimnej bieli. Tak jak morze przychodzi do Grenlandczyków tylko wtedy, kiedy zrobi się cieplej, tak Wiśniewska tkwi w pewnej dwuznaczności – będąc stale obecna i zadając pytania, jednocześnie odsłania portretowaną społeczność, w której się znalazła, dopiero po pewnym czasie i w sprzyjających warunkach.

Autorka stacjonuje w Uummannaq i przez pryzmat tej miejscowości opowiada o kraju tak różnorodnym, jak różnorodne może być odbieranie przez człowieka o specyficznej wrażliwości tego, co białe, zimne, nieoswojone i dzikie. Ale znajduje się tam przede wszystkim z powodu domu dziecka, wokół którego funkcjonowania będzie koncentrowała się cała książka. To miejsce stanie się tu figurą retoryczną i stylistyczną opowieści. Problem odtrącenia, egzystencjalnego osamotnienia, dziecięcych deficytów w bliskich relacjach oraz idące za tym specyficzne wyobcowanie. To kwestie, którymi można się posłużyć, portretując grenlandzkie społeczeństwo. Tych, którzy na północy witają się, potwierdzając swoje człowieczeństwo. Często się śmiejących, co rzadkie dla ludzi Północy, ale jednocześnie żyjących w ciszy. Bez większego kontaktu z emocjami, bo emocje to słabość, a życie na Grenlandii podporządkowane jest przede wszystkim przetrwaniu. Mamy zatem ludzi silnie ze sobą związanych przez specyfikę warunków atmosferycznych i ludzi, którzy doprowadzają do tego, że domy dziecka są w tym mało zaludnionym miejscu bardzo liczne, a symboliczne odrzucone przez najbliższych dziecko trochę definiuje charakter funkcjonowania na co dzień każdego mieszkańca Grenlandii.

Opowiadając o grenlandzkich kulturze, naturze i społecznej tożsamości Ilona Wiśniewska nie unika trudnych tematów, choć mam wrażenie, że bardziej je punktuje, niż wchodzi w głąb. Chodzi na przykład o problem samobójstw, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Dramat ukazywany światu w mglistych dekoracjach mrozu i chłodu, który posłużył jako kanwa sugestywnej powieści Anny Kim „Anatomia pewnej nocy”. Jest mowa również o wykorzystywaniu seksualnym – w tym dzieci przez swoich rodziców. Także z dyskretnym nakreśleniem, skąd bierze się forma barbarzyństwa, której reporterski obraz zawiera na przykład przejmujący kryminał Madsa Pedera Nordbo „Dziewczyna bez skóry”. Sygnalizowana są także ta lokalna szorstkość w relacjach i to, że Grenlandczycy często nie analizują swych działań, gdyż po prostu muszą działać. Portretując Uummannaq, autorka proponuje jednak spójny wizerunek dobrze funkcjonującej czułej dla siebie społeczności, która źle i brutalnie może traktować tylko swoje psy. A jednak to Grenlandczyk stał za zabójstwem Birny Brjánsdóttir, które niedawno wstrząsnęło islandzką opinią publiczną, utwierdzając zagranicę w bolesnych stereotypach dotyczących życia i funkcjonowania ludzi, o których świat przecież wie naprawdę niewiele choćby dlatego, że są na co dzień wprawni w milczeniu. O tym, jak świat, a przede wszystkim Dania, od której zależna jest Grenlandia, widzą ludzi zimnej wyspy, będzie w tej książce całkiem sporo. Bez punktowania, z dużym zaangażowaniem w ten akurat problem.

Autorka „Hen” stara się za wszelką cenę pokazać, że ma w sobie silaqarpoq – to cecha człowieka naprawdę czującego otoczenie, będącego w nim mentalnie i dostrzegającego każdy istotny niuans. Przeprowadzi ciekawe rozmowy z ludźmi pracującymi w domu dziecka, ale także z tymi, którzy znaleźli się w Uummannaq na skutek różnych zawirowań życiowych. Mimo ludzkiej rotacji ta grenlandzka miejscowość nie ma cech Longyearbyen portretowanego w pierwszym reportażu Wiśniewskiej. To społeczność zżyta ze sobą, znająca się doskonale. Stwarzająca sobie poczucie bezpieczeństwa. Dająca kredyt zaufania jak zamarznięte morze, które pozwala jeździć po tafli lodu taksówkom. Autorka dość szybko zyskuje zaufanie ludzi, z którymi mierzyć się będzie z wszechogarniającą bielą, specyficzną pustką, twardym lodem i codziennym wyciem psów. Nie wiem, jakimi umiejętnościami prospołecznymi się wykazuje, ale mam wrażenie, że kochając Północ, jest w stanie dotrzeć do każdego jej mieszkańca – bez względu na to, jak bardzo chciałby on odciąć się od otoczenia, co w surowych zimowych warunkach często jest po prostu gwarantem przetrwania.

„Lud” to jednak zbiór wielu interesujących opowieści. Portretujących Grenlandię bez uogólniania, wydobywających z pytań kolejne pytania. Myślę, że po dwóch reportażach obrazujących rejony Północy autorka chce także zrobić coś z formą, by nadal była ona nowatorska, i tutaj pojawia się pewien dyskomfort czytelniczy. Chodzi o ukazanie związków otoczenia z językiem i zobrazowanie Grenlandii w taki sposób, by z literatury faktu uczynić trochę lingwistyczne dzieło sztuki – z oryginalną frazą i obrazowaniem tego, jak operuje się słowem w grenlandzkich warunkach. Już samo użycie homofonu w tytule – całkiem trafne i intrygujące – sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z pewnymi formalnymi eksperymentami w obrazowaniu otoczenia. Jest to zauważalne i akceptowalne, ale efektem są zaskakujące spotkania ze zdaniami. Dość karkołomne metafory jak „zbieram rękawem kurtki resztki naszej rozmowy” zderzają się z całkiem trafionymi porównaniami „rozsiadam się w składni jak w zimnie”. Zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie zabiegi mają uatrakcyjnić formułę reportażu, jednak w obliczu obrazowania surowego i prostego krajobrazu oraz wyjątkowo prosto opowiadającego o rzeczywistości języka grenlandzkiego wyglądają one trochę na ekstrawagancję. A przecież cała książka to świadectwo pokory, dużej empatii i umiejętnego stawiania pytań, choć tym razem to i autorka będzie przepytywana przez miejscowych, którzy będą w swej ciekawości bardzo bezpośredni.

Ta książka to też świetny – w swych fragmentach subiektywnych refleksji i opisu – przykład tego, jak Grenlandia oddziałuje na przybysza, co czyni z jego mentalnością i sposobem oglądu rzeczywistości. Jak zmienia patrzenie na rzeczy praktyczne i jak modyfikuje myślenie abstrakcyjne – zwłaszcza związane z przewidywaniem. To reportaż o trudnej geopolitycznie sytuacji dzisiejszej Grenlandii, ale przede wszystkim historia miejsca starającego się za wszelką cenę ochronić swą tożsamość. Wyjątkową pośród miejsc Północy tworzących dla swych społeczeństw surowe prawa. Prawa i obyczaje Grenlandczyków są przede wszystkim oparte na związku z naturą. O tym także jest ta książka.

2018-09-10

„Lusterko, ramię, kierunkowskaz” Dorthe Nors


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 208

Przekład: Elżbieta Frątczak-Nowotny

Oprawa: twarda

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Życiowy drogowskaz

Ta interesująca duńska powieść obyczajowa przyciąga uwagę nie tylko intrygującym tytułem. Także szalenie ciekawą metaforą, jaką jest uczenie się przez główną bohaterkę prowadzenia samochodu, oraz świetnie funkcjonującą symboliką jej zawodu: tłumaczki poczytnych książek, do których sama nie ma przekonania. Dorthe Nors proponuje formalnie bardzo prostą narrację, a jednocześnie opowieść głęboko poruszającą. Taką historię o kobiecych samotności i wyobcowaniu, w którą wkraczamy z dużą dozą empatii. Duńska pisarka obrazuje te dwa najważniejsze motywy w bardzo różnych płaszczyznach. Wydobywa bohaterkę z przeszłości, do której pozornie nie ma już powrotu, i umieszcza w wielkomiejskich frustracjach Kopenhagi. Ale przede wszystkim w relacjach, a raczej próbach tych relacji. To mała książka o wielkich trudnościach i dużych wątpliwościach każdego z nas – niezdolnego do wyjścia naprzeciw światu. Temu światu, który stanowił iluzję pewnej ucieczki i poczucia bezpieczeństwa. Nors portretuje to wszystko w bardzo zwyczajny, chwilami nawet nonszalancki sposób. A jednak opisywany dramat jest niezwykle przejmujący, nie ma w nim nic z groteskowości, absurdalności, nie jest wycieniowany zdaniami zmierzającymi w stronę truizmów czy nudy. Lusterko, ramię, kierunkowskaz” to opowieść o kobiecej niewidzialności, o udręce sztucznych relacji i tęsknocie za tym, co było szczere, prawdziwe, zapamiętane i niemożliwe już do powtórzenia. Zgrabna, nienarzucająca się powieść ze świetnie rozpisanym zakończeniem. Taka literatura, która zjednuje, bo jest czuła na detale, ale opowiada o doświadczeniu uniwersalnym. Sprytnie, bo w bardzo subiektywny sposób.

Sonia skończyła czterdzieści lat. Ma za sobą nieudany związek emocjonalny i lata wrastania w specyficzną formę samotności, w której umeblowała i uporządkowała życie, ale nie znalazła prawdziwego kontaktu ze sobą, swoimi potrzebami. Ma za sobą szereg trudnych doświadczeń, ale przede wszystkim próbę odmiany swojego losu egzemplifikowaną przez przeprowadzkę do stolicy ze wsi, której w dawnym kształcie już nie ma. A może nie ma świata, jaki Sonia zapamiętała. Kopenhaga jest jej obca na kilka sposobów. Tak jak obcy jest samochód, który próbuje oswoić. Problemy z jazdą nie wynikają tylko z winy obcesowej instruktorki, z którą Sonia ma więcej wspólnego, niż gotowa by się była do tego przyznać. To nie tylko problem ze zmianą biegów i płynnym włączeniem się do ruchu. Perypetie niedoszłej właścicielki prawa jazdy pięknie opowiadają o rozterkach bohaterki w nieoczywistym wymiarze i kontekście. Sonia wychodzi naprzeciw nowemu doświadczeniu. Wszystko, co osiągała, było nowe i nie do końca oswojone. Dzisiaj pozostaje egzystencjalna pustka i pytania o to, w czym można wyrazić siebie. A także do czego dążyć. Przecież jest silna. Nigdy się nie poddaje.

Sonia boleje nad utratą kontaktu z rodziną. Rodzice są tu jedynie nakreśleni w pewnym wymownym tle, ale ważna jest próba odnalezienia się w relacji z siostrą. Kate została tam, skąd Sonia się wydobyła. W miejscu, w którym zawsze wszystko było takie samo, miało te same kształty i znaczenia, nie stawiało wymagań, nie wymagało podejmowania trudnych wyborów. A jednak wybór Soni naznaczył ją na całe życie. W anonimowej Kopenhadze wciąż wspomina smak cukru pudru wgniatanego w chleb i jelenie z rodzinnych stron. Kate pozostała tam, skąd Sonia za wszelką cenę chciała się wydobyć, ale może zachowała wszystko to, co siostrze z metropolii tak doskwiera swoim brakiem?

Dorthe Nors interesująco rozprawia o bezradności i bezużyteczności słowa w wyrażaniu przejmującego smutku wynikającego z faktu, że nikt nie dostrzega nas takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. Bohaterka powieści tłumaczy słowa, które są jej obce. One jednak znajdują licznych wielbicieli. Ten kod przekładu, z jakim zmaga się Sonia, jest potem językiem zrozumiałym dla wszystkich. Podobnie jest także ze sferą przemyśleń, które kobieta Nors próbuje przenieść do życia. Sonia ma w sobie historie, ale nie potrafi ich opowiedzieć. Tkwimy zatem w klaustrofobicznym nieco klimacie osaczenia tej kobiety przez samą siebie. A jednak jej zmagania z tym, co uwiera i deprymuje, stają się bardzo wyraziste, coraz bardziej zrozumiałe, ostatecznie zaś – przekładalne na język odczuć i emocji, z którymi każdy może się zidentyfikować.

„Lusterko, ramię, kierunkowskaz” to także historia borykania się z umiejętnością łapania równowagi, co zaznacza fizyczna przypadłość bohaterki. Sonia chwieje się i kołysze, choć stara się iść wyprostowana, trzymać gardę i nie zdradzić się z żadną swoją bolączką. To dochodzenie do siebie po tym, jak zaburzona zostaje postawa wyprostowana, także ma interesujące znaczenie. Być może bohaterka dochodzi do siebie po zniszczeniu równowagi proponowanej przez miejsce, z którego za wszelką cenę chciała się wydobyć. A może w tym braku balansu chodzi o coś zupełnie innego. Tak czy owak Nors bardzo ładnie i umiejętnie cieniuje także smutek swojej bohaterki, nie epatując nim, ale dochodząc do momentu, w którym jest już za ciężki do udźwignięcia. Dla Soni czy czytającego o jej losach? Myślę, że to historia, w której rolą odbiorcy jest nie tyle współodczuwanie, ile wydobycie z siebie odpowiedzi na pytanie o to, co stanowi o istocie spełnionego życia: lokalizacja, właściwe relacje, zdobyte umiejętności czy może uporządkowana przeszłość, do której nie trzeba wracać, bo nigdy nie trzeba było od niej uciekać?

Zarzutem stawianym tej powieści może być statyczność i to, że w jakiś sposób jest niewyraźna. Ale to tylko pozory. Rzadko ujmują mnie książki o oczywistych kwestiach napisane w dość oczywisty sposób. Tutaj wszystko jest w przewidywalnych miejscach i oczywistych proporcjach, a jednak ładunek emocjonalny skryty pod chłodną narracją ma tu naprawdę wyjątkową moc i jest to taka mała powieść, która zostaje na długo w głowie. Z całą swoją oczywistością, a także formą, za którą stoi mimo wszystko kilka zagadek, a także wyszczególnione już interesujące metafory.  

2018-09-06

„Dreamland. Opiatowa epidemia w USA” Sam Quinones


Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 520

Przekład: Maciej Kositorny

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza nałogu

Spędziłem z tym reportażem kilka dni. Jest brawurowy i bardzo panoramiczny. Obrazuje problem amerykańskiego społeczeństwa, który zastanawia, bulwersuje, ale przede wszystkim intryguje skalą zasięgu, a także mechanizmami doprowadzającymi do takiej intensyfikacji opisywanych zjawisk. Sam Quinones opowiada nam o tym, jak Ameryka uzależniła się od środków przeciwbólowych, a potem ciężkich narkotyków na bazie tychże, i wykonuje naprawdę świetną robotę, ale uważam, że jest zbyt drobiazgowy. O ile wielu reporterów można posądzać o niedostateczne zaangażowanie w prezentowany temat, o tyle Quinones jest w swojej książce za bardzo skupiony na detalach. Nie służy to strukturze, albowiem pojawiają się męczące powroty do wciąż tych samych kwestii i opowiadanie o tym, co zostało już przedstawione i doskonale przez czytelnika zrozumiane. Amerykański reporter chce przeanalizować kilka zasadniczych tropów: skąd wzięła się popularność opiatów w Stanach Zjednoczonych, kto dał przyzwolenie na ich dystrybucję, w którym momencie wymknęła się spod kontroli, dlaczego pojawiło się zielone światło dla nadużywania leków walczących z symptomami, a nie źródłami problemów, i kto ostatecznie odpowiedzialny jest za to, że ściśle określone rejony USA pogrążyły się w opiatowej gorączce, wciągając w nią nie ludzi z marginesu, lecz dzieci białych, uprzywilejowanych obywateli tworzących pozornie uporządkowane rodziny.

Autor wielokrotnie powraca do zaznaczonych już kwestii i na przykład obsesyjnie wręcz portretuje wciąż na nowo środowisko meksykańskich imigrantów odpowiedzialnych za wyjątkowo sprawną i skuteczną dystrybucję środków uzależniających. Podoba mi się koncepcja przedstawienia losu jednego z nich jako nadbudowy do szerzej formułowanych rozważań, ale historia młodziutkiego Enrique odnajdującego perspektywy i możliwości w dostarczaniu Amerykanom opiatów jakoś ginie w tej wieloaspektowej opowieści, która chwilami przypomina dość hermetyczną rozprawę, bardzo drobiazgową, niekoniecznie skierowaną do masowego odbiorcy.

Masowe jest jednak uzależnianie się Amerykanów od leków na ból. Quinones świetnie obrazuje, w jaki sposób z pojęciem ludzkiego bólu mierzyła się medycyna, jak wychodziła mu naprzeciw i jakie błędy popełniła, by likwidować ból szybko, lekko, za wszelką cenę. Bo ogrom zjawiska przedstawionego w tym reportażu wychodzi przede wszystkim od ludzkiej potrzeby ulgi. Lek przeciwbólowy zaczyna być przepisywany z wyjątkową niefrasobliwością. Korzystają z tej pomocy ci, którzy niekoniecznie jej potrzebują, podczas gdy zmagający się z naprawdę wielkim bólem nie uzyskują niezbędnej pomocy, gdy analizuje się skutki uboczne specyfiku przynoszącego ulgę. „Dreamland” portretuje te rejony USA, w których pojawiło się wyjątkowo dużo przypadków uzależnień od leków i idących za tym heroinowych destrukcji organizmu. Przytacza zastraszające, ale i niesamowite w swej wymowie dane. W jakiś sposób fascynujące jest śledzenie, dlaczego Ameryka poddała się dyktatowi środków uzależniających. Widzimy to z perspektywy gabinetów lekarskich, działań koncernów farmaceutycznych, drogi dystrybucji tych środków i w końcu z perspektywy organów śledczych walczących z naprawdę zorganizowaną przestępczością meksykańskich dilerów oraz skutkami niefrasobliwości lekarskich powodujących zgony młodych ludzi, których rodzice potem wolą milczeć na temat tego, w jaki sposób stracili dziecko.

Tytułowy Dreamland jest miejscem stworzonym w Portsmouth w Ohio, gdzie przy basenach spotykali się ludzie różnych statusów majątkowych, tworząc przestrzeń równości i beztroski. W miejsce tego, co wypracowano, pojawia się jednak pustka. Absolutna destrukcja ideałów takich jak równość, swoboda i bezproblemowe życie. Portsmouth zapada się w piekle uzależnienia od opiatów. Zrujnowane marzenie o pięknym życiu w zadowolonym społeczeństwie zamienia się w „królestwo ćpunów”. To miasto ogniskuje w sobie wszystkie problemy, których opisaniem w szerokiej skali zajmie się Sam Quinones. Mrówcza praca i wyraźna konsekwencja w działaniu pozwalają mu napisać książkę o tym, jak działają mechanizmy uzależnienia, jakie mają społeczne uwarunkowania, ale przede wszystkim o tym, że lekarze świadomie wprowadzający swych pacjentów w stan uzależnienia nie są potem gotowi przyznać się do tego, iż – obok dilerów – byli jednymi z architektów przedwczesnych śmierci i rodzinnych dramatów.

„Dreamland” – choć to reportaż drobiazgowy – interesująco prezentuje problemy w bardzo szerokiej skali. Czytanie tego reportażu to będzie nie tylko frapująca podróż po środkowych rejonach Stanów Zjednoczonych wraz z wyprawami do Meksyku. To także osadzona w historii, kulturze i polityce opowieść o przyzwalaniu na niszczenie obywateli. O tym, jak bezradne są struktury pomocowe, i o tym, jakie konsekwencje idą za tym, że osoby uzależnione umieszcza się w więzieniach, a nie na profesjonalnych odwykach. Quinones bardzo dokładnie obrazuje często absurdalne i groteskowe działania mające na celu zdobywanie i gromadzenie środków uzależniających. Pokazuje łatwość, z jaką te środki trafiały do odbiorców. Okazuje się, że w niektórych rejonach USA pierwszymi dilerami stawali się emeryci widzący spory zysk w tym, by sprzedawać swoje recepty na leki przeciwbólowe.

Ale jest to też opowieść o tak zwanej czarnej smole, o bolesnym i bezkompromisowym cyklu uzależnienia, który niszczy dużo więcej niż silny lek przeciwbólowy. Myślę, że jest to bardzo ciekawa rozprawa o tym, w jakiej kondycji emocjonalnej i mentalnej znajduje się amerykańskie społeczeństwo, gdzie z taką intensywnością i ekspansywnością rozwinęło się zjawisko nie tyle niepokojące, ile naprawdę przerażające. Autor w posłowiu sugeruje, co może być prawdziwym lekiem na całe opiatowe i heroinowe zło jego kraju. Przyznać trzeba, że unika uproszczeń, choć finałowe przesłanie jest właśnie takim uproszczeniem. Jestem pod dużym wrażeniem efektu trzyletniej pracy reportera kryminalnego, ale jednocześnie też czuję się przemęczony wynikami tego prywatnego śledztwa, w których meksykańscy dilerzy i walki o usankcjonowanie właściwej pomocy dla uzależnionych pojawiają się za często i w tych samych ramach. „Dreamland” to zatem częściowo reportaż przesytu, ale także solidna literatura faktu o wstydliwych aspektach nałogów, w które wpada się zupełnie nieprzewidywalnie i nie są one przypisane do żadnej grupy społecznej, konkretnej lokalizacji czy układu zależności.

2018-09-03

„Psy ras drobnych” Olga Hund


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 10 września 2018

Liczba stron: 120

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33,90 zł

Tytuł recenzji: Słabość i porządkowanie

To kolejne po „Roku na odwyku” Katarzyny T. Nowak kobiece świadectwo funkcjonowania w zamkniętej przestrzeni szpitalnej, w której priorytetem jest uczynienie życia takim, aby było znośne i dało się je prowadzić w obszarze stwarzającym sporo niebezpieczeństw. Książka Nowak jest raczej relacją, historia Olgi Hund to emocjonalna impresja. Autorka punktuje to, co charakterystyczne w szpitalu psychiatrycznym, ale nie skupia się na detalach – one bardziej służą temu, by w dwuznaczny sposób opowiedzieć o krajobrazie emocjonalnym bohaterki, która chce się zmierzyć z własną pamięcią, jej zanikami, niebezpieczeństwem zapominania siebie w trudnej albo i niemożliwej do wyleczenia chorobie. Także szpitalny oddział jest naznaczony stanem chorobowym. W tej narracji będzie on również toczony czymś z pogranicza urojenia i szaleństwa. Struktura oddziału zarysowana zostanie groteskowo, ale z widoczną dbałością o szczegóły. Po to, by pokazać, że półżycia pacjentek to także mroczne świadectwo miejsca opresji, w którym niektórzy chcą się schronić, inni jak najszybciej zeń wydobyć. Rzadko kiedy z poczuciem, że wyzdrowieli i że świat na zewnątrz nie będzie już jak u Sartre’a, inni nie będą już piekłem nie do zniesienia.

„Psy ras drobnych” to introwertyczna proza, która nie rości sobie prawa do stawiania diagnoz, jakichkolwiek ocen. Opisywany system opieki medycznej to pretekst do tego, by zmierzyć się z tym, co zapamiętane, i po jakimś czasie nabierające odpowiednio wartościowego znaczenia. Bo pamiętać to częściowo rozumieć swoją przypadłość. Odmienność i trudność tak zwanego normalnego funkcjonowania. Jeden z pacjentów na oddziale zadaje pytanie o to, czym jest szaleństwo i tak zwana psychiczność. Olga Hund zdradza, jak wiele szaleństwa kryje się w szpitalnych salach i na szpitalnych korytarzach. W miejscu, które samo nie jest zdrowe i nie potrafi uzdrowić. Bo na niemoc nie pomogą kolaże, wieczorki muzyczne, a nawet czytanie przecenionego Karpowicza. Szpital jest innym, dodatkowym monstrum szaleństwa. A w nim ludzie ze swoimi maniami, fobiami, rozmaitymi obliczami rozpaczy i pragnieniem, by kurczowo uczepić się czegoś, co wydaje się normalne.

Bohaterka książki skrywa bolesny ślad po mamie, bo właśnie po niej ona sama trafia do szpitala psychiatrycznego. Pobyt w nim nazwany jest „wczasami dla smutnych dzieci”. Smutek przyjmuje wiele form, a potrzeby i pragnienia pacjentek są czasem tak proste, że aż infantylne. A jednak to opowieść o tym, co najważniejsze i najtrudniejsze do zdobycia: o namiastce równowagi psychicznej. Tej zaburzanej w prawdziwym świecie przez powinności, rachunki do zapłacenia i sprawy do pilnego załatwienia. W szpitalu – przez tę duszność i nudę, w której kryje się bezradność systemu zajmującego się schorzeniami duszy tak kompletnie niepasującymi przecież do systemowych danych. Zbiorowość sportretowana przez Hund określana jest również jako antyarka. Na niej ludzie przygnębieni i zbędni. Z tej mikrospołeczności nie wydobędzie się nic, co wzmocni tak zwaną normalną społeczność w codziennym życiu. Ci ludzie żyją z poczuciem ciągłej ucieczki. I uciekają na oddział, gdzie upływ czasu nie jest istotny. Nie ma niczego, co należy wykonać, z czego się wywiązać. Tu pozostaje grzeczne łykanie leków i podporządkowanie rytmowi szpitalnego dnia.

Jest pewien oswojony porządek i jakaś pewność tego, co proponuje szpital. Ale tylko jeśli chodzi o wytyczenie ram funkcjonowania. Zrzucenia z siebie odpowiedzialności, choć przecież brać ją trzeba za każdym razem, kiedy staje się przed obliczem lekarza, terapeuty, konfrontuje z ważnymi kwestiami na spotkaniach społeczności. Z drugiej jednak strony portretowane miejsce funkcjonuje w absurdalnej wręcz formie groteskowości: wspomniany test na depresję albo opis rozmowy lekarza z pacjentem podczas obchodu. Nie można uciec od tego, co tkwi w głowie, ale można swoje lęki racjonalizować. Szpital temu sprzyja, choć jest innym niż codzienne życie wyzwaniem dla funkcjonowania. Jest w nim może więcej empatii, bo przecież wszyscy mają tak samo. Czy znajdziemy tam bliskość, solidarność? Bardziej przejawy tej bliskości, jakieś niezwerbalizowane oczekiwania. Poza tym jest jakaś zastępcza pustka. Ale nie jest tak źle, jak bywało poza szpitalnymi murami.

Olga Hund opowiada o kobietach, które nie mogą patrzeć na siebie, ale najczęściej spoglądają w siebie – nie chcą konfrontacji z tym, co je przywiodło na oddział, choć doskonale wiedzą, że na tym oddziale musi do tej konfrontacji dojść. W ramach oszukiwania czasu pozostają czynności zastępcze. Jałowe rozmowy przy papierosie. Wzajemne obserwacje. Tworzenie towarzyskich frontów sympatii. Rozumienie, że cierpienia są różnorodne, choć szpital chce być uniwersalny i na łóżkach obok kłaść ludzi odmiennych stanów i potrzeb. Hund opowiada o dużym nasileniu niepewności oraz o rozczarowaniach. Nie chce dla bohaterki współczucia, nie wierzy też w jej zrozumienie. Ta opowieść składająca się z krótkiego punktowania kolejnych dni pobytu w zamkniętej przestrzeni jest opowieścią o uwalnianiu się wewnętrznych demonów, które tak bardzo ograniczają, same pozostając wciąż niewidzialne.

Dlatego „Psy ras drobnych” to ważna narracja, osobista i dość odważna, odsłaniająca pewną intymność, ale starająca się przede wszystkim udowadniać, że zmagania z chorobami duszy to także zmagania z tym, co i jak pamiętamy. Struktura książki odzwierciedla kompulsywną walkę o porządek wspomnień. Hund stara się udowodnić, że walka o pamiętanie siebie w najbardziej nawet trudnej do uniesienia formie jest konieczna i potrzebna. Bo mierzyć się ze sobą to mierzyć się z tym, jak się siebie zapamiętało. Szpital psychiatryczny jest źródłem możliwości, frustracji, ale poprzez pewne absurdy potrafi ukoić rozpacz. Ważna i potrzebna książka o tym, że choroba duszy nie wyklucza ważności i potrzebności nas jako ludzi. Jest strasznie, przygnębiająco, ale też momentami śmiesznie. Na pewno niejednoznacznie, bo nie wydaje mi się, aby opowieść Olgi Hund miała być tylko tym, czym pozornie jest – relacją z miejsca wewnętrznej batalii. Ta batalia nigdy się nie kończy, a ta książka powinna uzmysłowić, jak wiele samozaparcia jest potrzebne, by walczyć wciąż na nowo i o to samo.


PATRONAT MEDIALNY