Wydawca: Znak
Data wydania: 5 września 2018
Liczba stron: 440
Przekład: Michał Kłobukowski
Oprawa: twarda
Cena det.: 49,90 zł
Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią
O ile nie będąc pewny, czy
właściwie odnajduję się w pierwszym eksperymencie formalnym opowiadań George'a
Saundersa „10 grudnia”, odkryłem w tym zbiorze czytelną treść i dość jasne
przesłanie, o tyle w kolejnym poczułem się absolutnie wyrzucony poza nawias.
Dlaczego? Bo „Lincoln w Bardo” to książka zdecydowanie hermetyczna. Miała
sprawiać przyjemność samemu twórcy, a dodatkową będą czerpać być może tylko
krytycy literaccy. Poza tym nimb niezwykłości w ojczyźnie autora każe już
określać jego dokonania twórcze mianem arcydzieł. Ta powieść – choć to przecież
nie jest powieść! – nie jest arcydziełem, lecz kolejnym dość odważnym eksperymentem
twórczym. Prozą, w której skryło się i specyficzne poczucie humoru autora, i
jego dociekliwość w analizie stanu umysłowego oraz społecznego ogarniętej wojną
Ameryki XIX wieku, i bliska chęć poflirtowania z konwencją szekspirowską, ale
przede wszystkim lekkość w przemieszczaniu się między gatunkami, stylami oraz
różnorodnymi rejestrami językowymi. „Lincoln w Bardo” to bardzo specyficzna
polifonia. Dla mnie po prostu męcząca. Jestem czytelnikiem i chciałbym, by bez
względu na wszystko w prozie zaoferowano mi historię. Saunders zwodzi, usiłuje chwilami oszołomić, świetnie się bawi w tej
narracji, ale zasadniczo nie proponuje czegoś, co byłoby czytelne i do zaakceptowania.
Nie przekonuje mnie teza, że za odważnym eksperymentem literackim stoi
wyjątkowa wartość. Ta książka bez wątpienia jest oryginalna, jednak w całej
swej wielkości jest po prostu literacką innowacją i niczym więcej.
Przede wszystkim nietrafione
są wszystkie interpunkcyjne, częściowo gramatyczne i ortograficzne wolty, skoro
trzonem książki jest język mówiony, a tylko niewielką jej część stanowią
doniesienia w formie pisemnej. Po co zatem komplikować strukturę zapisu, skoro
nie ma to żadnego związku z mową? Rozumiem stylizacyjne innowacje, nakreślanie
statusów i światopoglądów bohaterów w sposobie budowania zdań, którymi
określają siebie i świat. Co ma do tego zróżnicowana ortografia i interpunkcja?
Nie rozumiem. Tym bardziej że w przekładzie pojawia się już pewna przesada, jak
choćby stosowanie „h” w zakończeniach przymiotników w dopełniaczu liczby
mnogiej – przecież nawet dyslektykom niemal nie
zdarza się takie zapisywanie tekstu! Także
wykropkowane wulgaryzmy przyciągają uwagę jako element przede wszystkim
zabawny. Natomiast w kwestii stylizacji językowej dzieje się tak wiele, że
chwilami możemy być tym po prostu przytłoczeni.
Część przemów to teksty
wyjątkowo napięte i sztuczne. Zwłaszcza te archaiczne sprawiają wrażenie
koturnowych i dodanych ku zwyczajnej uciesze twórcy. „Lincoln w Bardo” to przede wszystkim
wypowiedzi. Istot znajdujących się gdzieś poza życiem a śmiercią. Duchów
niemogących odnaleźć się w nowej, enigmatycznej przestrzeni nieistnienia. Tych
duchów jest bardzo wiele, jak wiele literackich tropów i sposobów opowiadania o
bolączkach dziewiętnastowiecznej Ameryki. Dla zwolenników penetrowania
tego, dokąd dociera język i jakie może mieć ograniczenia – naprawdę gratka. Dla
chcących połączenia w pewną całość tych dialogów i monologów pojawi się już
problem selekcji. Są fragmenty sugestywne i przejmujące, są także takie, w
których poza watą słowną nie otrzymujemy niczego więcej. Może przeświadczenie
bycia w centrum pewnego eksperymentu. Bo Saunders w gruncie rzeczy doskonale
panuje nad każdym rodzajem frazy, ale „Lincoln w Bardo” to głównie popis tego
panowania, nie rzecz zmierzająca w jakimś konkretnym kierunku, jeśli chodzi o
przesłanie.
Autor poddaje czytelnika
szantażowi emocjonalnemu, trzymając go w klinczu już do końca lektury. Oto
bowiem amerykański prezydent traci syna. Ta rozpacz jest wielka i bynajmniej
nie kameralna. Związana z tym, że ogarnięty cierpieniem Lincoln kilkukrotnie
odwiedza grób syna, by wejść w kontakt cielesny z jego zwłokami, a temu
przyglądają się duchy. Umieranie dziecka skontrastowane jest z szykownym
przyjęciem wydawanym przez rodziców. Najbardziej bolesne doświadczenie
egzystencjalne zderza się z grą pozorów, jaką musi toczyć prezydent kraju
pochłoniętego wojną domową. Nie
pamiętam, ile razy zadawałem sobie pytanie o zasadność tej emocjonalnej
introdukcji, obecności cierpiącego ojca pośród rozgadanych duchów i obecności
samego dzieciaka w tej formie nieokreśloności między byciem a nieistnieniem.
Chodzi na pewno o kontrastowość. Kameralny dramat głowy państwa, w którym giną
na polu walki inni synowie. Tyle że tamte śmierci są śmierciami masowymi i nie
robią już takiego wrażenia jak odejście dziecka pary prezydenckiej. Saunders
buduje tu kilka przekonujących dychotomii, obrazując prywatną tragedię pośród
zdarzeń znamionujących przyszłe tragedie Stanów Zjednoczonych. Każdy bowiem
oczekuje od Lincolna zdecydowanych działań oraz podejmowania decyzji mających
na celu wpłynięcie na losy konfliktu zbrojnego. A prezydent cierpi uwięziony
między czułym wspomnieniem a chłodem ciała dziecka, którego już nie ma pośród
żywych.
Między umarłymi rozprawia
się o wszystkim, co kształtowało amerykańską tożsamość okresu wojny secesyjnej.
Pojawiają się ludzie mali i podli ze swoimi przyziemnymi problemami
ogniskującymi się wokół różnych form opowiadania. Jest rasizm, są różne formy nierówności społecznych, jest wyraźnie
akcentowane to amerykańskie zróżnicowanie prowadzące do rozpadu. Jest i
homoseksualizm jednego z duchów, aby było bardziej nowocześnie. Jest coraz
głośniej nad trumną zmarłego chłopca, który zaczyna przesuwać się gdzieś w tło.
A opowieści nabierają soczystości, coraz bardziej przypominają fragmenty z
szerszej diagnozy stanu emocjonalnego i statusu amerykańskiego społeczeństwa.
Saunders portretuje poszczególnych ludzi niezdolnych już do tego, by cokolwiek
zmienić w życiu. Nie ma życia. Pozostają jednak emocje, namiętności, przywary i
słabości. Z tego wszystkiego wydobywa się pewien obraz kondycji społeczeństwa i
ludzkości w ogóle. Ale pośmiertne wizerunki Amerykanów nie dają się sprowadzić
do jakichś oczywistych uogólnień. Dlatego miałem nieodparte wrażenie, że ta
niepowieść dąży przede wszystkim do formalnych zaskoczeń, nie pozwala ani
osadzić się w żadnej tradycji (poza symboliką duchów), ani też wydobyć z siebie
czytelnego komunikatu o tym, ku czemu zmierza świat przedstawiony. „Lincoln w
Bardo” to także opowieść o zmierzaniu ku nicości, której autor stara się nadać
specyficzne, wyraźne ramy. Jest smutno,
strasznie, chwilami nad wyraz pompatycznie i druzgocząco koturnowo. Całość
bardziej męczy, niż przykuwa uwagę. Ale i tak jest to wyjątkowa jakość, w
związku z tym krytykowanie Saundersa będzie uchodzić za brak ogłady i automatycznie
wyrzucać poza rzekomo elitarną grupę jego wielbicieli. Przykro mi, że
rozgrywany na moich oczach literacki eksperyment zamienił się w trudną do
zniesienia drogę ku ostatniemu wypowiedzeniu. Bardzo ekscentryczne i bardzo
hermetyczne.