Samotność jest pojęciem, wokół którego od jakiegoś czasu koncentrują się teorie krytyczne, dotyczące życia społecznego i funkcjonowania w społeczeństwie. Świat, w którym coraz więcej jest singli, gdzie coraz częściej doświadczamy odizolowania i wyobcowania, staje się od pewnego czasu areną zdarzeń dosyć przełomowych. Oto bowiem uświadamiamy sobie, że życie społeczne jest coraz trudniejsze, że nawiązywanie trwałych relacji z innymi staje się problemem, z którym próbują walczyć rozmaite szkoły treningu umiejętności prospołecznych i kursy nauki wychodzenia ludziom naprzeciw. Samotność w wielu kulturach jest stanem postrzeganym jako zagrożenie dla rozwoju człowieka w społeczeństwie. To także pojęcie często kojarzone z zagubieniem, uciekaniem, z postawą unikania i brakiem pewności siebie. O ile przyczyn samotności jest tak samo wiele jak jej rodzajów, o tyle psychologowie jednym głosem wydają się mówić, że ze stanem tym można coś zrobić, można dokonywać zmian, można samotności w jakiś sposób zaradzić. Wydana po raz pierwszy przed ponad 20 laty książka angielskiego psychiatry Anthony’ego Storra prezentuje inny punkt widzenia na samotność. Założeniem autora jest teza, iż stan samotności to stan daleki od jakichkolwiek patologii, a jeśli z patologiami ma coś wspólnego, nie jest ich koniecznym do likwidowania objawem. Storr w swojej książce przedstawia takie ujęcie samotności, któremu rzadko towarzyszy refleksja. Samotność Storra to przede wszystkim coś, co jest najzupełniej normalne; stan połączony z realizacją własnej drogi twórczej. Ten błyskotliwy i pasjonujący esej pokazuje, w jaki sposób można postrzegać samotność i jak bardzo była ona potrzebna w różnych okresach dziejów dla tych, którzy by tworzyć, musieli przebywać sami.
Jedną z pierwszych, rozwijanych w książce myśli, jest konstatacja, iż samotność jest twórcza. „Zdolność do przebywania w samotności zostaje tym samym powiązana z odkrywaniem siebie i samorealizacją, ze stopniowym uświadamianiem sobie własnych najgłębszych potrzeb, uczuć i impulsów”. Storr zakłada, iż tylko w stanie izolacji od innych ludzi, wielu wybitnych twórców i myślicieli mogło dać z siebie tak wiele i – paradoksalnie – w oddaleniu od innych, dać innym tak dużo. Analizując biografie postaci, o jakich za chwilę wspomnę, autor „Samotności” zwraca uwagę na to, iż przede wszystkim odosobnienie jest okazją do twórczej samorealizacji. Łączy umiejętność przebywania poza wpływem i otoczeniem innych ludzi z możliwościami, jakie daje ta umiejętność, sprzyjając rozwojowi duchowemu. „Zdolność do tworzenia to doskonała okazja do rozwoju osobistego w samotności”. Samotność ukazywana jest w eseju Storra jako stan, w którym dochodzi do swoistego zbliżenia z samym sobą i w tym zbliżeniu do powstawania unikalnych dzieł sztuki - świadectw tego, że do kultury można wnieść bardzo wiele także wtedy, kiedy jest się z dala od ludzi na co dzień tę kulturę tworzących.
Storr dostrzega bardzo ważną antynomię, o której nie można zapomnieć podczas lektury. Czym innym jest bowiem potrzeba samotności, a czym innym zdolność do niej. Autor ukazuje szereg traumatycznych sytuacji, w jakich człowiek zmuszony jest do życia w samotności i prezentuje spustoszenia, jakie może ów stan uczynić w ludzkiej psychice. Jednostki twórcze, wokół których koncentruje swoje rozważania Storr, czasami wybierały samotność jako stan konieczny do tego, by kreatywnie funkcjonować. Czy bowiem Goya miał jakiś wybór, gdy ogłuchł i siłą rzeczy pozostał sam w świecie, do którego dźwięków przestał mieć już dostęp? Czy schizoidalny rys charakteru Franza Kafki pozwoliłby mu na funkcjonowanie i tworzenie w świecie, którego się bał i którego unikał? Jak niewiele odkryłby i zrozumiał introwertyk Newton, dla którego życie w odosobnieniu było szansą do tego, by właściwie rozwijać własny umysł? Anthony Storr porusza w swojej książce zagadnienia związane z motywacjami emocjonalnymi i czynnikami społecznymi, które w gruncie rzeczy niekiedy wymuszają samotność. Analizuje sytuacje izolacji, uwięzienia, niemożności nawiązania kontaktu z otoczeniem powodowane koniecznością oddalenia od innych. W tym rozumieniu pojęcie samotności zaczyna funkcjonować nie jako immanentny stan, do życia w którym człowiek się rodzi. Tak jak umiejętności prospołecznych, tak i przebywania w samotności trzeba się nauczyć.
Storr odwołuje się do kilku teorii psychologicznych dotyczących umiejętności i nieumiejętności życia w społeczeństwie, wskazując na istotną rolę przeżyć z okresu dzieciństwa na dalsze funkcjonowanie jednostki. Osamotnienie Kanta, Sakiego, Kiplinga czy Wittgensteina wynikało z doświadczenia opuszczenia przez bliskich im ludzi. Samotność jest zatem patologią jeśli spojrzeć na czynniki, które ją kształtują i wzmacniają. Czy jednak ten stan rzekomo patologiczny dla wielu nie był jedynym, w którym mogli się w pełni zrealizować?
Myślę, że to pozycja wartościowa i cenna dla wszystkich, w których doświadczenie samotności wywołuje lub wywoływało ambiwalentne odczucia. To także książka, która mówi, że drogą do zadowolenia i spełnienia nie musi być życie społeczne, rodzinne. Pozycja wieloaspektowo ujmująca pojęcie samotności i zmuszająca do refleksji nie tylko nad zagadnieniem nakreślanym w tytule.
Wydawnictwo W.A.B., 2010
Don DeLillo to pisarz bardzo skomplikowany i autor prozy dość hermetycznej. Niejednoznaczność przekazu jego książek i niepowtarzalny sposób łączenia całkiem różnych od siebie myśli i poglądów w spójną, acz trudną do ogarnięcia całość, specyficzny sposób budowania fikcji literackiej i głęboki humanizm to na pewno cechy, które pozwalają z nadzieją myśleć o tym, iż amerykański twórca zostanie kiedyś wyróżniony przez Komitet Noblowski. Bo pisarstwo DeLillo to twórczość egzystencjalnego niepokoju i świadectwo ugruntowanej moralności w świecie generalnie moralność gubiącym.
Najnowsza przetłumaczona na język polski książka autora, „Mao II”, tak jak niedawno wydana „Performerka” rozpoczyna się pozornie jasnym i dość wyraźnym obrazem, który staje się tak naprawdę punktem wyjścia do rozważań zupełnie innych niż zapowiadane. Oto bowiem – co sugeruje także sam tytuł, wykorzystany już wcześniej przez Andy’ego Warhola – rzecz ma traktować o istocie zniewolenia tłumu przez jednostkę, o problemie tożsamości w społeczeństwie masowym; o zagrożeniach, jakie niosły i niosą idee kształtujące świat widziany oczyma tłumu. Mamy bowiem w introdukcji obraz zbiorowej ceremonii ślubnej, w której uczestniczą wyznawcy Kościoła Zjednoczeniowego Suna Myunga Moona. Widzimy zuniformizowanych młodych ludzi, o których autor pisze następująco: „Oni wszyscy czują to samo, młodzi ludzie z piętnastu krajów, znieczuleni na język własnej jaźni”. Ceremonii zaślubin córki z azjatyckim nowym mężem przygląda się bezradnie ojciec. Ale to nie on będzie głównym bohaterem książki.
Dalszy rozwój fabuły udowadnia, że mamy tutaj do czynienia z powieścią poruszającą przede wszystkim problematykę indywidualnej drogi twórczej w świecie negującym indywidualizm. Bill Gray to postać-legenda. Pisarz, na którego nową powieść od dłuższego czasu czeka bardzo wiele osób. Bill jednakże nie jest w stanie jej skończyć. Kluczową rolę w opowieści DeLillo odegra jego sekretarz Scott Martineau oraz Brita, która wykonuje sesję zdjęciową mającą na celu ożywienie pisarza, od jakiegoś czasu będącego zamkniętym w sobie introwertykiem, posągiem człowieka, ikoną kultury i… milczącym twórcą. „Mao II” pokazuje niemoc w obliczu oczekiwania na wielkie dzieło. Przedstawia szereg dylematów Billa Graya, który ponownie ma zaistnieć w świadomości masowego czytelnika. Okazuje się, że mamy tutaj do czynienia z innym rodzajem tłumu. To anonimowa zbiorowość czekająca na kolejną książkę. Tymczasem Billowi pisanie sprawia ból, pod którym ukryte są inne emocje i uczucia. To nie tyle introwertyk, co egocentryk, który o własnej twórczości wypowiada się następująco: „Wyolbrzymiam ból pisania, ból samotności, porażkę, złość, zmieszanie, bezradność, strach, upokorzenie. Im węższe są granice mojego życia, tym bardziej wyolbrzymiam samego siebie”. Czy aby na pewno Bill jest tym, za kogo go bierzemy? Dlaczego nawiązuje więź emocjonalną z Britą i czy jej zdjęcia nie demaskują przypadkiem jej samej, a nie Billa?
Don DeLillo od samego początku buduje powieść pełną zagadek i niejasności. Powieść, w której faluje tłum, obserwowany na ekranach telewizorów przez Britę i przyjaciółkę Scotta, Karen. Dodatkowy wątek sensacyjny (Bill ma wystąpić w telewizji w obronie więzionego przez terrorystów poety) czyni z tej opowieści złożony traktat o istocie ludzkiego bytu, o zależnościach występujących w tak zwanym stadnym życiu, o niebezpieczeństwach ukrytych gdzieś pośród anonimowych twarzy.
To także książka, która próbuje odpowiedzieć na pytanie o to, na czym polega współczesny dylemat „To be or not to be” i kwestionuje nowoczesne metody ukazywania konfliktów międzyludzkich. Odnajdziemy na kartach „Mao II” stwierdzenie, które wyjaśnić może sposób postrzegania rzeczywistości przez niektórych bohaterów: „Beckett jest ostatnim pisarzem, który kształtował sposób, w jaki myślimy i działamy. Po nim najważniejsze dzieła obejmują wybuchy w powietrzu i zawalone budynki. To nowa fabuła tragedii”. Egzystencjalne dramaty DeLillo skontrastowane są z obrazami mas, w których rysuje się przerażający wizerunek dziejów końca XX wieku. Choć tło tej powieści jest nad wyraz amerykańskie, a wyraźny sprzeciw wobec terroryzmu charakteryzuje licznych przedstawicieli współczesnej kultury USA, jest „Mao II” książką o charakterze uniwersalnym, chociaż poruszającą może zbyt wiele problemów na raz i przez to nie do końca czytelną.
Historia DeLillo to rzecz dotykająca problemów społecznych i politycznych na przestrzeni wielu lat. To powieść o wielkiej potędze tłumu. Wszak przyszłość należy do tłumów, a ta mroczna konstatacja otwiera i jednocześnie zamyka tę książkę. Mocna, wartościowa i pasjonująca rzecz.
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2010
"Dostało się Sylwii Chutnik za nową książkę od Dariusza Nowackiego na łamach „Wyborczej” i od Bernadetty Darskiej na łamach „Opcji”. Ode mnie się nie dostanie, bo chociaż „Dzidzia” jest książką, która niewiele z prawdziwą literaturą ma wspólnego i choć jest to głównie publicystyczny, nasycony emocjami felieton autorski o polskich bolączkach opakowany w formę nazbyt poszarpanej dygresjami opowieści przedstawiającej dramat niepełnosprawnego dziecka i jego matki, jest „Dzidzia” jednak tekstem, który powinno się znać. Monika Richardson ma rację – po lekturze może się zrobić niedobrze. I ma być niedobrze, bo o wyzwolenie w nas uczucia niesmaku także autorce chodzi."
Wydawnictwo Świat Książki, 2010
Całość tekstu na stronie G-Punkt
KUP KSIĄŻKĘ
Pięknie nam się Kazimierz Kutz wpisuje „Piątą stroną świata” w literacką tradycję małych ojczyzn w literaturze polskiej. Pięknie, dostojnie i interesująco, bo to tyleż książka o charakterze konfesyjnym, w której autor próbuje zrozumieć swoje życie, wracając do wspomnień z dzieciństwa i młodości, ile opowieść, w której głównym bohaterem jest barwnie sportretowany Górny Śląsk. Ten Śląsk, który na przestrzeni wieków był ziemią na poły polską, na poły niemiecką. Region, w którym mieszały się języki i ludzie. Miejsce, którego już nie ma, bo żyje jedynie w pamięci autora, a jednocześnie miejsce wciąż żywe, pełne niejednoznaczności i – mimo szarości familoków, przygnębiającego kopalnianego krajobrazu i kompleksów żyjących tam ludzi – niepowtarzalnego uroku. „Piąta strona świata” to nie tylko Kutza rozliczenie ze wspomnieniami. To książka, w której zawarta jest dziejowa opowieść o miejscu będącym przede wszystkim krainą, gdzie życie toczy się wedle swoich praw.
Autor zdradza, dlaczego w tej powieści powraca do lat minionych. „Oto dlaczego warto stanąć przed domem swojego urodzenia, po to by podreperować umysł i serce, ocknąć się do życia, jak po letargu, przewartościować porządek w środku i oczyścić sumienie z wszelakiego świństwa”. Rodzinny familok, szare podwórko i jałowa ziemia – to wszystko ożywa we wspomnieniach, stając się dla Kutza drogą do pełniejszego zrozumienia samego siebie. Reżyser staje na moment gdzieś w oddaleniu; nie doradza, nie kreuje, nie porządkuje rzeczywistości. Ona stwarza go na nowo, a on jest jedynie obserwatorem. To, co minęło, ożyje i taka forma terapii duchowej jest Kutzowi potrzebna, bo w gruncie rzeczy – jak sam wspomina - „Stoję z boku życia, odtrącony od niego, mogę wgłębiać się w miniony czas, wspominać, przyglądać się przeszłości: to mi teraz zostało”. Można zatem powiedzieć, że ta książka powstawała przez całe życie Kutza i teraz po prostu się napisała. Bo w opowieści o Śląsku dawnych lat ukrytych jest wiele pytań natury egzystencjalnej, z których pierwsze i chyba najważniejsze pojawia się już na samym początku tej barwnej narracji: „Trapi mnie pytanie: skąd bierze się poszczególny człowiek – w tym przypadku jo – co się na niego składa, co jego własne, a co cudze, co dziedziczne, przejęte, a co niepowtarzalne”. Jak wiele można odkryć w sobie, kiedy uda się naprawdę uważnie przyjrzeć temu, jak się żyło? Na to pytanie odpowiedź daje historia wielowątkowa, rodzinna saga i powieść z wątkami społeczno-obyczajowymi. Książka, w której Kutz staje się sobą na nowo, a może tak naprawdę po raz pierwszy odkrywa wszystko to, co zapisane zostało w kalejdoskopowej historii życia jego rodziny, przyjaciół i reszty otoczenia.
Dylematy związane z tożsamością bohaterów książki Kutza bardzo dobrze oddaje język powieści. Śląska gwara sąsiaduje z literacką polszczyzną, język mówiony i potoczny z misternymi wywodami intelektualisty, opowieści dosadne i rubaszne z historiami wysmakowanymi i pełnymi elegancji. Otrzymujemy także swego rodzaju powieść o doświadczeniach pokoleniowych, powieść o Ślązakach, których społeczną różnorodność charakteryzują chociażby następujące słowa: „Bo my tu, na polsko-niemieckim pograniczu, jesteśmy jak rdest w naturze: tyle tu odmian losów w tyglu nie swoich wojen, wyzysku, wypędzeń, emigracji i grobów poza domem”. I jeśli początkowo odniesiemy wrażenie, że „Piąta strona świata” jest opowieścią życia samego autora, bardzo szybko zorientujemy się, jaki punkt widzenia on przyjmuje i że to historia barwnej społeczności. I to przede wszystkim wyróżnia tę pozycję – sposób, w jaki Kutz patrzy na swoje życie i dostrzega liczne związki między własną egzystencją a losami tych, którzy tylko na chwilę pojawili się w jego życiu.
Narracja niesie w sobie spory niepokój, budowany dzięki wspomnieniom o Lucjanie i Alojzym, bliskich przyjaciołach Kutza, którzy nagle i niespodziewanie rozstali się z życiem, popełniając samobójstwo. Próbując zrozumieć motywy ich działania i ogarnąć losy przyjaciół, Kutz sugestywnie portretuje członków swojej rodziny i bliskich mu ludzi, z którymi wiąże go niepowtarzalna więź. Jest „Piąta strona świata” zatem opowieścią o życiu, ale także o oswajaniu śmierci. Tej śmierci, którą niektórzy potrafią wybrać, zostawiając bliskich w pełnym smutku onieśmieleniu wobec dalszego życia.
To także książka o tym, czym jest dorastanie do Polski, rozumienie jej i miłość do niej. Problemy opisywane na tle śląskiego krajobrazu są symboliczne, a galeria postaci z książki w różny sposób definiuje pojęcie ojczyzny. Poza tym to pasjonująca opowieść o przyjaźni, miłości, o przywiązaniu do książek, o młodzieńczych fascynacjach, o ludzkich radościach i dramatach w mikro- i makroskali. Doskonała książka dla tych, którym Kutz odsłonił siebie w swoich filmach i dla tych, którzy chcą poznać człowieka, jaki poprowadzi ich do krainy, której nigdy sami by nie odkryli. To piąta strona świata, miejsce wyjątkowe i szczególne. Tak jak ta powieść.
Wydawnictwo Znak, 2010
Oto po „Naszyjniku z opowiadań”, „Ostatnim locie flaminga” i wydanym niedawno „Tarasie z uroczynem” otrzymujemy polski przekład debiutanckiej powieści Mii Couto, która przenosi nas do Mozambiku pełnego symboli, niejednoznaczności, ukrytych znaczeń i udręki. Ta książka to kolejne świadectwo niezwykłego przywiązania autora do własnej ojczyzny oraz jego umiejętności ukrywania w słowach treści nie tylko niepokojących, ale i wieloznacznych. „Lunatyczna kraina” to wielopłaszczyznowa opowieść drogi, historia utraconych złudzeń i historia kraju ogarniętego wojną domową. To przede wszystkim jednak magiczna parabola ludzkiego losu, w której neologizmy tworzą rzeczywistość cieni. Realistyczny wątek spotkania młodego człowieka i starca, którzy szukają schronienia oraz spokoju jest rozwijany, uzupełniany i symbolicznie rozbudowywany poprzez historie, które chłopiec czyta z zeszytów niejakiego Kindzu. I o ile to, co dzieje się w relacjach między Tuahirem a Muidingą, jest bezpośrednie i przejmujące, o tyle świat z zapisków, które czyta Muidinga, jest niczym cień prawd, jakie poznajemy, czytając o chłopcu i starym człowieku. Czyje opowieści są tu ważniejsze? Czy Tuahira, który próbuje uświadomić Muidingę, kim tak naprawdę jest, czy też tajemniczego Kindzu, którego życiowa podróż staje się odzwierciedleniem pokoleniowego problemu własnej tożsamości i wyobcowania? Trudno powiedzieć, czy w powieści Couto znajdziemy odpowiedzi na którekolwiek z pytań, jakie rodzą się podczas lektury. Jedno jest pewne. Ta proza jest zanurzona w afrykańskiej tradycji i postkolonialnym poczuciu zagubienia, które opisuje Mozambik bliski Couto i kraj, któremu autor oddaje swą duszę i serce.
Starego Tuahira i młodego Muizingę spotykamy na drodze. Stoją na niej i są drogą, bo to wędrowcy bardzo specyficzni. Zatrzymują się, by odpocząć i by rozmawiać o problemach egzystencjalnych, o jakich nie rozmawia się na co dzień w kraju zniszczonym wojną. Znajdują schronienie we wraku spalonego autobusu. Miejsce, które dla innych stało się cmentarzem, dla nich jest miejscem, w którym odradzają się na nowo. To wszystko dzięki opowieściom własnym i historiom, jakie czyta Muizinga. Szybko zorientować się można, że przewodni motyw drogi i wędrówki podporządkuje sobie obie narracje – historia Muizingi coraz ściślej będzie się łączyć z dziejami Kindzu. Mozambiccy wędrowcy bardzo mocno zwiążą się z tym, o czym pisze tajemniczy autor pamiętnika. Świat realny stanie się światem dwuznaczności, w którym ukryta będzie zagadka bytu i odpowiedź na pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzają wszyscy opisani w książce bohaterowie.
Kindzu spisuje dzieje swoje i swojej rodziny, kierując się wewnętrznym nakazem następującej treści: „Chciałbym poukładać czasy w ugładzonym porządku, zgodnie z nadziejami i udręką”. W jego opowieściach przeszłość miesza się z teraźniejszością tak jak pragnienia, oczekiwania i lęki wszystkich opisywanych postaci. Metaforyczna wędrówka Kindzu i jego losy to przede wszystkim opowieść o kraju, który autor przedstawia za pomocą coraz to innej symboliki. Mozambik Couto to wieloryb, który przypływa, by skonać na plaży. To słoń, który umiera na sawannie. Kraj, w którym Kindzu próbuje zrozumieć okrucieństwo wojny i to, dlaczego tak bardzo doświadcza ona jego i jemu bliskich. Ale przecież „Wojna może skończyć się w kraju. Ale w nas samych nie skończy się nigdy”. Dramatyczna historia Kindzu i los Tuahira oraz Muindingi to taka podwójna i dwuznaczna opowieść o niekończącym się konflikcie, którym jest całe ludzkie życie.
I w końcu tytuł książki. Autor zapisków to „Lunatyk, wędrujący przez ogień. Lunatyczny tak samo jak kraina, w której przyszedł na świat”. Couto wykorzystuje technikę obrazowania onirycznego, by dzięki alogicznej strukturze zdarzeń oddać zarówno nastroje, jak i niewyrażalne słowami emocje. To także temu służy cały szereg konstrukcji słownych i zdaniowych. Lunatykuje świat opisany przez Couto, ale i narzędzie do opisu tego świata znajduje się w stanie lunatycznego zawieszenia. Stąd też wynika niejednoznaczność tej książki i pozorne poczucie zawieszenia w próżni, które może towarzyszyć przy lekturze.
Mia Couto w „Lunatycznej krainie” nawiązuje do szeroko rozumianej tradycji realizmu magicznego i tworzy przypowieść bardzo wieloznaczną. To książka, która w trudny sposób pisze o trudnych sprawach. Opowieść senna, choć chwilami przypominająca koszmar. Opowieść, z drugiej strony, pełna ciepła i niepowtarzalnego uroku.
Wydawnictwo Karakter, 2010
"To już druga po „Wilgotnych miejscach” Charlotte Roche książka w różowej okładce, która ukazuje się ostatnio na polskim rynku wydawniczym, obnażając bezlitośnie sekrety płci pięknej, o których zwłaszcza mężczyźni wiedzą tak niewiele. Tym razem po niesmacznej opowiastce o problemach z waginą i odbytem lekce sobie ważącej higienę nastolatki otrzymujemy – jak pisze sama autorka – pierwszą polską les story.
I może gdyby Staniszewska nie zapomniała o dokonaniach Ewy Schilling, która przed kilkoma laty wydała i uświadamiającą społecznie love story o lesbijkach ("Głupiec") i egzystencjalny zbiorek opowiadań o kobiecości widzianej z nieco innej strony ("Lustro"), można by przyznać jej rację, że stworzyła pewną nowatorską pozycję i książkę, o której może być głośno."
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2010
Całość tekstu na stronie G-Punkt
Czwarta powieść Łukasza Gołębiewskiego to kryminał z elementami powieści obyczajowej i społecznej. O ile wątek brutalnie zamordowanych kolegów narratora na początku lat osiemdziesiątych minionego stulecia rozwija się niespiesznie i ogólnie nie jest intrygujący, o tyle inne sprawy wydają się w tej książce bardzo sugestywnie opisane. „Złam prawo” porusza bowiem kilka problemów, z których najważniejsza wydaje się być sprawiedliwość rozumiana jako postępowanie wedle określonych reguł, kwestionowanie tej sprawiedliwości i programowy bunt wobec zasad ustanowionych przez społeczeństwo; deprecjonowana seksualność, którą autor opisuje jako chuć każącą odbywać akty kopulacji i która inicjowana jest w sposób co najmniej smutny (przy czym ciekawe jest, że karę za pierwsze stosunki płciowe ponoszą kobiety, nie męski bohater książki) oraz przede wszystkim sygnalizowana w tytule chęć łamania zasad. „(…) Łamię prawo, by zaspokajać ciekawość i bieżące zachcianki, ale nie zabijam przecież (…)”. Dla Krzysztofa, zbliżającego się do czterdziestki mężczyzny zgorzkniałego i cynicznego, całe życie oparte jest na walce z prawem, jednak morderstwo dokonane na dwójce jego przyjaciół jest już posunięciem, z którym zgodzić się nie może i które pozostawi na zawsze ślad w jego duszy. Autor "Xenny" w introdukcji przedstawia nam bohatera, którego dzieciństwo i młodość wydają się najważniejsze, bo tylko dzięki zrozumieniu tego, jak Krzysztof uczył się życia, można pojąć, kim jest teraz i dlaczego jest w nim tak wiele goryczy. Młodość Krzysztofa to mroczny okres stanu wojennego, który jednak nie dotyka bohatera bezpośrednio. Przemiany dziejowe w Polsce są tu bowiem tylko tłem dla dramatów życia codziennego nastolatka. A Krzysztof to nastolatek niepokorny, który od samego początku ma problemy z ustaleniem tego, kim jest i jakie ma cele. W jego życiu ogromną rolę odegrają dziewczyny, potem dorosłe kobiety. Czytając „Złam prawo” stale znajdujemy się w sferze wpływów kuszącej kobiecości, punkrockowych rytmów, buntu i przekonania o tym, że jest się od urodzenia outsiderem. Bo Krzysztof buduje poczucie własnej wartości na wzmacnianiu w sobie przekonania, iż tylko poprzez bunt można wyrazić siebie. Kryminalna intryga służy zapewne nakreśleniu dokładniejszego portretu psychologicznego Krzysztofa. Rytualny mord w 1981 roku w Polsce? Wypalony na ciele ofiary pentagram w czasach, kiedy tego typu symbol znany był tylko nielicznym? Śmierć dwóch braci, o której prawie wszyscy z czasem zapomnieli? Czemu służy cała ta opowieść? I jaką rolę odegrają w niej kobiety, z którymi Krzysztof obcuje jako młodzik, a następnie konfrontuje się w dorosłości? „Złam prawo” to książka, przez którą prowadzą cytaty z tekstów awangardowych kapel muzycznych, to książka przepełniona złością i cynizmem, książka bardzo wyraźna i nieźle napisana, ale w jakiś sposób wtórna w stosunku do dotychczasowych dokonań autora. „Złam prawo” niczym nie zaskoczy. To dobry, stary Gołębiewski, którego znają już czytelnicy poprzednich książek i nowa, ale jednocześnie ta sama odsłona autora, który tym razem ukrywa się w postaci zawieszonej między tym, co było a tym, co jest. To powieść, która od pewnego momentu złożona jest z kadrów, nie rozdziałów. Powieść, w której narracja staje się coraz bardziej płytka. Książka rozpadająca się wewnętrznie, opowieść coraz mniej nasycona emocjami, pozornie coraz bardziej obojętna. To taki trochę niebezpieczny zabieg, bo może wywołać rozmaite reakcje u czytelnika. Łukasz Gołębiewski udowodnił, że mimo trzech zbliżonych tematycznie książek, może powiedzieć coś nowego w czwartej. Tyle tylko, że tym razem jego opowieść nieco się rozmywa. Tak jak czas mijający w życiu Krzysztofa, jego pragnienia, marzenia i oczekiwania względem życia. Wydawnictwo Jirafa Roya, 2010
Książka Matthiasa Göritza to opowieść o niespełnionych pragnieniach, życiowych kompleksach, o rozczarowaniach i wstydzie. A z drugiej strony pozornie sielankowa opowieść o dojrzewaniu płciowym oraz społecznym pewnego młodego niemieckiego chłopca, który wraz z ojcem i matką przenosi się z miasta na prowincję, gdzie poznaje świat, odkrywa swoją seksualność, przeżywa inicjację i… cierpi z powodu samotności i izolacji tak samo jak jego ojciec, dla którego stworzenie specjalnej fermy hodowlanej i jej późniejszy sukces mają być dowodem na to, że mimo iż nie został burmistrzem, może wykazać swą determinację i wielkość w zupełnie innej sferze.
Wszystkie zdarzenia obserwujemy z punktu widzenia Nicholasa Vossa, ale to nie on wydaje się w tej powieści najważniejszy. Göritz w swej narracji konsekwentnie używa słowa „chłopiec” i choć rzeczywistość postrzegana jest oczyma nastolatka, jesteśmy jakby obok przeżywanych przez niego zdarzeń i obserwujemy zarówno Nicholasa, jak i jego ojca, Jakoba. Relacje między ojcem i synem są bardzo istotne i to wokół nich koncentruje się inny dramat. Nicholas bowiem próbuje znaleźć jakąś nić porozumienia z Jakobem, stale zajętym potężną machiną produkcyjną, jaką jest jego ferma. Ferma nazywana przez przyjaciela Nicholasa „ptasią Treblinką”. Ferma, na której dorasta drób, mający być nową jakością na rynku. „Nowe rasy. Lepsze rasy. Więcej mięsa, mniej odpadów. Do tego solidna waga, porządny kościec (…)”. Przeraża już sam początek opowieści, kiedy Nicholas odwiedza fermę, na której stosuje się okrutne metody hodowli, a potem zabijania zwierząt. Nie ma u Göritza zbyt wielu opisów tego, co dzieje się w zamkniętym przed światem gospodarstwie, ale wiemy już od początku, że nad przedsięwzięciem wisi widmo zagłady. Dość przewidywalna fabularnie powieść rozwija wątek upadku, nadając mu symboliczne znaczenie, albowiem eksperyment Jakoba Vossa zakończony fiaskiem to także definitywny koniec marzeń mężczyzny o wybiciu się ponad przeciętność i pokazaniu światu swojej potęgi.
Jakob nie jest potężny. Jest zakompleksionym frustratem, który ucieka od ludzi i własnej rodziny w świat rzekomo wielkich interesów. Voss przybywa na prowincję i czytelnikowi wydaje się już z góry przegrany, ponieważ dowiadujemy się sporo na temat jego przeszłości. Zapowiedź porażki obecna jest u Göritza od samego początku. To książka, której fatalizm czyni ją nieznośną. Nieznośną i przejmująco smutną zarazem. Tym bardziej, że problemy dorosłego bohatera idą w parze z trudnościami, jakie przeżywa jego syn.
Nicholas z trudem nawiązuje bliższe kontakty z rówieśnikami. Te, które ma, są dość toksycznymi relacjami. Jego bliski przyjaciel wydaje się oschły i surowy. Ruth, dziewczyna, dzięki której Nicholas odkrywa tajemnice seksu, jest w gruncie rzeczy młodą femme fatale, wprowadzającą w życie chłopca coraz większy zamęt. Nicholas Voss jest tak samo zagubiony i wyalienowany jak jego ojciec i może dlatego powieść Göritza niesie w sobie tak duży ładunek emocjonalny. To bynajmniej nie jest opowieść o zbiorowym morderstwie na drobiu. Nie odebrałem tej książki także jako manifestu ekologicznego, zabrania głosu w imieniu cierpiących zwierząt. „Krótki sen Jakoba Vossa” to przejmujące świadectwo dążenia do spełnienia i niemożności tego spełnienia. To opowieść pokoleniowa i książka, w której Göritz zawarł sporo gorzkich refleksji o mentalności Niemców i ludzi w ogóle.
Jedyne, co może rozczarować, to że atmosfera napięcia, grozy i pewnej duszności, panująca w początkowej części książki, następnie gdzieś znika. Potem – jak już wspomniałem – część zdarzeń jest łatwa do przewidzenia, a całość robi wrażenie tylko przez pierwszych kilkadziesiąt stron. Podczas dalszej lektury jest już tylko smutno. I chyba tak ma być.
Korporacja Ha!art, 2009