2022-05-30

„Skrzypce Goebbelsa” Yoann Iacono


 

Wydawca: Mando

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 288

Przekład: Justyna Polony-Poluk

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Być sobą

Yoann Iacono określa swoją powieść mianem historycznej. Moim zdaniem to bardzo skromne uproszczenie. Wystarczy przeczytać notatkę o Nejiko Suwie znajdującą się w Wikipedii, a następnie tę książkę, by zrozumieć, że wychodzi poza oczywisty wymiar biografii nieoczywistej artystki. Dawno nie czytałem tak bardzo niepokojącej i wieloznacznej powieści, która fascynujący życiorys zamyka w niewielkiej liczbie stron. Ta kondensacja służy formalnie „Skrzypcom Goebbelsa”. Można odnieść wrażenie, że opowieść o miłości do instrumentu, o wierności sobie, o filozofii sztuki i o tym, w jaki sposób sztuka staje ponad okrucieństwem, zniszczeniem, ale również ponad moralnością, jest swoistym literackim wyznaniem autora. Iacono proponuje bardzo różne sposoby narracji. Swojego narratora umieszcza w pustce i poczuciu niezrozumienia tej, która stała się jego swoistą obsesją. To artystka każąca mu zadawać pytania o to, czy godne i właściwe jest cieszenie się życiem, rozwijanie swojej pasji i umiejętności twórczych w czasie, kiedy wokół panują zniszczenie i śmierć. Ta książka wybrzmi wyjątkowo teraz, gdy zastanawiamy się nad tym, czy możemy wyrażać szczęście i zadowolenie ze swojego życia i własnych osiągnięć, kiedy tuż za naszą granicą rozgrywa się wojenny dramat. „Skrzypce Goebbelsa” to faktycznie opowieść o pasji życia. Ale również pełna wieloznaczności historia o przywiązaniu do pewnego instrumentu, który egzemplifikuje część twórczej tożsamości. Instrumentu, który został komuś odebrany i należałoby go zwrócić, bo konfiskata odbyła się właśnie w czasie wojny ustanawiającej swe nieludzkie i bezkompromisowe prawa.

Interesujące jest to, w jaki sposób francuski prozaik łączy rzeczywistą biografię Nejiko Suwy z literackimi fantazjami na jej temat. Tu historia przychodzi zaskakująco, przynosi ją kurier. Człowiek, który latami obserwował japońską artystkę, zna każdy rozdział jej życia, nagle otrzymuje od niej paczkę, a w niej wyznania. Nejiko Suwa zawłaszczyła świadomość naszego narratora, bo przez cały czas była dla niego kobietą, której nie można było w żaden sposób zdefiniować. I nie wiadomo, czy zmierzamy w kierunku zrozumienia, czy może właśnie nic nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Iacono w taki sposób konstruuje narrację – oddając głos samej Nejiko Suwie w jej zapiskach pamiętnikarskich – żeby wydobyć te kontrowersyjne fakty z biografii artystki, za którymi po latach wciąż kryją się egzystencjalne pytania o to, czy zachowała osobistą godność, podjęła właściwe decyzje, czy przez cały czas świadomie postępowała w zgodzie ze sobą i czy doświadczenia wojenne nie mogą jej odebrać zasadności tej zgody.

Podoba mi się to, w jaki sposób autor podejmuje temat drugiej wojny światowej. Nie korzysta z nośnych kalek narracyjnych, nie próbuje jako kolejny zagrać tematem Auschwitz. Sugestywne obrazy bombardowanego Berlina czy jakby mimochodem umieszczone informacje o bestialstwie japońskich żołnierzy robią wrażenie, bo są obrazami, do których literatura nie sięga zbyt często. Jak bowiem mamy reagować na dramat berlińczyków, którym pod koniec wojny podpala się miasto? Przecież dostają za swoje, prawda? Tu zaczyna się ta wieloznaczna opowieść o tym, że kategorie poznawcze każdego z nas opierają się na pewnych oczywistych asocjacjach emocjonalnych. Tymczasem w biografii japońskiej skrzypaczki tak jak w obrazach wojennego okrucieństwa nic nie będzie porządkowane za pomocą emocji. Co więcej, Yoann Iacono wywoła chaos, tych emocji będzie znacznie więcej, niż moglibyśmy się spodziewać, rozpoczynając lekturę tej frapującej książki.

Nejiko Suwa zawsze była sobą. Zawsze w bezpośrednim kontakcie ze swoimi emocjami, które jej kultura nauczyła nie tyle tłumić, ile oszczędnie ujawniać otoczeniu. Taka też będzie w tej powieści: fascynująca i niedostępna zarazem. Z jednej strony oczywista w pewnych wyborach życiowych i dość przekonująca jako zdeterminowana w działaniu kobieta. Z drugiej jednak – nieustająco niezrozumiała w tym, co robi, z kim wchodzi w relacje, jakie kształty te relacje przyjmują. Tymczasem otrzymuje od nazistowskiego ministra propagandy instrument, którym zajmie się jak matka dzieckiem. Długo będzie trwało wzajemne docieranie się. Skrzypce nie będą chciały wyrażać tego, co chce wyrazić skrzypaczka. Przyglądający się im lutnik z całą stanowczością stwierdzi, że to z artystką jest coś nie tak. Tymczasem Nejiko Suwa po prostu robi to, co kocha, starając się czynić to najlepiej, jak potrafi. Gdy wokół szaleje wojna, jeździ z trasami koncertowymi i odwiedza te miasta, w których ludzie chcą jeszcze posłuchać skrzypiec. Być może zamiast syren alarmowych czy wybuchów bomb. Stara się nie zwracać uwagi na to, w jak chłodny sposób traktowana jest przez pozostałych członków orkiestry. Robi swoje. Oddaje się pasji. Dzieli ze światem tym, co ma najlepszego. A potem nawiązuje jedną z najsilniejszych relacji w życiu i będzie to relacja z otrzymanym instrumentem.

Nejiko Suwa koncertuje tu w bardzo różnych miejscach. W zadziwiających okolicznościach. Często w zupełnie niezrozumiały dla odbiorcy sposób. Ta sama artystka, która przygrywała na koncercie urodzinowym Adolfa Hitlera w jego bunkrze, jest jednocześnie skrzypaczką oklaskiwaną po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej przez amerykańską publiczność, dotychczas przecież śmiertelnego wroga Japonii i japońskości. Dźwięki jej skrzypiec słychać w naprawdę zaskakujących miejscach. Na przykład w zakładzie karnym, gdzie gra dla więźniów politycznych. Czy naprawdę nie ma żadnych dotyczących przestrzeni ograniczeń, do których twórca powinien się stosować, rozumiejąc, że jego twórczość nie zawsze jest demokratyczna i wszędzie właściwie odbierana? A może właśnie twórca powinien przyjąć sposób postępowania bohaterki, jakkolwiek dyskusyjna i bezkompromisowa mogłaby to być droga?

Iacono stara się za pośrednictwem swojego narratora skłonić czytelnika, by w niektórych momentach postrzegał bohaterkę jako kontrowersyjną. Jak można bowiem myśleć o kobiecie, która przeżyła piekło bombardowanego Berlina, a w drodze do Japonii martwi się o to, że musiała oddać swoje apaszki, perfumy czy kapelusik? Z drugiej jednak strony Suwa jest postacią bardzo wyrazistą i niezwykle konsekwentną w tym, co robi. Choć tak naprawdę – i to jest w tej powieści najlepsze – nie mamy większego dostępu do tego, co myśli i z jakimi emocjami przyjmuje wiadomość o tym, kto był przed nią właścicielem skrzypiec, które tak pokochała. Yoann Iacono chce i kwestionować, i uzasadniać rozdzielność sztuki oraz okoliczności, w jakich powstaje lub w których usiłuje się komunikować z odbiorcą. Ta książka zadaje nieoczywiste pytania o status twórcy, jego przekonania i model jego życia. Na kartach tej powieści pojawią się także inni twórcy, zobrazowani tylko punktowo. Nikt nie jest tu oceniany poza główną bohaterką. Nikt nie absorbuje tak wielkiej uwagi jak ona. Nasz narrator jest wszystkim tym, czego o niej nie wie i do czego chciałby uzyskać dostęp. W tym znaczeniu „Skrzypce Goebbelsa” to fascynująca opowieść o dystansie nie do pokonania.

Zaskakująca narratora skrzypaczka jest wieczną zagadką, ale być może najbliższe zdefiniowania tego, kim się stała, jest ostatnie zdanie powieści. To też opowieść o tym, że zawsze jesteśmy skłonni oceniać innych przez pryzmat własnych doświadczeń, a doświadczenia głównej bohaterki w gruncie rzeczy pozostają tylko działaniami, którym można się bezradnie przyglądać z dystansu. Intrygująca książka o życiowych wyborach, które – jak sugeruje autorka – możemy oceniać z niebezpiecznej perspektywy. To także rzecz o tym, jak ratować się przed rozpaczą i samotnością. Jak ufać swojej pasji, a także jak jej w zaskakujący sposób ulegać.

2022-05-27

„Ugotować niedźwiedzia” Mikael Niemi

 

Wydawca: Bo.wiem

Data wydania: 19 maja 2022

Liczba stron: 400

Przekład: Marta Rey-Radlińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Między wiarą a rozumem

Ta książka to kolejny dowód czułości nordyckich twórców wobec świata natury, z którym wielu bohaterów ich narracji wchodzi w ścisłe zależności. Natura jest dla północnych prozaików prawie zawsze czymś dużo więcej niż tłem. Jest przestrzenią pełną symboli i odniesień do tego, co rozgrywa się na kartach książek. Mikael Niemi przenosi nas na pogranicze Szwecji i Finlandii, by opowiedzieć świat jako przestrzeń jednocześnie okrucieństwa i subtelnej bliskości ludzi. Natura w „Ugotować niedźwiedzia” to nie tylko egzemplifikowana przez tytułowe zwierzę potęga pierwotnego lęku i tego, co groźnego może być w nas samych. To także miejsce przeobrażeń, które będzie niemym świadkiem walki dobra ze złem. W egzystencjalnym i religijnym wymiarze, bo pierwotne instynkty, którymi kierują się dobrzy i źli bohaterowie, to pokłosie tego, co natura im dała albo odebrała. Będziemy świadkami krótkiego i jasnego lata polarnego. Niemi skonfrontuje nas z tym, że przynależność człowieka dalekiej Północy to jego przywiązanie do konkretnego miejsca – czasem konkretnego lasu, drzewa, łąki, pustki bezdroża. I od tego trzeba zacząć opowiadanie o tej pięknej, choć pełnej brutalności i ponurej symboliki książce. Od czasu związanego z miejscem i od miejsca, w którym mówią do nas drobne elementy krajobrazu. Tu stanie się istotny każdy detal. A autor pisze w taki sposób, że dech zapiera majestat natury, ale także jej nieskończona i niezdefiniowana groza.

Jest groźnie także w bardzo oczywistym wymiarze. Fantazjując o życiu Larsa Leviego Læstadiusa, konserwatywnego luterańskiego pastora usiłującego przeciwdziałać lokalnej patologii za pomocą siły wiary i przekonywania, że należy zacnie żyć, Mikael Niemi czyni z niego nordyckiego prekursora Sherlocka Holmesa, bo to znakomita powieść detektywistyczna z zimnej Północy. Pastor ma swojego pomocnika w analizowaniu śladów na miejscach zbrodni i tworzeniu narracji o tym, w jaki sposób kierujący się złymi instynktami człowiek popełnia niewyobrażalne i nieodwracalne okrucieństwo. Choć Læstadius wydaje się postawiony w centrum, to jednak milczący Jussi skradnie uwagę czytelnika – nie tylko dlatego, że jego losy bardzo silnie działać będą na emocje, a sam bohater wciągnięty zostanie w nad wyraz czytelną, ale ciekawą symbolikę religijną. W „Ugotować niedźwiedzia” będziemy mieli połowę XIX wieku i dedukcję wyprzedzającą tę, która tak fascynowała potem u bohatera Conan Doyle’a. Pastor i Jussi odkrywają, że w okolicy grasuje morderca. W dodatku seryjny. Indolencja służb odpowiedzialnych za odsłanianie śladów i prowadzenie śledztwa jest tak bolesna i dosadna, że autor umiejętnie kieruje naszą uwagę na te dwie specyficzne postacie. Mistrza i ucznia. Człowieka spełnionego oraz istotę, którą odrzuciła matka, nazywającą samą siebie zwierzęciem. Kogoś, kto wie, czym jest człowieczeństwo, i kogoś, komu miano człowieka nadaje się przez symboliczny akt.

Znika jedna z dziewek służebnych. Po pewnym czasie jej ciało zostaje znalezione w bagnie. Zaniepokojona społeczność otrzymuje komunikat, że to wina natury – ludobójcą staje się tu jedno ze zwierząt, które samo w sobie winno wzbudzać strach. Tymczasem sprawy mają się zupełnie inaczej i śmierć Hildy będzie początkiem makabrycznych zdarzeń. A w tle intrygi detektywistycznej otrzymamy opowieść o tym, jak silnie zantagonizowane są w człowieku dobro i zło. Ale to też powieść o kilku innych zderzeniach. Na przykład o tym bardzo symbolicznym – zderzeniu biblioteki z kościołem. Po co tam to drugie, skoro pojawia się obok nas pierwsze? To jedno z istotniejszych pytań tej powieści, jeśli przyjrzymy się temu, że przez część życia bezimienny Jussi, „pomiot szamanki”, uzyskuje tożsamość dzięki słowu, które potrafi przeczytać i napisać. Słowo to jednak na dziewiętnastowiecznej prowincji szwedzko-fińskiej ma bardzo wyraźnie religijny wydźwięk. Z łatwością konstytuuje społeczność na zasadach, jakie wyznacza wiara. Religia porządkuje prosty świat ludzi podobnych do Jussiego, a jednocześnie takim jak on komplikuje odbiór rzeczywistości. Może zmieni się coś wówczas, gdy sięgną po inną niż religijna książkę. Gdy zrozumieją, że słowa pisane mogą mieć niezwykłą moc.

Nic niezwykłego nie ma jednak w świecie, gdzie pastor z chłopcem, na którego kompulsywnie przerzuca troskę o przedwcześnie pożegnanego syna, tropi ślady mordercy gotowego zaatakować ponownie. To świat, w którym silne wpływy Kościoła mieszają się z niemocą i prostotą ponurego życia. Tu dużo się pije, cudzołoży, tu nauczycielem jest analfabeta, a przyszłością regionu głodne i rozmodlone dzieci tkwiące w ławkach, w których oczekują na cios swego edukatora. W tym świecie właściciel okolicznej huty jest prawie że Bogiem, a percepcję fińskich chłopów określa wieloletnia tradycja, w której od wieków nie pojawia się nic nowego. Pastor Læstadius jest tu jednak kimś, kto inicjuje proces tak zwanego duchowego przebudzenia. Przez wielu autochtonów ten proces nie będzie mile widziany. Tymczasem pastor i jego słowa mają moc sprawczą. Stworzyły i ugruntowały tożsamość Jussiego. Chłopca, którego odrzuciła okrutna matka, i człowieka definiowanego przez swoje milczenie. To postać niezwykle ciekawa nie tylko dlatego, że nabiera coraz większego znaczenia, gdy zbliżamy się do finału tej powieści. Mikael Niemi opowiada o tym, czym staje się odpowiedzialność za drugiego człowieka, kiedy zamienia się w zależność. A w tym wszystkim pojawiają się silne emocje, które przywiązują do siebie ludzi skrajnie się różniących.

„Ugotować niedźwiedzia” to przede wszystkim historia tego, jak skomplikowana jest tożsamość północnego człowieka. Pokazuje ją jako zlepioną z lęków i podążającą tam, gdzie wciąż czai się strach. Harmonia portretowanej natury kontrastuje z piekłem wyobrażeń o samych sobie. A w tym wszystkim dodatkowo rezonuje historia mordercy – człowieka inicjującego i celebrującego zło. W tym zamkniętym przed resztą świata miejscu każdy rodzaj zła będzie dodatkowo wyostrzony i przejmujący strachem. Tu rodzi się piekielna moc destrukcji i jednocześnie wielkie pragnienie uratowania – pojedynczej ludzkiej duszy, ale i całej społeczności, której nie wystarczy wiara w to, że okrucieństwo przybywa tylko od strony okrutnej natury. Niemi fantazjuje o specyficznej martyrologii, poddając cierpieniu nie tylko jednostkę, lecz i społeczność. A w tym wszystkim charyzmatyczna postać przejmująca od milczącego chłopca narrację pierwszoosobową. O kim Niemi chce nam naprawdę napisać? W jaki sposób kryminalna konwencja tej powieści ma przybliżyć nas do jej nieoczywistego egzystencjalnego wymiaru?

Jest to sugestywna książka o tym, do czego prowadzą wyzysk i nierówności społeczne. O tym, czy jesteśmy w stanie kogokolwiek pokochać, jeśli nie pokochali nas rodzice. O utratach nagłych i niespodziewanych. O marzeniach rozbijających się gdzieś o te utraty. Wszystko w malowniczym otoczeniu, które milczenie utożsamia z grozą i trwogą. „Ugotować niedźwiedzia” to pozostająca w wyobraźni powieść o niepokojach człowieka XIX wieku dotyczących tego, jak wyglądać będzie człowiecza kondycja w nadchodzącym stuleciu. Niemi wykorzystuje cenioną w jego ojczyźnie postać historyczną, aby wrócić do tych trudnych momentów, w których na jaw wychodzą najbardziej dzikie instynkty i najbardziej pierwotne pragnienia. Zabrane gdzieś ze sobą albo tłumione. Wyjątkowa podróż na Północ, która tutaj prezentuje się równie wyjątkowo mrocznie.

2022-05-25

„Agla. Alef” Radek Rak

 

Wydawca: Powergraph

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 640

Oprawa: twarda

Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Samotność i siła

O specyfice i wyjątkowości Radka Raka, młodego prozaika z – jak widać – nieograniczonymi umiejętnościami, wspominałem, recenzując dwie jego poprzednie książki. Nie chcę się powtarzać. Tym bardziej że jedna z najważniejszych polskich nagród literackich w zeszłym roku pokazała, iż może wyjść poza uznaniowość pewnego „namaszczonego” segmentu literatury, wyróżniając właśnie niezwykłość pisarstwa Raka, pisarza osobnego i być może też trochę lubiącego swą literacką samotność. Taką mam fantazję na jego temat, odczytując „Aglę” przede wszystkim jako opowieść o egzystencjalnej samotności. Zatem wskazanie, że „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” jest najważniejszą polską powieścią 2020 roku, otworzyło twórcy drzwi do zainteresowania szerokiego grona czytelników. I dziś, kiedy Raka po prostu wypada znać, „Agla” konfrontuje się z odbiorcami, których pisarz już na pewno zaskoczył, więc trudno będzie mu ponownie wykorzystać element zaskoczenia. A jednak! To narracja zupełnie inna niż wspomniana wyżej i odmienna także od „Pustego nieba”. Z tą książką zacząłem swoją przygodę czytelniczą z prozaikiem udowadniającym mi, że literatura może być niewyczerpanym źródłem takiego rodzaju inspiracji i stylizacji, dzięki którym nie pojawia się wtórność, lecz nowa atrakcyjna jakość. Najnowsza powieść Raka udowodni, że wciąż możemy być zaskakiwani, ale będzie także świadectwem tego, w jak silnym związku ze światem natury żyjemy na co dzień, ignorując tę więź albo deprecjonując ją z kilku powodów. W tej mrocznej powieści nie ma może dziecięcej fascynacji przyrodą niczym w „Pamiętniku Opal” Opal Whiteley, ale jest bardzo wyraźnie kilkukrotnie zaznaczone, że jesteśmy tylko częścią skomplikowanego ekosystemu. Niewiele mu oferujemy, za to kompletnie nie doceniamy jego funkcji oraz złożoności.

Tak jak „Puste niebo” na pewno usatysfakcjonowało w sposób szczególny lublinian, tak „Agla” przemówi wyraźniej do mieszkańców Krakowa. Rak postanowił stworzyć literacką fantazję na temat tego, co w Krakowie może być najbardziej mroczne i najbardziej przejmujące. A także toksyczne. Nie tylko w znaczeniu dosłownym, kiedy portretowane miasto jest miastem półmroku i trującej mgły przypominającym tę potworną połowę roku, kiedy w Krakowie zwyczajnie nie można wziąć głębszego oddechu. Powieściowe Tybil ma infrastrukturę oraz topografię, które odczytać można w sensie dosłownym. Wawel staje się mrocznym Hradem, a wokół niego ludzie żyją w mroku. Niepewni siebie, bo wciąż inwigilowani. Dokonujący przeobrażeń w gobliny, które tylko pozornie uosabiają gorzką i zachowawczą starość. Tybil jest miejscem, gdzie widać wrzenie współistnienia wielu kultur i narodowości. Miejscem skazanym wręcz na uniwersytecki mit. Kiedy przyglądamy się temu, w jaki sposób Rak portretuje środowisko i mentalność naukowców, studentów oraz środowisk okołoakademickich, tworzy nam się z „Agli” całkiem realistyczny pamflet na to, czym ma być polskie wyższe wykształcenie. Jednak powieść koncentruje się zupełnie na czym innym.

Cieszę się, że przed jej lekturą odrobiłem pierwsze lekcje z weird fiction z opowiadaniami „Wilgość” Anny Marii Wybraniec. Ale to wcale nie spowodowało, że czułem się w tej powieści pewnie. Nie wiem, czemu służyć ma definiowanie „Agli” pod kątem odbiorców, ale jednego jestem pewien: na ministerialnej liście lektur młodzieżowych na pewno nie mogłaby się znaleźć z powodu seksualnych upodobań głównej bohaterki. Znajdziemy tu bardzo wiele odniesień do klasyków literatury, ale również do sposobów opowiadania o fikcji literackiej. Oczywiste jest widzenie tu Tolkiena, Lewisa czy Rowling współistniejących w jednej książce, lecz autor nie czerpie tylko z tego, co powszechnie znane i uwielbiane. Od archaicznej frazy listów czytanych przez Sofję po stylizacje językowe w zakresie języka mówionego innych bohaterów – Rak ponownie udowadnia, że jego pasją jest nie tylko kompilacja rozmaitych wzorców, lecz przede wszystkim nadawanie im nowych znaczeń. Nawet wówczas, gdy jedna ze scen wydaje się kalką z „Małej księżniczki” Frances Hodgson Burnett.

Zatem mamy wspomnianą Sofję Kluk – i to zupełna nowość, bo Radek Rak po raz pierwszy tak wiele miejsca i autorskiej czułości poświęci kobiecie. Sofja – biorąc pod uwagę to, jak ważny będzie w powieści motyw przeobrażenia – nie jest jeszcze kobietą, ale nie jest również dziewczynką. Sofja staje się niegotowa na konfrontację z tym, kim jest. A definiuje ją wiele słów tej powieści. Myślę, że najtrafniej te, które wyraża jej towarzyszka służebnej niewoli, mówiąc: „Ty jesteś z tych, co kształtują przeznaczenie”. Rak już w poprzednich powieściach dał wyraźnie do zrozumienia, że interesują go głównie bohaterowie dynamiczni i że sensem oraz zadaniem literatury jest pokazywanie bohatera w procesach wewnętrznych przemian. One tu dynamizują fabułę, ale są tylko jednym z elementów tej dynamiki. W świecie, w którym magia zastąpiła religię, młodziutka Sofja Kluk próbuje zmierzyć się z rzeczywistością braku ojca naukowca, który w pojedynkę ją wychowywał. Pozostawiona sama sobie staje się jednostką pełną gotowości do zmian, zdeterminowaną w walce o swoje prawa, ale przede wszystkim samotną. Bez względu na spełnienia i niespełnienia, jakich doświadczy bohaterka Raka, jest od początku do końca sama ze swoimi decyzjami, swoimi emocjami i tym, jak zmienia się jej widzenie rzeczywistości. To, że Rak proponuje traktat o ludzkim wyobcowaniu, ze świetnie wyeksponowanym feministycznym sznytem, potwierdzają różne słowa padające tu mimochodem. Na przykład te, które znajduję bliżej zakończenia: „Człowieka można poznać tylko wtedy, kiedy jest sam”. Sofję poznajemy dzięki jej konfrontacjom z różnego rodzaju ludźmi oraz stworzonymi przez nich przeszkodami, które bohaterka musi pokonać, ale również poprzez to, w jaki sposób zderza się ze swoją osobnością. Poszukując miłości, przynależności, nieufnie traktując rówieśników będących potencjalnymi przyjaciółmi lub wrogami, Sofja wypracowuje własny system obronny. Po nieobecnym ojcu nie otrzymała znaczącego spadku. A może jeszcze tego nie wiemy i dowiemy się później, bo przecież „Agla” to znakomita zapowiedź dalszego ciągu. Kluk jest intrygująca także przez to, jakim naukowym segmentem zajmuje się jej ojciec, o jakiej dziedzinie wiedzy wie bardzo dużo i ostatecznie – co przypadkiem powołuje do życia. Ale najmroczniejszy jest jej fatalizm: to, co jest w stanie w sobie zdefiniować jako przynoszące pecha lub destrukcję, lecz również to, co czyni ją femme fatale z powodu kilku niebezpiecznych zbiegów okoliczności.

„Agla” będzie mroczną fantazją o tym, że ludzie nie są w stanie funkcjonować w świecie bez różnego rodzaju opresji i przemocy. Rak portretuje rzeczywistość, w której doskonale odnaleźliby się bohaterowie Orwella, a która jakby znajomo wygląda, gdy weźmie się pod uwagę doświadczenia społeczeństw w XXI wieku, bo „Agla” może być też odczytywana jako gorzka satyra na to, ku czemu w gruncie rzeczy znowu zmierzamy w tym rzekomo nowoczesnym świecie. Tam, gdzie żyje Sofja Kluk, nie jest nowocześnie, można nawet stwierdzić, że jest ponuro archaicznie. Struktura społeczna to drabina wzajemnych nieufności, skrytych idiosynkrazji, charakterystycznych podziałów na ludzi lepszych i gorszych. To też rzeczywistość, w której terror strachu ukazuje kilka swoich mrocznych wizerunków. W tym wszystkim znajomi albo bliscy głównej bohaterki, którzy przyjęli pewne życiowe postawy, bo generalnie są koniunkturalistami. Albo zwyczajnie się boją. Bohaterka Raka nie boi się niczego, nawet najbardziej granicznej konfrontacji. Stanie w obliczu wyborów, które doprowadzą do tragedii. Będzie zmuszona pożegnać coś, co kształtowało jej tożsamość – młodej kobiety, kochanki, wojowniczki, przewodniczki. I odnieść można wrażenie, że z każdym kolejnym rozdziałem przeobraża się na nowo. A to dopiero początek tego, czym Radek Rak będzie nas tu zaskakiwał.

Bardzo mi się podoba to, że autor dba o każdy detal powieści i każdą epizodyczną scenę traktuje z taką samą uwagą i dbałością o szczegóły jak główne wątki powieści. Kiedy czyta się „Aglę”, ma się poczucie, że portretując las czy scenę miłosnego zbliżenia, Radek Rak za każdym razem jest bardzo sugestywny. To wszystko przenika nas na wskroś, bo opowieść jest doskonała w każdym w zasadzie akapicie. Nie wiem, co zachwycić może bardziej: nieokiełznany świat artystycznych asocjacji, w którym spotkamy się z różnymi gatunkami literackim, czy też może wyjątkowa dbałość o to, by nie dało się zapomnieć, że „Agla” ma być powieścią przede wszystkim przygodową. O świecie niebywałej formy opresji, w której pojawia się Sofja Kluk – postać gotowa stawić czoła każdemu rodzajowi opresyjności. Piękna i przejmująca historia o rodzinnej lojalności. Bo więzi międzyludzkie, zwłaszcza te z najbliższymi nam osobami, silniejsze są niż oddziaływania metafizyki, magii, nauki i wspomnianego weird fiction. Koniecznie trzeba przeczytać „Aglę”, by zobaczyć, jak autor ze swą kobiecą główną postacią opowie na nowo świat, w którym do opowiedzenia jest dużo więcej niż wizyjność poszczególnych rozdziałów.

2022-05-23

„Mnogość rzeczy” Marcin Pilis

 

Wydawca: Lira

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 512

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Miłość na zawsze

Twórczość Marcina Pilisa zacząłem poznawać niedawno. „Mnogość rzeczy” to druga powieść autora, jaką przeczytałem, i ta chyba najmocniej potwierdza, że Pilis świadomie i z lekkością porusza się w różnych rejestrach narracyjnych. W obrębie jednej powieści spotkamy się z frazą i stylistyką, które sugerowałyby, że mamy do czynienia z różnymi autorami. Od dosadności wulgaryzmu po zaskakujące metaforyzowanie – jak w przypadku na przykład „kapsuły chwili”, która zatrzymała moją uwagę na dłużej już na wstępie, a potem okazała się kluczem do zrozumienia pewnych elementów z zakończenia. Ta książka usatysfakcjonuje nie tylko odbiorców, którzy lubią uczestniczyć w różnych rodzajach opowieści w ramach jednej historii, ale także tych przekonanych być może, że dzisiaj o miłości nie można już napisać nic nowego. Albo zużyły się już narracyjne kalki, by opowiedzieć to uczucie w jakikolwiek twórczy sposób. A „Mnogość rzeczy” jest właśnie o miłości. To wszystko jest tak opowiedziane, że nawet ktoś taki jak ja – od zawsze wielce sceptyczny wobec tak zwanej miłosnej chemii – jest w stanie się tu wzruszyć. Pilis proponuje przewrotną historię o tym, w jaki sposób zło zostaje przekute w dobro, lecz przede wszystkim bardzo się stara, aby obraz miłosnej jedności nie był ozdobiony truizmami czy wtórnymi komentarzami.

Wszystko to, co niezwykłe, rozgrywa się w zasadzie dopiero pod koniec książki, jednak stopniowe odsłanianie okoliczności, w jakich ukonstytuowała się miłość głównych bohaterów, również jest frapujące i to jedna z tych sporych objętościowo powieści, które czyta się mimo wszystko bardzo szybko. Marcin Pilis znakomicie otwiera swoją historię. Mężczyzna przygląda się kobiecie „nasiąkniętej miłością”. Jakkolwiek zaskakująco to brzmi i jakkolwiek sentymentalne może się wydawać, widać dbałość o tekst i odpowiedzialność za każde słowo, bo autor potem uzasadni to „nasiąknięcie”. I opowie o tym, że wielkie uczucie rozpina się pomiędzy równie wielkimi opozycjami.

Matematyczne równania i zdania, nierzadko tworzące treść aktorskiej roli. Skomplikowane obliczenia i niecodzienność języka opowiadania. Matematyka ze swym uporządkowaniem oraz racjonalnością, a także pozbawione jej emocje – silne i rozedrgane. Tak wyraźne opozycje opowiadają tu jego i ją. Mariusz to umysł ścisły, niepozbawiony jednak zdolności do tego, by budować czułe metafory rozpięte między liczbą a słowem. Marta jest aktorką, która wiecznie szuka przynależności. Czuje ją w aktorskiej grupie, ale odnajduje przede wszystkim w miłości, która przyjdzie do niej niespodzianie. Oboje zostaną skonfrontowani z sytuacją graniczną stającą się testem ich uczucia. Oboje nie są świadomi tego, jak silnie połączyła ich przypadkowo stworzona więź. I nie wiedzą, do czego ich doprowadzi. Kiedy ojciec Mariusza wypowiada znamienne słowa: „Przyjdzie taki dzień, że zobaczysz coś, czego jeszcze nie widzisz”, ani syn, ani tym bardziej czytelnik nie spodziewają się, w jaki sposób Marcin Pilis nada tym słowom wyraziste znaczenie. Będziemy tu mieli klasyczne love story także z tym trzecim, odrzuconym i poddanym wszelkim złym emocjom generowanym przez odtrącenie. Ale z czasem zorientujemy się, że nic tu nie jest takie, jakim się wydaje. Nic nie będzie klasyczne, oczywiste, przewidywalne. Choć „Mnogość rzeczy” to książka o tych intensywnych uczuciach, które są doświadczeniem większości z nas, Pilis stworzy z nich specyficzną układankę. Tytułowa mnogość dotyczyć będzie interpretacji, zbiegów okoliczności, ale i komentarzy samych bohaterów do tego, co ich spotyka.

Marta twierdzi: „Większość ludzi unika szalonych rzeczy”. Można odnieść wrażenie, że właśnie szaleństwo i nieprzewidywalność rozgościły się w życiu bohaterów tej powieści na dobre. Tu każdy zdaje się szalony. Albo nosi w sobie pewien potencjał ukrytego szaleństwa, albo też poddaje się czemuś irracjonalnemu i niebezpiecznemu. Dzięki tym zabiegom książka Pilisa jest atrakcyjna i fabularnie, i w kontekście bardzo różnych przesłań. Autor dba bowiem o sylwetki swoich postaci, ich psychologiczną wiarygodność, a Marta to jedna z ciekawszych bohaterek literackich, skrywająca w sobie nie tyle tajemnice, ile przede wszystkim często sprzeczne motywacje. Jest z jednej strony dużo bardziej odsłonięta dla czytających niż Mariusz, z drugiej jednak – to ona staje się chyba najciekawszą tu zagadką. Rozumiemy, dlaczego żyje tak, jak żyje, i przeżywa świat w tak specyficzny sposób, jednak wciąż jesteśmy zaskakiwani. Nie tylko tym, co przeżyła, ale również decyzjami, które będą miały związek z jej przyszłością.

Marcin Pilis przenosi nas w czasie do nieodległej przyszłości, ale w zasadzie cały czas wędrujemy między poszczególnymi latami, bo mnogość dotyczy również retrospekcji. A także pewnego listu pożegnalnego, którego znaczenie pojmiemy dopiero na końcu. Czas w tej powieści sporo zmienia, lecz zasadniczo nie leczy ran, nie zasklepia ich, wciąż każe pamiętać o intensywnych przeżyciach, które ukształtowały bohaterów. Intrygująca jest tu wspomniana już konfrontacja miłości z odrzuceniem. Wspomniany „ten trzeci” będzie postacią, na którą warto zwrócić uwagę, bo Marcin Pilis nie dzieli swych bohaterów na ludzi z pierwszego i drugiego planu. Tu zazębiają się kolejne wątki i dzieje się to w taki sposób, że zrozumieć kolejną historię można tylko wówczas, kiedy ktoś opowie o poprzedzających ją zdarzeniach. Ponadto autor cały czas daje nam do zrozumienia, że w świecie rozmaitych intensywnych przeżyć nasz status nie jest jasno określony. Jesteśmy tezą, hipotezą czy sumą traumatycznych doświadczeń, które staramy się przekuć w siłę pokonywania życiowych trudności? Nic nie będzie tu oczywiste. Poza tym, że Pilis opowiada o wielkiej miłości bez granic. Imponująca jest zarówno wrażliwość emocjonalna autora, jak i umiejętność portretowania pewnych społecznych problemów. Dzięki temu „Mnogość rzeczy” nie jest tylko kolejną fikcją literacką, ma w sobie jakiś element interwencyjny, reporterski.

Ważne są tu również perspektywy spoglądania na drugą osobę. Ta książka przez cały czas uzupełnia wiedzę bohaterów, interesująco przenosząc się z rejonu narracji trzecioosobowej do bardzo intymnych wyznań narracji pierwszoosobowej. To  wszystko zaś w coraz bardziej skomplikowanej rzeczywistości, bo im mocniej kochają się bohaterowie, tym więcej zaskakujących zbiegów okoliczności chce im tę miłość zniszczyć. „Mnogość rzeczy” to będzie w pewnym stopniu opowieść o egzystencjalnej zagładzie. Poznamy ludzi, którzy niszczą lub są niszczeni. Rodzinę będącą klatką, z której nikt nie jest w stanie się wydostać. Ponadto poświęcenie i konsekwencję w działaniu – bohaterowie Pilisa nie snują tez na temat rzeczywistości, oni tę rzeczywistość wypełniają swoim działaniem. Nawet kontemplacyjny i skłonny do obszernego filozofowania Mariusz, którego opowieść w pewnym stopniu pełni tu funkcję retardacyjną.

To historia o bolesnej opresji życia w dysfunkcyjnej rodzinie, opowieść o tendencjach ucieczkowych i destrukcyjnych, historia ludzi intensywnie pochłoniętych sobą, a także podatnych na bardzo silne emocje – i te pozytywne, i okrutne w swoim zawłaszczaniu oraz niszczeniu. Marcin Pilis to pisarz nieoczywisty. Opowiada o ludziach wyzwalających się z ograniczeń, ale także o świecie stwarzającym ograniczenia, które zawsze będą dla nas wyzwaniami. Intrygująca obyczajowa historia wielkiego uczucia. Ale i śmiałych fantazji literackich, bo można odnieść wrażenie, że Pilis stara się w tej prozie zaskoczyć także samego siebie.

2022-05-20

„Szwedzka sztuka kochania. O miłości i seksie na Północy” Katarzyna Tubylewicz

 

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 264

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: W stronę wolności

Katarzyna Tubylewicz zna wielu ludzi i potrafi z nimi rozmawiać. Stwarza bezpieczną przestrzeń, w której rozmówcy otwierają się całkowicie i być może tylko w rozmowie z nią gotowi są mówić o sprawach na co dzień zachowywanych gdzieś w głębi świadomości. Po tym, jak Tubylewicz przyjrzała się szwedzkiej samotności i ujawniła jej zaskakujące, ale i oczywiste, choć nienazywane oblicze, postanowiła zająć się tematem relacji międzyludzkich. A właściwie tym, co te relacje spaja, bo Szwecja to nie tylko kraj samotników, którzy są często nimi ze świadomego wyboru, lecz również ludzi kierujących się bardzo silnymi emocjami, gdy wybierają drogi życia z czyjąś obecnością. Miłość i seks będą tu jednocześnie sportretowane razem i osobno. W zaskakujących związkach, ale również w zaskakujących wykluczeniach. Kiedy czytałem „Samotnego jak Szwed”, zastanawiałem się nad tym, czy ktoś mógłby napisać podobną książkę o którymś innym kraju nordyckim. W trakcie czytania „Szwedzkiej sztuki miłości” pomyślałem, że ten reportaż powinno się przeczytać równolegle ze znakomitą książką „Kanska” Urszuli Chylaszek pochylającej się nad kwestią seksualności i złożonych relacji międzyludzkich definiujących życie obyczajowe na Wyspach Owczych.

Nie wiem, która publikacja jest lepsza – Tubylewicz czy Chylaszek. Obie czytałem z równie dużym zainteresowaniem. A ponieważ jestem być może typowym Polakiem – jak sugeruje autorka książki już na wstępie – który nie wierzy w miłość, zainteresować mnie taką narracją było trudno. Skoro się udało, świadczy to przede wszystkim o walorze poznawczym „Szwedzkiej sztuki miłości”. Zbioru rozmów, który uzupełnia bardzo ciekawa opowieść samej autorki. Tym razem – jak w przypadku poprzednich książek reporterskich – Katarzyna Tubylewicz także wyraźnie osadza siebie oraz własne poglądy pośród rozmów z naprawdę różnymi od siebie ludźmi, ale to, co wyróżnia tę publikację, to pewna dziewczęca wręcz niefrasobliwość towarzysząca autorce bardzo ciekawej różnych kwestii i świadomej tego, że jej pytania dotykają sfer najbardziej intymnych, mogą wybrzmieć zbyt konfrontacyjnie albo dotyczą spraw, o które nie można zapytać każdego. Tu jednak widać, że poczucie skrępowania w relacji z portretowanymi osobami szybko mija. I powstają z tego nie tyle odważne, ile przede wszystkim wyjątkowo szczere dyskusje. Tematem przewodnim jest oczywiście miłość. Otrzymamy wiele jej definicji. Poznamy ludzi, którzy w nią wierzą, nią się kierują, są przekonani o nierozłączności miłości ze sferą seksu albo odrzucają tę zależność. Niektórzy wierzą, że można kochać bez cielesnej fascynacji, inni w niej widzą początek kiełkującego uczucia. Ale są i tacy, którzy na seks spojrzą zupełnie inaczej – jak homoseksualny hedonista czy porzucający syte i dostatnie życie Erik, który opowie o tantrycznych zbliżeniach cielesnych, które odmieniły jego życie.

Tubylewicz wciąż jest ambasadorką polskości i szwedzkości. Wciąż na nowo przegląda się w obu tych krajach i stale zestawia kwestie, które pozornie nie są do zestawienia. Szukając podobieństw i różnic w postrzeganiu tego, czym są miłość, przywiązanie, seksualność, kontakt z własnym ciałem i sferą emocji w związku, książka ta obrazuje nam dość uniwersalną wizję człowieka pragnącego w różny sposób bliskości. W tym znaczeniu najczulej wybrzmiewa tu ostatnia rozmowa – o późnej i wielkiej miłości. O pojednaniu z sobą i zjednaniu sobie kogoś najbliższego, na co trzeba było czekać bardzo długo. Miłość przychodzi do rozmówców Katarzyny Tubylewicz czasem w zaskakujący sposób, a niekiedy ich omija, choć mają wiedzę o sobie samych wyjaśniającą im, dlaczego tak się dzieje. Mnie szczególnie ujęło to, że cała ta narracja nie jest w zasadzie o tym, o czym głosi tytuł. Wszyscy ludzie, których opinie poznajemy, mówią w gruncie rzeczy, w jaki sposób dążyć do prywatnego poczucia wolności i uzyskać je na stałe. Bo „Szwedzka sztuka kochania” to rozłożony na wiele różnych głosów traktat o tym, że każdy człowiek potrzebuje wolności, by w jej przestrzeni określić to, co dla niego najważniejsze.

Bardzo jestem ciekaw polskiego odbioru książki, w której pojawiają się rozmowy z gejowskim małżeństwem gdzieś z przedmieścia wychowującym dwie córki czy z poliamoryczną rodziną stworzoną przez trójkę zafascynowanych sobą i zakochanych w sobie ludzi. Tu wszystko jest oczywiste, zwyczajne, piękne i inspirujące. Nie tylko dlatego, że to Szwecja i szwedzkie realia mają sankcjonować zwyczajność opowieści o życiu ludzi, którzy z różnych powodów nigdy nie byliby szczęśliwi ani spełnieni w Polsce. Chodzi o samo podejście Tubylewicz do rozmówców. Jest w nim wielka ciekawość, lecz także potężne pokłady empatii. Autorka nie przybywa na spotkania ze swoimi rozmówcami z jakąkolwiek formą zdziwienia lub niepewności. Ta niepewność – jak wspomniałem wyżej – może jej towarzyszyć tylko chwilami, przy zadawaniu dość trudnych pytań. Tymczasem chciałoby się spędzić trochę czasu z rodziną stworzoną przez trzy dorosłe osoby albo parą gejów, których historia – jak na Szwecję – jest po prostu zbyt zwyczajna i dziwią się, że ktoś wybrał ich jako rozmówców do książki o miłości i seksualności.

Podoba mi się tu niuansowanie ról w związkach – jakkolwiek inne i odmienne od tradycyjnych polskich oczekiwań te związki miałyby być. Maciej Zaremba Bielawski czy Piotr Pietucha to przykłady mężczyzn, którzy przy swoich kobietach uczą się czegoś nowego o sobie, rozwijają swoją emocjonalność i wrażliwość, ale przede wszystkim nie konfrontują się, lecz uzupełniają w relacji z płcią przeciwną. Punktem wyjścia do rozważań o różnego rodzaju związkach jest często zjawisko opresji kobiet w polskich realiach. Dominacja mężczyzny, kultura patriarchatu, ale również nieświadomie powielane toksyczne wzorce kulturowe – to wszystko może powodować, że bycie w związku w Polsce staje się dyskomfortem. Tymczasem rozmówcy Tubylewicz są polscy i szwedzcy. Niczym szczególnym się nie wyróżniają, być może poza spojrzeniem na sam związek jako na relację opartą na równowadze, nie dominowaniu.

Ale jest w tej książce także opowieść o miłości zmyślonej. Miłości jako fikcji literackiej. Miłości z jej literackimi konsekwencjami. Rozmowa z Leną Andersson to przykład tego, w jaki sposób powinno się dyskutować o literaturze – uważnie, wnikliwie, analizując postawy i zachowania bohaterów. Takie rozmowy są zapewne dużo cenniejsze niż recenzje książek i ich odbiór bez bliższej komunikacji między nadawcą a odbiorcą. Chciałoby się, żeby o polskich książkach dyskutowano tak żarliwie i z taką uważnością. Ta rozmowa sugeruje, że Tubylewicz chce poszukiwać wizerunków miłości w realnym życiu, ale również w tym, co o niej napisano. Nie jest to zresztą jedyna rozmowa sięgająca do pojęcia miłości definiowanej w słowie pisanym, wydostającej się z wyobraźni twórcy. Intrygujące są próby intelektualizowania tematu tego reportażu. Wychodzenia od tego, co teoretyczne, by dojść do emocji, która niekiedy wypala, obezwładnia, nadaje umysłowi zupełnie nowy kierunek. Bo nieważne jest to, czy ktoś wierzy w miłość, czy też ją kontestuje. Ta książka opowiada o tym, że czymkolwiek by była, jest punktem odniesienia dla ludzi pragnących odnaleźć swoje bezpieczne miejsce. Przede wszystkim w kontakcie ze sobą.

Siła miłości jest często siłą życiowego spełnienia. Albo wyznacznikiem twórczych poszukiwań. Interesujące jest postrzeganie także tego, jak rozmówcy Tubylewicz uzupełniają się wzajemnie oraz wykluczają w swych przekonaniach – na przykład w odniesieniu do tantry jako źródła najpełniejszego kontaktu z samym sobą. Istotne jest również to, że w tej książce zaznaczona jest kwestia odpowiedzialności za dzieci, kiedy związek ulega modyfikacji albo destrukcji. Rozmówcy Tubylewicz bardzo często sięgają w głąb siebie, jednak rozumieją również, kim się stają i jaki jest kontekst ich istnienia, kiedy na świecie pojawiają się ich potomkowie. „Szwedzka sztuka kochania” to oczywiście też opowieść o tych, którzy nie chcą mieć dzieci i nie czują takiej potrzeby. Naczelną potrzebą sygnalizowaną przez ludzi wypowiadających się w tej książce jest potrzeba życia w zgodzie z samym sobą. Życia, którego nie przeżywa się w poczuciu bycia winnym komuś czegokolwiek czy bycia winnym czegoś samemu sobie. Ta książka jest piękną opowieścią o tym, jak różnorodne jest człowieczeństwo. Staje się narracją pytań, bo w gruncie rzeczy jest dowodem zdziwień i fascynacji, a nie potrzeby definiowania czegokolwiek.

2022-05-18

„Pojechałam do brata na południe” Karin Smirnoff

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 352

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje z pamiętaniem

Przeczytałem bardzo wiele bardzo mocnych powieści obyczajowych z Północy. Wydawało mi się, że nic już nie może mnie zaskoczyć, kiedy sięgam po kolejną taką narrację z któregokolwiek nordyckiego kraju. I choć miejscami miałem wrażenie jakichś przebitek z innych książek – na przykład sadyzm seksualny ojca wobec córki zobrazowany został dokładnie taką samą sceną w „Pięknie ludu” Merete Pryds Helle – to jednak Karin Smirnoff jest absolutnie wyjątkowa w tym, w jaki sposób opowiada o przemocy. Przemoc jest tu strukturalna, dosadna, istniejąca latami w obrębie rodziny – czyli w przestrzeni, w której zawsze poszukujemy poczucia bezpieczeństwa, nie frontów walki – jednak bardzo zniuansowana. Wdziera się w portretowane relacje w taki sposób, że nie jesteśmy w stanie zauważyć początku tego destrukcyjnego procesu.

Dlatego „Pojechałam do brata na południe” to nordycka powieść obyczajowa, którą wyróżnia to, jak sugestywnie i zaskakująco definiuje zachowania przemocowe i w jak wyraźny sposób sygnalizuje, że w gruncie rzeczy nigdy nie jesteśmy wolni od przemocy, bo zawsze w mniejszym lub większym stopniu chcemy wyznaczyć własną przestrzeń prywatności. Prawie nigdy nie dzieje się to bez użycia przemocy właśnie. Jednakże siłą prozy Smirnoff jest przede wszystkim jej zaskakująca fraza. Czytelnik podda się takiemu rytmowi opowiadania, w którym zatrą się granice między kolejnymi wypowiedzeniami oraz ich znaczeniami. Okaże się, że brakujące znaki interpunkcyjne i specyficznie pisane nazwy własne to będzie dopiero początek fascynującej przygody z tą książką. Najbardziej fascynującą i zapewne najtrudniejszą przeżyła tłumaczka, Agata Teperek, która opowiada w zakończeniu o tym, na ile Smirnoff pozwalała oddać się we władanie innemu językowi, a na ile nie.

Jana przyjeżdża do brata. Trochę błądzi, trochę celowo opóźnia konfrontację z nim. Bo to spotkanie będzie konfrontacją, choć oboje zdają się swoistą jednością, kiedyś złączeni wobec agresji człowieka, którego już nie ma i po którym nikt nie płakał. Kapitalna kompozycja powieści najpierw wprowadza nas w świat, w którym bohaterka powinna pozornie czuć się bezpieczna i pewna siebie, bo to przecież znane jej strony i bliski jej brat u boku, a potem stopniowo rozsadza ramy tej oczywistej przestrzeni. Jakby mimochodem otrzymujemy kolejne ciosy, dowiadując się, kim Jana była, kim się stała i kim w związku z minionymi wydarzeniami jeszcze może się stać. Nie wiem, czy bardziej przerażająca jest tu przeszłość, teraźniejszość, czy może antycypacje, bo widać wyraźnie, że Smirnoff przymierza się do kontynuacji, że nie jest to zamknięta całość, że potrafi jeszcze otworzyć kolejne furtki do piekła i następnej traumy. „Pojechałam do brata na południe” to powieść, która stopniowo odsłania mroczne rodzinne sekrety, ale jednocześnie zderza Janę samą ze sobą. W tym znaczeniu będziemy tu mieli dwie płaszczyzny odkrywania tajemnic: coś już się wydarzyło i musimy poznać te zdarzenia szczegółowo, ale jednocześnie coś dopiero będzie miało miejsce. Jana nie jest tu tylko swoją pamięcią, ewentualnie pamięcią brata. Podczas schodzenia do egzystencjalnego piekła bohaterki jesteśmy także świadkami tego, że pewne zdarzenia sprzed lat Jana zaczyna widzieć inaczej, bo niewiedzę albo jej fantazje o minionym uzupełniają relacje innych, ich perspektywy widzenia problemów.

Jana stoi w swoistym rozkroku. Z jednej strony chciałaby odważnie wyjść nowemu światu naprzeciw i stworzyć w nim jakąś nową relację, na przykład z czarnowłosym mężczyzną o „kafkowskich oczach”, do którego wyjątkowo szybko lgnie już na samym początku tej powieści. Jakby pomyliła adresy, nie dostała się do brata, którego trzeba przytulić, lecz wtuliła się w obce ramiona. W ramiona człowieka, który uniemożliwi jej złapanie oddechu po tym, co przeszła. Nie pozwoli stawać się nową Janą na własnych zasadach. Skomplikowana relacja, w jaką wejdzie bohaterka tej książki, będzie początkiem wikłania się ze sobą wielu toksycznych relacji. Jednocześnie – biorąc pod uwagę to, gdzie Jana znajduje zatrudnienie – będzie to również powieść o zgliszczach po różnych relacjach, które egzemplifikują nieporadność, samotność i ostatecznie śmierć w rozpaczy. Jeden z pragmatycznych bohaterów mówi jednak, że nie można umrzeć z rozpaczy. Nie. Nic tu nie będzie łatwe. Nawet umieranie. Rozpacz należy tu przyjąć i przeżyć. Z rozpaczy przeistoczyć się w człowieka, który musi ją oswoić, bo czeka na niego kolejny jej niebezpieczny ładunek. Siła mrocznego obrazowania tego, jakich okrucieństw mogą się na sobie dopuszczać ludzie, jest oczywiście cechą dystynktywną Smirnoff, ale mam wrażenie, że istotniejsze od portretowania wielu traum jest zaproponowanie czytelnikowi dróg radzenia sobie z tym, co potem. Czasem musi to być po prostu zapominanie. Choć bohaterowie tej książki pamiętają absolutnie wszystko. Z każdym bolesnym detalem.

Można w tej powieści przeczytać następujące słowa: „Wymazywanie obecności jakiegoś człowieka jest szybkim procesem”. Cały świat przedstawiony staje tu w opozycji do tej tezy. Najsilniej obecni są ci, których już fizycznie nie ma. Jednocześnie wszelkie próby zacierania w sobie tego, co niewygodne i bolesne, z góry skazane są na niepowodzenie. U Karin Smirnoff nie będzie żadnych pozytywnych rozwiązań problemów. Nie będzie żadnego wybaczania i pojednania, choć w gruncie rzeczy do tego dążą bohaterowie albo tego chciałby czytelnik, który naiwnie liczy na to, że złapie tu choć przez chwilę oddech. „Pojechałam do brata na południe” to książka – również z powodu zaznaczonej wyżej frazy – absolutnie pochłaniająca i wywołująca wrażenie niemocy. Nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Prawdopodobnie nic ze sobą z lat minionych ani ze sobą obecnie nie są w stanie zrobić bohaterowie. Nie umieją rozmawiać, wyrażać swoich emocji, nie są gotowi na prawdziwe zbliżenia. Przekleństwo rodziny Kippów będzie dużo bardziej destrukcyjne i potężne, niż może się to początkowo wydawać.

Jana kompulsywnie sprząta miejsca, w których się znajduje. Chce nadać porządek temu, co wokół niej, bo nigdy nie będzie w stanie uporządkować własnego wnętrza. Coś się wydarzyło i na zawsze naznaczyło piętnem cierpienia ją i brata. Ktoś już dawno odszedł, ale nadal rani. Ktoś jeszcze żyje, lecz nie warto się do niego zbliżać. Poruszające są w retrospekcjach dziecięce fantazje Jany i Brora o tym, że mają dom wraz z kochającymi rodzicami. Tymczasem pozostaje w nich ogromne poczucie winy. Także wstyd, choć to nie oni powinni się wstydzić. Ale jest to też fascynująca opowieść o bliskości rodzeństwa, które niekoniecznie trzeba było uczynić bliźniakami, aby zaznaczyć, jak silnie i na zawsze jednoczą nas przede wszystkim wspólnie przeżyte traumy. Karin Smirnoff opowie także o tym, na jakich zasadach i dlaczego tak skutecznie wszyscy jej bohaterowie osadzają się w pozornie dla nich bezpiecznej samotności. To bardzo ciekawa książka o tym, czym może być bliska relacja, jeśli ta najbliższa była naznaczona przemocą i gwałtem.

Ponad wszystko jednak jest to powieść o tym, jak niebywale heroiczne staje się wychodzenie naprzeciw własnej pamięci. A także temu, jak pamiętają nas inni, lub temu, w jaki sposób rozmyliśmy się w czyjejś świadomości, gdy my sami nie jesteśmy w stanie kogoś z tej świadomości usunąć. Jak w każdej nordyckiej powieści swoją rolę odgrywa tu także surowa natura. Właściwie tylko ona wydaje się wolna od trosk, bolesnych wspomnień, skrywanego żalu i uwiarygodnionej psychologicznie nieśmiałości, by wziąć odpowiedzialność za swoje istnienie. Smirnoff przenosi nas do zimnego rejonu Szwecji, ale najzimniejsze jest tam tkwiące gdzieś między bohaterami przekonanie, że z różnych powodów nie da się niczego zmienić. Będziemy świadkami wielu przemian oraz prób zapominania. Ta książka odciśnie się w pamięci czytelników bardzo boleśnie. Ale to od początku powieść o nas – niezdolnych do pożegnania smutku i rozpaczy, niezdolnych do pożegnania przemocy, niezdolnych do pokochania samych siebie.

2022-05-16

„Monster. Aileen Wuornos – zrozumieć seryjną zabójczynię” Christopher Berry-Dee

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 272

Przekład: Robert J. Szmidt

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacja ze złem

O Aileen Wuornos napisano wiele książek. Co miałoby wyróżniać właśnie tę? Trafia po latach do polskiego odbiorcy i wywołuje wielki zamęt w głowie. Bardzo mi się spodobała zastosowana przez Christophera Berry-Dee technika polegająca na tym, aby w całym reportażu trzymać się pewnej konwencji, leksyki, sposobu wnioskowania i oceniania samej siebie przez bohaterkę. Jej ostry i wulgarny język przebija się tu wyjątkowo mocno, zwłaszcza w tych najkrótszych cytatach. Jednocześnie autor „Monster” swoją frazą dostosowuje opowieść do bezkompromisowości sądów i opinii seryjnej zabójczyni z Florydy. To książka, w której bardzo dobrze pracują kolokwializmy, żywy język potoczny dynamizujący poszczególne relacje. Ale najbardziej rzucają się w oczy kontrasty, którymi operuje Berry-Dee. Z jednej strony nazywa Wuornos dosadnie i nie ma dla niej odrobiny współczucia. Chce za wszelką cenę ukazać ją taką, jaką zawsze była dla otoczenia. A była surowa, obcesowa, wzbudzająca strach połączony z jakimś rodzajem fascynacji. Być może dlatego stała się swoistą celebrytką, dlatego mówiono o niej tak często już po aresztowaniu, jak również po wykonaniu wyroku śmierci. Z drugiej strony – w tej książce kryją się niebywałe jak na reportera pokłady czułości wobec postaci, którą chce sportretować tak jednoznacznie negatywnie.

Siłą tej narracji będzie zatem zderzanie ze sobą polaryzujących opinii i zaskakujących faktów. Berry-Dee nie ma cienia wątpliwości, że Wuornos do ostatnich chwil była degeneratką. A jednak pochyla się nad jej życiem w taki sposób, że ujrzymy tu kobietę, której drogę życiową uwarunkowało wiele traumatycznych okoliczności. Czy one w jakikolwiek sposób tłumaczą to, co zrobiła? Twórca tej książki w jednym miejscu dość wyraźnie sugeruje: tak, to my jako społeczeństwo ze swą obojętnością lub umiejętnością niezauważania bolesnych biografii innych stajemy się odpowiedzialni za to, że psychopatia i inne groźne zaburzenia osobowości rozwijają się i doprowadzają do tego, że ktoś zaczyna zabijać. Ale „Monster” to również bezkompromisowa i surowo oceniająca historia. Nie ma tu w niektórych miejscach nawet cienia współczucia. Jest bardzo naturalistyczny, pozbawiony jakichkolwiek ozdobników, daleki od eufemistycznego nazywania spraw nurt dynamicznych rozważań, ciąg śmiałych i bezwzględnych wniosków.

W jaki zatem sposób Christopher Berry-Dee chce przedstawić osobę, która zelektryzowała amerykańską opinię publiczną, ale po jej śmierci – przed dwudziestu laty – nikt nie płakał, być może poza jedyną kobietą okazującą jej miłosierdzie, adoptującą morderczynię przebywającą za kratami? Co jest tutaj najcenniejsze: wieloznaczność tego reportażu czy przenikliwość autora, który spotkał się z Aileen Wuornos, lecz stara się również spotkać z jej gorzkim, pełnym stygmatyzowania i odrzucenia życiem? Niejednoznaczność wymowy „Monster” powoduje, że ta opowieść zapadnie w pamięć na długo. Każdy podczas czytania sprawdzi lakoniczną notkę o jego bohaterce proponowaną przez Wikipedię, ale myślę też, że część odbiorców obejrzy wstrząsający film – nagranie rozmowy Wuornos z Nickiem Broomfieldem, w którym to, co najbardziej hipnotyzuje, to przerażający wzrok tej kobiety. Ciarki przechodziły mnie przy lekturze prawie każdego rozdziału. Miałem wrażenie, jakbym siedział tuż obok Wuornos, i rozumiałem strach, który wyzwalała. Jednocześnie ta opowieść prezentuje nam świat strachu, z którego wydobyła się ta przerażająca postać. Świat odrzucający ją od najmłodszych lat. I świat, na którym chciała się zemścić za jego okrucieństwo.

Najmocniej brzmią jej słowa, o których nie można tutaj nie pamiętać: „Nie mam nic do stracenia”. Zatrzymana przyznaje się do zarzucanego jej wielokrotnego morderstwa. Twierdzi, że musiała zabić. Że wszyscy mężczyźni, których pozbawiała życia, i tak nie mieli moralnego prawa tego życia wieść. Co tak mocno przykuwało uwagę do Aileen Wuornos? To, że wymierzała sprawiedliwość – osamotniona i kierowana motywami zrozumiałymi tylko dla niej? To, że zabiła jako pierwszego człowieka, który – co wynika z informacji o nim, także tych skrytych przed skazującą ławą przysięgłych – stanowił dla niej prawdopodobnie śmiertelne zagrożenie? Ta opowieść nie ma jednego sensu, nie jest historią jakiejś jednej sugerowanej tezy. Zło rozpisane jest tu na wiele ról. Morderczyni działała metodycznie czy kompulsywnie? Zabijała w obronie własnej? Dlaczego zatem sama wsiadała do kolejnych samochodów, w których powiozła dalej swoje zło i ujawniła jego najbardziej przerażające oblicze?

Christopher Berry-Dee obrazuje nam mroczną stronę Florydy znanej z bajkowych plaż i kojarzonej z wyróżniającym się w Ameryce poczuciem beztroski i lekkiego życia. To, co przeżyła Wuornos, w żaden sposób lekkie nie było. Autor „Monster” zwraca uwagę na ścisły związek zbrodni i męskości. Pierwsza z nich ujawnia się niejako ewolucyjnie, jako wyraźna konsekwencja pewnych zdarzeń. Męskość od początku życia morderczyni jest kategorią ustanawiania buntu wobec rzeczywistości. Oddająca swe ciało mężczyznom Wuornos – nazywana tu konsekwentnie Lee, co również tworzy specyficzny wydźwięk tego reportażu – za każdym razem triumfuje nad męskim pożądaniem. Choć to jej ciało stanie się przedmiotem perwersyjnej rozgrywki, ona w tym ciele jest górą. Każdy rodzaj seksu z mężczyzną stawał się dla niej zwycięską batalią. Czego tak nienawidziła i czego tak bardzo się bała w męskości?

Prawdopodobnie jednej z odpowiedzi na to pytanie udzieli dość szczegółowo sportretowana tu relacja partnerska z drugą kobietą, Tyrą Jolene Moore. Postać Moore jest tu ważna w kilku aspektach, między innymi dlatego, że być może to ona mogła wpłynąć na bieg wydarzeń: albo zatrzymać kolejne morderstwa, albo nie dopuścić do pierwszego. To największa miłość życia seryjnej zabójczyni. A może jedyna miłość, do jakiej Wuornos była zdolna w świecie, w którym nie mógł jej kochać nikt, a każdy stawał się wrogiem usiłującym ją wykorzystać, stosując różne rodzaje przemocy? W tej całej przerażającej historii opowiadane tu uczucie jest chyba jedyną możliwą dla Lee odskocznią od potworności samej siebie. Aileen Wuornos widzi się inną, lepszą w tej relacji. Czuje, że to może być ten jedyny czas w życiu, w którym komuś będzie autentycznie potrzebna. Jednak gdy robi się zbyt sentymentalnie i zaczynają się nasuwać za bardzo oczywiste wnioski, Christopher Berry-Dee zaskakuje czytających, jak zaskakiwała często swymi zmiennymi i nieprzewidywalnymi nastrojami sama Wuornos. To opowieść o różnych okolicznościach seryjnej zbrodni, ale nic tu nie jest okolicznością łagodzącą. Z jednej strony autor – dosłownie i symbolicznie – staje naprzeciw prawdziwego wcielenia zła. Z drugiej jednak – zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma do czynienia z psychopatką, która będzie usiłowała nim manipulować. Z dużym doświadczeniem pracy nad losami seryjnych morderców Berry-Dee być może próbuje nonszalancją nadrobić to, że w konfrontacji ze swoją bohaterką staje się po prostu bezradny. A Aileen Wuornos nie ma w sobie ani potencjału do manipulowania otoczeniem, ani przekonania, że jest w stanie to robić.

Tym niemniej jej prawdziwe oblicze odsłania już rzeczywistość więzienna. Czas, w którym wielokrotna morderczyni chce ocalić od cierpienia swoją ukochaną, a jednocześnie uznaje samą siebie za swoistą męczennicę. Tego życia nikt jej by nie pozazdrościł. Ta mroczna biografia tłumaczy z jednej strony wiele, z drugiej jednak – nie tłumaczy niczego. I z pewną formą bezradności „Monster” pozostawi czytelnika, który dotrze do ostatnich zdań tej bardzo dynamicznej narracji. To jedna z tych książek, które potrafią przerazić na kilku płaszczyznach i w kilku znaczeniach. Dosadna, w niektórych fragmentach dyskusyjna, na pewno w jakimś stopniu kontrowersyjna, ale także lojalna wobec faktów. Berry-Dee nie pozostawi nikogo obojętnym na tę historię. I niekoniecznie dlatego, że jest to historia kobiety mordującej z zimną krwią kolejnych mężczyzn.  

2022-05-13

„Szczelinami” Wit Szostak

 

Wydawca: Powergraph

Data wydania: 20 maja 2022

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Jej deklaracje

Wiemy od lat, że nazwisko Wita Szostaka to gwarancja wyjątkowej i specyficznej jakości literackiej. To pisarz przecierający własne ścieżki w wyrażaniu zarówno siebie, jak i skomplikowanej struktury świata, wobec której często czuje się bezradny. W zasadzie każda jego kolejna powieść jest eksperymentem, wychodzeniem naprzeciw sobie jako twórcy, ale również tworzywu, jakim jest proza. Bo do tej pory konsekwentnie była to proza. A najnowsza powieść jest czymś zaskakującym. Odnosi się wrażenie, że Szostak odważnie przekracza granicę rodzaju literackiego i po tym doświadczeniu nic już nie będzie dla niego niemożliwe. Ale jednak w podtytule tej książki widnieje słowo „powieść”. Pomysł i jego realizacja – absolutnie nowatorskie, biorąc pod uwagę fakt, że twórca rozgrywa tu swoistą autotematyczną grę z istotą, funkcją i znaczeniem słowa pisanego, słowa jako takiego, sposobu komunikacji za jego pośrednictwem. Szostak jest odważny, bo przełamuje tu literackie i egzystencjalne tabu. Nie tylko uważnie portretuje kobiecość, jak czynił to już choćby we „Wróżeniu z wnętrzności”. On tutaj jest kobiecością. Deklaratywnie przez płeć, ale wciąż z charakterystyczną dla siebie specyfiką frazy, wychodzi naprzeciw przekonaniu, że w XXI wieku wszystko już zostało napisane. Ano nie wszystko. „Szczelinami” to rzecz z kilku powodów wyjątkowa. Autor przekracza tu granice płci i formy wypowiedzi. Opowiada kobietę, jej ciało, jej dylematy i zdumienia. A w tym wszystkim w zasadzie niczego nie odsłania, zmierza ku niepokojowi i tajemnicy. Im więcej się tutaj ujawnia, tym mniej tak naprawdę jesteśmy pewni. Zwłaszcza że obcujemy z tekstami o charakterze wierszy wolnych. Tu każdą linijkę tekstu trzeba oswoić, przeżyć, a niektóre zachować w sobie. Także zrozumieć, jaką siłę i wymowę może mieć nawias. Szostak jako jeden z nielicznych pisarzy zwraca uwagę na to, że w obrazowaniu literackim istotną rolę odgrywa – obok słowa – znak interpunkcyjny. Tajemnica i zagadka całej tej książki.

Zatem ona. Nieoczywista, choć przecież żyjąca w bardzo oczywisty sposób. Pokazująca, że całkiem sporo można „wywieść z banału”, lecz jednocześnie tkwiąca w takich życiowych koleinach, że w zasadzie jest przewidywalna. Nic bardziej mylnego. Zaczyna się opowiadać jako obserwatorka rzeczywistości w tramwaju, taka bohaterka rodem z powieści Zośki Papużanki, ale jej voyeryzm jest dużo bardziej skomplikowany. Tak jak tramwaj wyrusza w drogę, a potem wraca do jednej z krakowskich dzielnic, z której – głównie symbolicznie – wszędzie jest daleko, tak bohaterka miota się między pragnieniem wyjścia poza to, co oczywiste i ustanowione choćby przez jej adres zamieszkania, a bezpieczną przestrzenią oczywistości, w której właściwie jest całkiem dobrze. Ale jej istnienie to ruch. Dynamikę przemian Szostak zobrazuje bardzo ciekawymi porównaniami. W „Szczelinami” metafora brzmi intrygująco – czasem jest nad wyraz oczywista, czasami łączy się z kolejną i dopiero skomplikowany system asocjacji odkryje nam jedno z oblicz narratorki tej książki.

Deklaruje się nam słowami Hermana Melville’a. W tym „wolałabym nie” skrywa się właściwie cała dwuznaczność jej charakteru i przede wszystkim wrażliwości. Szostak składa jej teksty w zbiory, zbiorom nadaje tytuły i zaznacza przy nich daty. Możemy zatem śledzić rozwój osobowości, a także ścieżki konfrontacji tego, co pozornie słuszne, z tym, co niebywale konieczne. To nie jest trywialne stawanie się, dojrzewanie, dorastanie – żadne z tych oczywistych pojęć nie wyrażą procesu opisanego w tak specyficzny sposób. Mimo że jest tu wszystko, co mogłoby nam posłużyć do spisania pełnej faktów i oczywistości kobiecej biografii. Nikt jednak nie powiedział, że mamy się opowiadać linearnie i przede wszystkim prozą. A także za pomocą zdań twierdzących, które tutaj się często znajdują, ale wcale nie twierdzą tego, co nam się wydaje.

W bardzo konkretnym zarysie kobieta Szostaka to trochę uciekinierka od samej siebie, trudno jej samą siebie unieść i jeszcze trudniej z czymś lub kimś się zidentyfikować. Na przykład z własną córką. Fantazjująca o nieistnieniu bohaterka uświadamia sobie, że jej dziewczynka byłaby istotą, którą mocno zaboli matczyne nieistnienie. A przecież matka również jest dziewczynką, właściwie zastyga w tej dziecięcości, którą fascynująco opowiada tryptyk podpisany jako „Mrok na schodach”. Identyfikując się z inną płcią, Szostak pokazuje, co dla niego samego jako mężczyzny byłoby przestrzenią zagadek, ale i portretuje kobietę zagadkową dla samej siebie.

Niedopowiedzenia w tej narracji są jak brakujące palce dziadka bohaterki. Człowieka naznaczającego rodzinę charakterystycznym rysem, gdy historia wdarła się w to, co mogłoby tę rodzinę inaczej konstytuować w przyszłości, i to zrujnowała. Tymczasem mamy córkę urzędniczki i byłego nauczyciela, który zajmuje się czymś w ogóle niezwiązanym z edukacją. Mamy jej odwagę samostanowienia i strach przed tym, czy nie posunęła się za daleko. A może przede wszystkim przed tym, że nie zna swoich możliwości i nie jest w stanie ich opisać. Ta powieść to słowa prób. A jednocześnie historia postaci, która chyba najtrafniej definiuje się wówczas, gdy wyznaje: „Szukam słów, które obiecują dużo więcej, niż mogą mi dać”.

Co nam daje obcowanie ze „Szczelinami”? To nie tylko książka nowatorska. To również ciekawe uzupełnienie tego, co Szostak wcześniej nazywał opowieścią, co miało rolę mitotwórczą, co całym sobą wołało do nas za pomocą ukrytych znaczeń. Bo jest to powieść z jednej strony silnie chyląca się ku autorskiemu przekonaniu, że wszystko jest opowieścią, a wyzwaniem – znalezienie narzędzia, aby to udowodnić. Z drugiej jednak – niepokojąco tajemniczym wyznaniem. I tu należy zaznaczyć, że tak opowiedziana historia namnoży interpretacji; ta opowieść będzie żyła chyba dłużej niż inne autorstwa Wita Szostaka. Ma siłę emancypacji, przede wszystkim zaś moc zatrzymywania w poszczególnych wersach. Jest to też ciekawa rozprawa z męskością jako taką. Mężczyzna w tej książce jest „samotnym przywódcą własnej partii”, nieustannym zdobywcą i kreatorem świata. Kimś, kto chce go nazywać dla niej. A ona – w pewnym momencie zamieniając się w ten zaimek – oddaje mężczyźnie obraz, którego być może on nie jest w stanie przyjąć. Tak czy owak intrygujące jest śledzenie relacji z płcią przeciwną – są kontestujące, ale jednocześnie więcej nazywają. Wiemy więcej o kobiecie Szostaka. Widzimy, w jaki sposób Szostak staje się kobietą.

To z pewnością jedna z bardziej oryginalnych książek, którą przeczytamy w tym roku. Opowieść, w której bardzo ważne są dwa rodzaje przestrzeni: rzeczywista i wyimaginowana, obie przemierzane w niepokoju i obie zamykające się na siebie. A całość zmierza – jak wspomniałem – ku czemuś mocno niepokojącemu. Nie jestem pewien, czy naprawdę wydostajemy się ze świata tej bohaterki i czy ta bohaterka jest rzeczywistym przewodnikiem po opisanych przestrzeniach. Dużo zagadek i wiele miejsc, w których „Szczelinami” – jak sugeruje tytuł – staje się opowieścią o przedostawaniu się do naszego świata nieoczywistych rzeczy. Wtedy rozumiemy więcej, widzimy szerzej. Jednak całość urzeka przede wszystkim niespotykaną we współczesnej literaturze męską wrażliwością. Mam wrażenie, że Wit Szostak – w określonej konwencji i charakterystycznej masce – jest jako człowiek, nie jako pisarz, właśnie w tej książce w całej swej twórczości najbliżej odbiorcy. To również pięknie skomponowana narracja o tym, że życie to fragmentaryczność różnych doświadczeń. Mało kto w tak nieoczywisty sposób potrafi nam opowiedzieć, jak bardzo na co dzień boimy się żyć naprawdę.

2022-05-10

„Zabiłam. Historie matek skazanych za zbrodnie ludobójstwa w Rwandzie” Natalia Ojewska

 

Wydawca: Słowne

Data wydania: 27 kwietnia 2022

Liczba stron: 260

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Wobec nieodwracalnego

Wydawać by się mogło, że o rwandyjskiej zbrodni ludobójstwa napisano już w zasadzie wszystko. I nie mam tu na myśli tylko wstrząsających reportaży Jeana Hatzfelda czy Wojciecha Tochmana. Temat mordów na tle etnicznym w Rwandzie pojawia się w wielu różnorodnych publikacjach, na przykład w niedawno wydanej książce Konstantego Geberta „Ostateczne rozwiązania”. I wciąż na nowo relacje, wspomnienia, materiały faktograficzne wzbudzają przerażenie i niedowierzanie, że to wszystko mogło tam mieć miejsce. Że sąsiedzi, członkowie rodzin, ludzie żyjący na co dzień w dobrych relacjach po prostu wzięli maczety i w 1994 roku postanowili się masowo zabijać. Natalia Ojewska proponuje nam nową, zaskakującą i bardzo poruszającą perspektywę spojrzenia na te zbrodnie. Pojedzie do Rwandy, by rozmawiać z kobietami zbrodniarkami. Zaznacza, że około 2500 kobiet odsiaduje obecnie wyroki za udział w zbrodni ludobójstwa w 1994 roku. To będzie podróż do piekła kobiecego wspomnienia o własnym okrucieństwie. Czternaście trudnych do uniesienia rozdziałów i specyficzny apendyks – krótki rys historyczny wskazujący na to, że tak naprawdę nie wskazany wyżej rok był czasem rozpoczęcia rzezi. Że nienawiść między Hutu i Tutsi narastała dekadami. Że za to wszystko, czego doświadczyła spływająca krwią Rwanda, w znacznej mierze odpowiedzialna jest Europa.

Ale „Zabiłam” nie będzie książką oskarżającą czy sugerującą kolejne tezy dotyczące bycia winnym czy poszkodowanym w tym przerażającym konflikcie, o którym wciąż się pamięta. Autorka tej niezwykłej książki wyraźnie zaznaczy, że nie nam oceniać postępowanie swoich rozmówczyń. Nie będzie tu zatem dydaktycznego tonu, który uporządkuje rzeczywistość w taki sposób, by wina oraz kara były zdefiniowane jasno i czytelnie. Ojewska jest przede wszystkim baczną obserwatorką i uważnie słucha. Chce przedstawić nam kobiety, których droga do zrozumienia tego, co uczyniły, a potem do wybaczenia sobie i uzyskania wybaczenia od rodzin ofiar, mocno się wikła. Ludobójstwo było faktem. „Zabiłam” jest książką o emocjonalnych konsekwencjach tego faktu. Ale przede wszystkim niedającą jednoznacznych odpowiedzi publikacją, która wskazuje, że po zbrodni niezbędne jest wybaczenie, aby naprawdę unieść jej ciężar.

Kobiety podczas wojen lub innych niebezpiecznych działań zbrojnych są ofiarami tego, w jaki sposób świat przemocy napiszą skłonni do destrukcji i okrucieństwa mężczyźni. O tym w przejmujący sposób pisała Christina Lamb w swojej książce „Nasze ciała, ich pole bitwy”. Tymczasem Natalia Ojewska odwiedza rwandyjskie kobiety, które na równi z mężczyznami siały zniszczenie, odbierały życie, dały się porwać szaleńczej ksenofobii, a ostatecznie stały się także ofiarami systematycznie planowanego i realizowanego ludobójstwa. Różnica między nimi a pozostałymi ofiarami tego procederu jest taka, że rozmówczynie Ojewskiej żyją. Niosą w sobie brzemię tego, co zrobiły, ale każda z nich inaczej sobie z nim radzi. Albo nie radzi wcale. Zwraca uwagę fakt, że dużo z tych kobiet było gotowe przyznać się do swoich win po upływie wielu lat. Równie ważny jest upływ czasu wówczas, kiedy uświadamiają sobie, że są zbrodniarkami i muszą określić dalszy kierunek swojego życia. Na wolności często czekają na nie rodziny. Stygmatyzowane przez to, że są bliskimi morderczyń. Ojewska oddaje głos kobietom na różnym etapie rozumienia znaczenia swoich czynów i także różnym etapie brania za nie odpowiedzialności. Swoją książkę konstruuje jednak w taki sposób, że przechodzimy tu płynnie od jednej do drugiej perspektywy. Zasadnicza historia opisywana jest z kilku punktów widzenia. W „Zabiłam” plotą się nitki rozpaczy, okrucieństwa i traumatyzujących wspomnień – o jednym zdarzeniu opowiada jego sprawczyni, ale opisują je również ludzie widzący ten czyn inaczej. Zasadniczym celem tak skonstruowanego reportażu jest wskazanie skomplikowanych zależności międzyludzkich wpisanych w definicję jednej konkretnej zbrodni. Cierpią po niej zbrodniarki, ale o swym cierpieniu, niemocy albo próbie wyjścia naprzeciw w formie wybaczenia opowiadają najbliżsi z rodzin, ocaleni i pokrzywdzeni, rodziny pokrzywdzonych albo świadkowie tego, za co rozmówczynie Natalii Ojewskiej zostały skazane.

Odette podżegała do zabicia sąsiada. Ale przez lata była przekonana, że jej jedynym przewinieniem była kradzież ziemniaków zabitego. Z rąk Immaculée zginęło kilkanaście osób. Wspomina, że ona i reszta zbrodniarzy zachowywali się „jak wściekłe psy”. Elvanie zabiła dwie dziewczynki, lecz opowiada, że była do tego zmuszona. Esperance tylko zbierała kamienie, którymi potem zabijano ludzi. Nie ma jednak żadnego „tylko”. Pojawiają się tu ważne, może nawet najważniejsze dla tego reportażu słowa: „Nie ma czegoś takiego jak mała czy duża zbrodnia”. Jak wspomniałem, portretowane Rwandyjki latami dochodziły do tego, by zrozumieć, co naprawdę zrobiły, i określić swój świadomy udział w machinie zabijania. Są też rozmówczynie Ojewskiej, które nie czują się winne. Jedna z nich po zakończonej odsiadce nie jest gotowa, by wyjść na wolność, zmierzyć się z nową rzeczywistością, odnaleźć w niej sens dalszego życia. To nie są tylko historie tych, które znalazły się w niewoli, bo w mniejszym lub większym stopniu przyłożyły rękę do mordowania najbliższych, sąsiadów, przyjaciółek. Ich czyny wyjątkowo silnie rezonują w wyobraźni czytelnika. Niektórych opowieści nie da się unieść – jak historii Marie, która usiłowała utopić swoich synów. Nie jest jednak celem tej publikacji epatowanie okrucieństwem, któremu autorka chciałaby dopisać jakieś nowe definicje. Natalia Ojewska usiłuje przede wszystkim przyjrzeć się temu, w jaki sposób w świadomości kobiet oraz ich najbliższych rodzin kształtuje się nowa ludzka tożsamość – gotowa do pojednania, gotowa do wybaczenia.

„Zabiłam” to wstrząsające historie o tym, czym jest ból utraty. Także części samej siebie po tym, czego się dokonało. Autorka sugeruje, że po tylu latach wciąż na nowo odbywa się skomplikowany proces rozrachunku z szaleństwem ludobójstwa. Tu muszą wyjść sobie naprzeciw osoby, które stale mieszkają obok siebie. Tu musi dojść do trudnej konfrontacji między dziećmi zbrodniarek a nimi samymi, które wciąż są przecież matkami czy żonami. Ojewska bardzo się stara niuansować prezentowane emocje. Jest wrażliwa na ukazywanie tylu obrazów krzywdy, ile różnych oblicz tego krzywdzenia można ujrzeć dzięki swojej wrażliwości, kiedy posłucha się naprawdę, zrozumie być może więcej, niż chcą przekazać rozmówczynie. Jest to również reporterska fantazja o tym, czy akt zabójstwa drugiego człowieka naprawdę można komuś i sobie wybaczyć, czy możliwe jest zrozumienie tego, że się kogoś zabiło. Rozmówczynie Ojewskiej są już w takim wieku, że po wyjściu na wolność nie zostanie im dużo lat, by odbudować nadwątlone albo zrujnowane relacje – nie tylko z najbliższymi. Ta książka dyskretnie sugeruje również to, jak długo można tkwić w milczeniu, bez kontaktu z samym sobą, bez nazwania popełnionej zbrodni i bez przyjęcia do wiadomości, że jest się zbrodniarzem.

Natalia Ojewska opowiada o ludziach, którzy kiedyś dokonali impulsywnego wyboru i z jego konsekwencjami będą się musieli mierzyć przez całe życie. To również rzecz o tym, że Rwanda pamięta swoje krzywdy. Szczególnie wyraźna jest tu perspektywa matek, sióstr i żon uświadamiających sobie to, w jaki sposób zrujnowały swoimi czynami tak istotną dla nich samych więź rodzinną. Bardzo głęboko zaglądają w siebie, choć niektóre boją się tego prawie że śmiertelnie. Ojewska opowiada o tym, w jaki sposób rwandyjskie ludobójstwo pozostanie na zawsze w pamięci wszystkich, którzy je przetrwali – tych podnoszących wówczas rękę na drugiego człowieka i tych uciekających, których ucieczka uratowała fizycznie, ale nigdy nie uwolniła od dramatycznych wspomnień. Oryginalna perspektywa spojrzenia na zbrodnie i równie oryginalna koncepcja całej książki. Głos kobiecego cierpienia oraz ogólnoludzkiej rozpaczy po zdarzeniach, które nigdy nie staną się naprawdę czasem przeszłym.