2010-01-28

"Czefurzy raus!" Goran Vojnović

Czefur to w Słowenii obraźliwe określenie przesiedleńca z południowych republik byłej Jugosławii. W pełnej buntu, wulgarności, ironii i dowcipu książce Gorana Vojnovicia czefurzy funkcjonują nie tylko jako imigranci, ale również rodziny imigrantów. Wszyscy zamknięci w specyficznym getcie, na osiedlu Fužiny - blokowisku stolicy Słowenii, w którym rozgrywa się dramat wyobcowania i mają miejsce rozpaczliwe próby manifestowania tego dramatu, a całemu problemowi przyglądać się będzie nastoletni bohater i narrator, Marko Đordić, młodziutki i nadwrażliwy słoweński blokers, którego irytują w życiu drobiazgi, ale i ogólna sytuacja, w jakiej znalazł się on i jemu podobni.

Rodzice Marka przybyli do Słowenii z Bośni. Osiedlenie się w innym kraju nigdy nie dawało im poczucia, że są u siebie. Mimo kupna mieszkania w fužińskim wieżowcu, mimo pracy zajmującej im cały dzień i mimo tego, że starają się za wszelką cenę żyć jak inni Słoweńcy. Marko nie jest Słoweńcem i nie zamierza nigdy się nim stać. Marko i jego koledzy codziennie starają się dowieść światu, że są wyłącznie gośćmi w Lublanie. Bo przecież nie mogą stać się kimś innym niż są. A są czefurami – ludźmi wyobcowanymi, napiętnowanymi i niezdolnymi do tego, by cokolwiek w swoim życiu zmienić. Dla Marka przez pewien czas liczy się koszykówka, ale wagarowanie, picie, ćpanie, spędzanie czasu na osiedlu i przygody kończone czasem nocą na komisariacie nie pozwalają bohaterowi na to, by rozwinął swój talent. Przynajmniej w jego odczuciu nie pozwalają. Bo przecież bycie czefurem to znamię, to stygmat na całe życie. Bycie czefurem to codzienność naznaczona pasmem upokorzeń i klęski. Życie czefura w Słowenii to życie outsidera, który do niczego się nie nadaje i którego nigdzie nie chcą.

Myliłby się ten, kto pomyśli, że Vojnović buduje swoją opowieść tylko z agresywnych, często prostackich tekstów, które pokazują, iż świadomość głównego bohatera jest ograniczona. Bynajmniej. „Czefurzy raus!” to nie tylko interesujący przegląd fobii, kompleksów, lęków i pragnień młodego pokolenia, które dorasta na osiedlu cieszącym się złą sławą. To także wnikliwe świadectwo przemian, jakie zaszły po wojnie bałkańskiej nie tylko w odcinającej się od pozostałych republik Słowenii (która przecież – jak mówi jeden z bohaterów – jest już w Europie), ale także w zniszczonej Bośni, do której w końcu ojciec wysyła syna.

Dramat Marka to dramat młodzieńca, który jest przekonany o tym, że odebrano mu w życiu jakiekolwiek szanse. Że można tylko zbierać kolejne pały w szkole, szlajać się po osiedlu, jeździć po nim samochodem z muzyką włączoną na full, pajacować i obserwować ludzi tak samo szarych, bezbarwnych, pozbawionych ambicji i marzeń jak on. Bohaterowi dodatkowo komplikują życie stosunki rodzinne. On nie ma mamy i taty, on ma Rankę i Radovana. Z Ranką nie znajduje żadnego wspólnego tematu, a Radovan to surowy ojciec, który wciąż czegoś się od niego domaga. Niemniej jednak relacje syna i ojca są w tej książce dość istotne, bo zmiany, jakie w nich zachodzą (przejawy czułości, troski) są jednocześnie zapowiedzią zmian, jakich doświadczy główny bohater.

Kiedy już w końcu Marko przestanie być nazywany czefurem i wróci do ojczyzny swego ojca, otrzyma nowe miano, stanie się Janezem. Tym, który przybył z bogatej Słowenii i nie rozumie problemów życia codziennego w Bośni. Marko jednak wydaje się znakomitym obserwatorem zarówno tego, co dzieje się w Słowenii, jak i procesu rozpadu, jakiemu ulega Bośnia. Kiedy zatem wydawać by się mogło, że fužińskie wyobcowanie Marka odejdzie w przeszłość z chwilą wyjazdu ze Słowenii, okaże się, iż „Czefurzy raus!” to nie tylko książka osadzona w lokalnych realiach i książka o słoweńskich mieszkańcach blokowiska. To książka o wszystkich, których bunt nierzadko jest głośny, ale doprowadza jedynie do coraz większej izolacji.

Vojnović ukazuje, że bardzo trudno jest wyjść ze społecznej roli narzuconej przez innych. Trudno przełamać stereotypy, a czasem po prostu nie chce się tego robić. Kilka refleksji łączy jego książkę z inną słoweńską powieścią, wydaną całkiem niedawno w Polsce. I w zaskakującym formą "Psie” Mazziniego, i w „Czefurzy raus!” autorzy podejmują próbę krytyki słoweńskiej rzeczywistości i krytyki rzeczywistości w ogóle, nakazującej przyjmować ściśle określone role i zachowywać się w społeczeństwie tak, a nie inaczej. Warto też zauważyć, że fužińskie starsze pokolenie czefurów to rozczarowani i znudzeni życiem ludzie bardzo bliscy bohaterom kolejnego słoweńskiego twórcy, Aleša Čara. Smutek i przygnębienie, które są obecne w czterech ścianach lublańskich blokowisk to nie tylko problem imigrantów. Wszak „Awaria” jest zbiorem piętnastu sugestywnych opowiadań o tym, jak trudne i patologiczne może być życie we współczesnej Słowenii nawet dla tych, którym rzekomo w tym kraju się udało.

Gniewna, ciekawa i warta poznania książka Gorana Vojnovicia to kolejny przykład na to, że przekładami słoweńskiej prozy powinny się zająć nie tylko niszowe wydawnictwa. Bo Słoweńcy pisać potrafią. Bynajmniej nie tylko o sobie i swoich lokalnych problemach.

Wydawnictwo Międzymorze, 2010

2010-01-26

"Kronika umarłych" Daniel Odija

Daniel Odija napisał powieść posępną i przygnębiającą. Lektura „Kroniki umarłych” to swoista droga przez mękę, albowiem nagromadzenie mrocznej symboliki i nieszczęść, jakie dotykają głównych bohaterów oraz smutne, zawieszone gdzieś w czasie i przestrzeni nadmorskie miasteczko Kostyń (bardzo rzekomo konkretne, ale przecież wyimaginowane) powodują, że czytanie staje się chwilami nie do zniesienia. I tak ma zapewne być, albowiem to książka, której siła drzemie w dusznej atmosferze snu, jaki wydają się tworzyć zdarzenia bardzo przecież realistyczne i bliskie doświadczeniom każdego z nas. Dobrze, że jest ta siła, że powieść ma mocne punkty, bowiem ogólnie nie jest jakąś istotną pozycją polskiej literatury współczesnej. Atmosfera grozy i niedopowiedzeń bardzo przypomina „Pałac Ostrogskich” Tomasza Piątka, fantasmagoryczny atak szczuraków, o których napiszę poniżej, nasuwa skojarzenia z „Rebelią” Mariusza Sieniewicza, zaś lodowaty i nieprzyjazny Bałtyk to częste tło prozy Pawła Huellego.

Dramaty bohaterów książki są czytelne i przejmujące. Mamy alienację Mateusza, który w duszy tworzy muzyczną etiudę o przewrotnym tytule „Komedia” (i tak też pierwotnie zatytułowana była ta książka, kiedy jakiś czas temu nastąpił falstart i zbyt wczesna zapowiedź wydawnicza). Mamy miejscowego dziennikarza Darka, który przejawia ogólne znużenie życiem i postanawia zakończyć wieloletni związek z żoną, skupioną na nieuleczalnie chorym synu. Mamy pozornie wzorowe małżeństwo Konrada i Agaty, w które wkrada się niepokój. Mamy w końcu nadwrażliwego młodego księdza Jana, którego dramat to brak zrozumienia, kim tak naprawdę jest, kim chce być i rozpaczliwe próby poszukiwania odpowiedzi na pytania natury egzystencjalnej w Księdze, mającej w tej historii istotne znaczenie. Jest w „Kronice umarłych” także ofiara gwałtu, są upośledzone umysłowo dzieci, bierni i znużeni życiem mieszkańcy Kostynia, jest także wszechobecna atmosfera niepewności i zawieszenia. Między tym, co jest a tym, co było.

Nadmorski Kostyń to miejsce, w którym przeszłość łączy się z teraźniejszością w dość przewrotny sposób. Wydaje się, że po ulicach chodzą zarówno żywi, jak i umarli. W tym mieście ludzie to widma, a widma przez chwilę stają się ludźmi. Żywych niepokoją wspomnienia o nazistowskiej rodzinie Hohendorffów, której historia odgrywa w tej książce ważną rolę. „To niespokojne sny miejscowych miały moc wskrzeszania obrazów sprzed wielu, wielu lat. Wtedy Kostyń stawał się miejscem, gdzie to, co było, mogło niezmiennie trwać, a to, co trwało, nie musiało przeminąć”. To, co dzieje się z czasem, jest w tej prozie bardzo istotne. Pierwsze zdanie sugeruje swoiste jego zatrzymanie, próby dokonania tego podejmuje także jeden z bohaterów. Czas przestaje istnieć, a jednocześnie czujemy jego upływ. Zdarzenia rozgrywają się w ciągu jednego roku, ale tak naprawdę Odija czyni z mijającego czasu punkt wyjścia do zrozumienia świata przemian ze swej powieści.

Metamorfozy na kartach „Kroniki umarłych” są częste, dwuznaczne i niepokojące. Dwie dość czytelne to kafki i szczuraki. „Kafki! Pożeracze chwili i płynącego czasu! Kafki! Ptaki powstałe ze skrzyżowania gawronów i kawek! Zbyt poślednie, by pożreć czas biblijny”. Opierzone stworzenia, które nie mają swojego miejsca i których istnienie wprowadza dysharmonię w opisywaną kostrzyńską codzienność. Burzy ją także pojawienie się szczuraków i rebelia, jaka wstrząsa na moment pogrążonym w marazmie Kostyniem. Czym są szczuraki? „Dopóki rodzili się przestępcy, rodziły się one. Były lustrzanym odbiciem złej woli człowieka. Dlatego musiały niszczyć”. Walka ludzi ze szczurakami jest nieprawdopodobna, a jednocześnie w pewien sposób realna. To przecież walka, którą toczy człowiek z samym sobą i dość czytelna metafora dwuznaczności duszy człowieka.

Fascynuje język tej powieści. Chwilami pretensjonalny, czasem nazbyt patetyczny, jest w gruncie rzeczy trudny do opisania. Narrator „Kroniki umarłych” rozgrywa z czytelnikiem swoistą grę. To książka, w której nieprzewidywalność jest tym, co dominuje od pierwszych do ostatnich stron.

Lektura interesująca, choć niekoniecznie obowiązkowa.

Wydawnictwo W.A.B., 2010

2010-01-25

"Wszystko rozpada się" Chinua Achebe

"Chinua Achebe opowiada jednocześnie historię jednego człowieka i całej społeczności. „Wszystko rozpada się” to mozaikowy obraz afrykańskiej kultury, opis rytuałów, obrzędów, struktur społecznych i ról, jakie wyznaczają sobie Ibowie, by ich społeczność funkcjonowała w ustalonym przez nich ładzie. Toczą się w tej książce dwie historie, dwie opowieści tak samo smutne i przejmujące. Autor stworzył nie tylko paradokumentalne świadectwo literackie życia w miejscu, z którego sam pochodzi, ale pokusił się także o diagnozę społeczną i zadał kilka pytań dotyczących tego, w jaki sposób rozpadł się świat dawnych Ibów. Wszak akcja powieści dzieje się pod koniec XIX wieku, a od tamtej pory ta grupa etniczna przeżyła wiele dramatycznych chwil, łącznie z utworzeniem i upadkiem własnego państwa, Republiki Biafry."

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

Całość tekstu na stronie G-Punkt

2010-01-22

"Nikołaj i Bibigul" Dmitrij Strelnikoff

Nowa powieść Dmitrija Strelnikoffa rozpoczyna się dość spektakularnie. Oto bowiem główny bohater książki rzuca się z wieży Eiffla. Dlaczego dobrze sytuowany Rosjanin, który ma świetną pracę i prowadzi dostatnie życie, nie ma ochoty go kontynuować? „Przyszła mi do głowy pewna myśl: a gdyby tak skoczyć? Skoczyć tam i zasnąć. Na zawsze. I śnić. Nikt mi wtedy już nie odbierze mojego kraju. Nie będę musiał wykonywać pracy, której nie lubię, ale wykonuję dla pieniędzy. I znów będzie zima, choinka pod cerkwią, walc i mała Swieta przewróci się na lodowisku, a ja będę mógł jej podać rękę i pomóc wstać”. Taki początek zapowiada nietuzinkową historię i jest nią w istocie „Nikołaj i Bibigul” – powieść na poły realistyczna, na poły utrzymana w konwencji groteskowej wizji z pogranicza snu i jawy.

Nikołaj przybywa do Kazachstanu, gdzie próbuje zrealizować ostatnią wolę swojego dziadka i udaje się na poszukiwanie tajemniczego skarbu. Bohater konfrontuje codzienne życie biznesmena pełne zawirowań, pośpiechu i szybko toczących się zdarzeń z pustynnym kazachskim odludziem, jakie musi przemierzyć, by dostać się do miejsca, w którym rzekomo ukryty jest cenny spadek po przodku. Okaże się, że nie będzie mu dane dotrzeć do celu, bo po drodze zostanie zatrzymany przez tajemniczych posterunkowych...

Strelnikoff w sugestywny sposób kontrastuje mknący do przodu świat współczesnych dorobkiewiczów z miejscem, gdzie czas niejako się zatrzymuje i z krajem, w którym Nikołaj w pełni zrozumie, jak bardzo jest zagubiony i rozdarty. To w otoczeniu kazachskich stepów dotrze do niego świadomość tego, że trudno jest mu żyć w obłudzie i trudno tak naprawdę znaleźć swoje miejsce na ziemi. „Rosja mi każe wierzyć w swoje prawdy, a Europa w swoje. Nie odnajduję się ani tu, ani tam, każda z tych wiar jest zatruta kłamstwem”. Kim jest główny bohater i o czym jest ta książka? Li tylko o niepewnym swojej tożsamości mężczyźnie, który odbędzie metaforyczną podróż życia? Czy może o zderzeniu dwóch różnych kultur, systemów wartości, dwóch sposobów przeżywania świata i o dwóch różnych mentalnościach, które prezentują rzekomo cywilizowani ludzie Zachodu i zamknięci na Europę Kazachowie w jednym z największych powierzchniowo państw na świecie, o którym niewielu tak naprawdę wie cokolwiek?

Gdyby Strelnikoff pisał o zderzeniu kultur i zaskoczeniu z tego zdziwienia wynikającym, stworzyłby kalkę swojej pierwszej książki, „Ruski miesiąc”, w której Rosjanin próbuje poślubić Polkę i w związku z tym musi przeżyć bardzo wiele perypetii, dających mu naukę o tym, jak bardzo różnią się rodacy jego wybranki od narodu rosyjskiego. Chociaż „Nikołaj i Bibigul” kontynuuje pewne myśli zawarte w pierwszej powieści autora, mamy tu do czynienia z zupełnie inną historią. Historią, w której ważne jest wszystko to, co niejasne, rozmyte, niedookreślone. Dodatkowo okraszoną porcją kryminalno-sensacyjnej intrygi i symboliką, która każe opowieść Strelnikoffa łączyć z pewną tradycją rosyjskiego pisarstwa.

Tajemnicza tytułowa Bibigul to nie jedyna postać, która wzbudzi zainteresowanie czytelnika. Strelnikoff wyraźnie kreśli wszystkich bohaterów swojej książki i każdy z nich ma duże znaczenie dla zrozumienia tego wszystkiego, co stanie się udziałem Nikołaja. Losy tadżyckiej prawniczki Damieli w misterny sposób splotą się z misją Nikołaja, której finał będzie tyleż nieoczekiwany, co wieloznaczny.

„Nikołaj i Bibigul” to opowieść o symbolicznej wędrówce po bezdrożach, o przekraczaniu granic, jakie stawiamy sobie sami i o tym, jak w magiczny sposób można ożywić przeszłość tylko po to, by zrozumieć, czym jest teraźniejszość. Strelnikoff napisał dość poważną rozprawę egzystencjalną, chociaż książka skrzy się specyficznym humorem, bawi rubasznością i okiem puszczanym do czytelnika przez autora w momentach najbardziej emocjonujących i dramatycznych. Wszystkich, którzy dobrze bawili się przy lekturze „Ruskiego miesiąca” ostrzec muszę, że tym razem humor Strelnikoffa jest czasami czarnym humorem, a z pozoru lekka i przyjemna lektura stanie się opowieścią ukrytą gdzieś między tym, co wyjaśnione, a tym, co stale niejasne – i dla Nikołaja, i dla czytelnika, który śledzi jego losy.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2010-01-21

"Cockring" Maciek Miller

Powieści Maćka Millera są przewidywalne, nadmiernie dydaktyczne i fatalnie skomponowane. Czego autor potrzebuje do pisania? Chwytliwego tematu na czasie, który można wykorzystać w najbardziej szablonowy sposób. Najpierw było o trudach życia z wirusem HIV i wszelkimi komplikacjami, jakie się z nim wiążą. „Pozytywni” to była pewna nowa jakość i tuż obok „Lubiewa” Michała Witkowskiego interesująco wpisywała się w dyskurs o homoerotycznych fascynacjach i konsekwencjach związanych z tak zwanym „coming outem”. Potem przyszedł czas na problem wykorzystywania seksualnego nieletnich, o czym z grubsza traktował „Zakręt hipokampa”. Tym razem Miller postanowił napisać o kryzysie męskości i złożoność tego zjawiska społecznego ironicznie ukryć pod pytaniem typu: „staje czy nie staje?”. Cóż, jedyne, co może stanąć po lekturze „Cockringu”, to włosy na głowie, bo to proza wręcz koszmarna, tak jak poprzednia powieść autora - pełna papierowych postaci budowanych na stereotypach, proza zupełnie nieciekawa i książka, po której lekturze nie można w żaden sposób dojść do jakichś odkrywczych wniosków na wyżej wymieniony temat, bo przemyśleń „Cockring” wielu nie dostarczy. I jeśli znający książkę pomyślą, że niniejszy tekst powstał jako odwet za wykreowany w niej wizerunek krytyka-impotenta, będzie w dużym błędzie. Maciek Miller, lekarz – jak informuje nota na okładce książki– pisarzem bywa w wolnych chwilach. Oby tych chwil było jak najmniej, bo dobrym pisarzem się nie bywa. A autor „Cockringu” nim nie jest.

Problemem, z jakim zmagają się bohaterowie tej opowieści, jest seksualna niewydolność i cały szereg kompleksów, które ona ze sobą niesie. Konrad jest zgorzkniałym i rozczarowanym własnym życiem recenzentem z ogólnopolskiej gazety, który za wszelką cenę próbuje udowodnić żonie swą męskość, ale na pojęcie tej męskości składa się przede wszystkim to, jak często i jak intensywnie Konrad może Iwonie dogadzać. A w łóżku ( i nie tylko) jakoś im nie wychodzi, bo przecież „Jak może (…) podniecać ktoś, kto obok w kuchni gotuje zupę ogórkową, potem obcina paznokcie, ceruje skarpetki, czyta »Trędowatą« i skarży się na zgagę po kiszonych ogórkach?” Konrad po nieudanej próbie zadowolenia się u prostytutki postanawia wziąć udział w eksperymencie medycznym mającym przywrócić siły witalne jego organowi płciowemu, dzięki czemu bohater znowu poczuje się jak pełnowartościowy mężczyzna. Na pewno nie jest kimś takim ani Aleksander, skryty w sobie i podporządkowany żonie księgowy, ani Olgierd ze swoimi homoseksualnymi upodobaniami, życiorysem „niebieskiego ptaka” i hedonizmem, z którego kpi Konrad. Miller ukazuje trzy zupełnie od siebie różne sylwetki mężczyzn, których łączy ten sam problem. Bo przecież impotencja może zdarzyć się każdemu mężczyźnie i wspólnota plemników tak naprawdę nie zna żadnych podziałów. Naturalnie problemy trzech panów rozwiążą się, każdy w zupełnie inny, choć przewidywalny sposób.

Co poza tym w tej opowieści? Kobiecość jako siła, która przeciwstawia się męskości. Żona Konrada doskonale radzi sobie z brakiem atrakcyjności pożycia seksualnego. Badania nad leczeniem impotencji nadzoruje – a jakże – kobieta, pani profesor zresztą. Andżelika, u której Konrad za pierwszym i za drugim razem zupełnie nieoczekiwanie kończy wizytę, to także silna życiowo bestia, choć jest przecież tylko kobietą do używania, z zegarkiem w ręku, bo czas użytkowania dużo kosztuje.

Warto się zastanowić nad tym, czym tak naprawdę jest „Cockring”. Opowiastką dydaktyczną, obyczajowym czytadłem z kilkoma społecznymi problemami w tle? Dla kogo jest ta książka? Dla zawiedzionych samymi sobą mężczyzn czy dla kobiet, które powinny poznać złożony problem bycia prawdziwym mężczyzną? Dla czytelników mało wymagających, których uraduje już samo to, że autor porusza temat uznawany za niewygodny i trudny? Doprawdy trudno jest to ocenić. Trudno jest także zrozumieć, że oficyna wydawnicza, która od ponad 10 lat promuje autorów oryginalnych, ciekawych i inteligentnych, tak kurczowo trzyma się nazwiska Millera i po raz trzeci jego powieścią każe zwątpić w to, że biała „seria prozatorska” to linia ambitna i twórcza.

Korporacja Ha!Art, 2009