2016-09-30

"Ta, którą znam" Małgorzata Warda

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 13 września 2016

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Ucieczki i powroty

Najnowsza powieść Małgorzaty Wardy kończy się pytaniem do dyskusji. W Polsce kobiety zgłaszają tylko dwadzieścia procent gwałtów. Dlaczego tak dramatycznie mało? Co może stać za milczeniem straumatyzowanych kobiet niosących przez życie swoje mroczne tajemnice, ból i poczucie skrzywdzenia bez wymierzenia sprawcom adekwatnej kary? „Ta, którą znam” sugeruje nam kilka odpowiedzi. Autorka uznała tę książkę za najlepszą w swoim dorobku. Konstrukcyjnie opowieść niewiele się różni od poprzednich – mamy retrospekcje wyjaśniające stan obecny, mamy kilka perspektyw opowiadania o problemach, mamy również często przez Wardę omawiane relacje między matką a córką, choć w tej książce na pierwszy plan wysuwają się relacje siostrzane. Dlaczego ta powieść może być najważniejsza? Ma wyraźny społeczny wydźwięk. O ile np. „Jak oddech” była książką zwracającą uwagę na problematykę zaginięć w Polsce i dramatów wywoływanych przez niesprawność służb poszukujących zaginionych, o tyle „Ta, którą znam” podejmuje podobny, ale dużo bardziej dramatyczny temat. Warda rozprawia się z polską świadomością struktury gwałtu. Ukazuje jego anatomię oraz to, w jaki sposób organy ścigania zajmują się sprawcami jednej z najokrutniejszych chyba zbrodni – zbrodni na ciele i psychice, która już do śmierci pozostanie okaleczona. Małgorzata Warda nie feruje wyroków, nie ocenia ani nie wskazuje jednoznacznych interpretacji. Zarysowuje historię kobiety, która pozostaje z bolesną tajemnicą na lata. Sugeruje, że syndrom ofiary można przekuć w coś innego. Można sobie pomóc, jeśli świat nie jest w stanie rozliczyć niesprawiedliwości. To także książka o tym, skąd bierze się milczenie i jak destruktywną siłę w sobie niesie. W tym znaczeniu to rzeczywiście najważniejsza książka autorki. Dowód na to, że literatura środka może trafnie komentować rzeczywistość, zmieniając ludzkie postawy i zapatrywania na przemoc seksualną.

Ada Makowska uciekła od mazurskiej prowincji i zaściankowości. Udało jej się zrobić karierę modelki i aktorki. Pozostawiła za sobą zatrzymane w czasie miasteczko, bolesne chwile sprzed lat, które w pamięci żyją wciąż na nowo, stale się powtarzają, nie pozwalają na skuteczną ucieczkę i izolację od traumy przeszłości.  Bohaterka wraca w rodzinne strony, a Warda z wnikliwością i czułością prezentuje nam studium tego bolesnego powrotu, bo w gruncie rzeczy wszyscy uciekający nie mają odwagi zmierzyć się z demonami miejsca, które opuszczają. Ada tej odwagi nabiera, choć nie jest jeszcze do tego przekonana. Pretekstem do przyjazdu jest dramatyczne wydarzenie z udziałem siostry Ady. Agnieszka ginie w wypadku samochodowym. Jej dwie córki stają się sierotami. Młodsza najpierw walczy o życie, potem o zdrowie. Starsza zmaga się z traumą, której powody poznajemy dużo później. Przybyła z wielkiego świata ciotka, której rodzinne strony zazdroszczą, łącząc to z zawiścią, staje przed sporym dylematem. Okazuje się, że ojciec dziewczynek, były mąż Agnieszki, jest nieuchwytny i nie sposób go poinformować o zaistniałej tragedii. Ojciec odpycha Adę, tak jak robił to przed laty. Jej siostrzenice trzymają się na dystans, choć równocześnie garną się do tej kobiecej czułości, której nigdy już nie zaznają ze strony matki. Ada staje przed dylematem: pozostać z dziewczynkami do czasu odnalezienia ich ojca czy może być już z nimi na zawsze, skoro los odebrał im najbliższą osobę, a ciotka może stać się pewnym substytutem matki.

Poznajemy skomplikowane relacje siostrzane. Agnieszka i Ada były przez matkę identyfikowane jako całość, kiedy dobierała im te same sukienki i patrzyła na nie jak na wspólny owoc miłości i przywiązania. A siostry stawały się różne. Coraz więcej je w życiu dzieliło. Połączone tragedią rodzinną paradoksalnie zaczęły się od siebie oddalać. Przejęły role i obowiązki, do których nie były przygotowane. Nie podzieliły się nimi sprawiedliwie. Do podziału miały też jednego mężczyznę. Tego, którego nie ma przy córkach, gdy te cierpią z powodu utraty matki. Szereg powodów stał za tym, że jedna z sióstr ruszyła w świat, a ta bardziej pragmatyczna pozostała w miasteczku. Sporo też było przyczyn takich, a nie innych decyzji. Rodzina rozpadała się. Ojciec nie ułatwiał zadania, swą oschłością zniechęcając Adę do pozostania przy nim. Ada została sama ze sobą. Z okrutną tajemnicą, którą musiała zachować dla siebie. Co wydarzyło się w miasteczku, kiedy bohaterka miała siedemnaście lat? Kto pozna prawdę o tych wydarzeniach i w jaki sposób ją wykorzysta? Czy Ada znajdzie siłę, by stawić czoła demonom przeszłości, ale przede wszystkim sobie – tak pełnej strachu, tak wycofanej w relacjach z mężczyznami, tak boleśnie naznaczonej piętnem tej, której wyrwano coś gwałtem i nikt nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji?

Autorka "Najpiękniejszej na niebie" opowiada o ucieczkach i trudnościach powracania do tego, z czym nie można się naprawdę zmierzyć. Pisze o ludziach, którzy wolą zakotwiczać się w traumach innych, by tylko nie pamiętać o tych swoich, nigdy nieprzepracowanych. Mamy tutaj ciekawą opozycję – kobiety uciekającej przed wydarzeniami sprzed lat i mężczyzny, który woli mierzyć się z faktami związanymi z niesprawiedliwością losu pod różnymi szerokościami geograficznymi, ale nie jest w stanie wziąć odpowiedzialności za rodzinę i stanąć obok faktów życia codziennego, tak stabilnego i pozornie uporządkowanego. Obydwoje uciekinierzy zabierają ze sobą rodzinne tajemnice. Obydwoje uciekają przed przemocą, jakiej doświadczyli. Warda każe im się tragicznie zbliżyć, by jeszcze bardziej skomplikować fabułę powieści, ale jednocześnie zaznacza tę nić porozumienia, która pozwala im oddać się namiętności – ona bowiem wyrazi w najbardziej oczywisty sposób smutne podobieństwo i pewien rodzaj życiowego fatalizmu.

„Ta, którą znam” to opowieść o ludziach niemogących wyzwolić się z opresji czasu przeszłego. To przede wszystkim książka obrazująca kondycję kobiety, wobec której ktoś zastosował przemoc seksualną. Tajemnica niesiona przez życie staje się w pewnym momencie nie do zniesienia. Warda ukazuje moment, w którym musi dokonać się pewna przemiana. To także narracja będąca studium wewnętrznego strachu i wyobcowania. Pozbawiona podziału na płcie historia emigrantów wewnętrznych i ludzi pozbawionych pewnych podstaw stabilnego życia już w młodości. Małgorzata Warda opowiada o izolacji i samotności, ale pozwala swoim bohaterom na to, by zmienili coś w swoim życiu. Sugeruje, że są takie momenty tego życia, dzięki którym można powrócić, można znaleźć siłę na uporządkowanie przeszłości. To książka apel. Do wszystkich krzywdzonych kobiet, dla których nie znaleziono czasu ani okoliczności, by nazwać ich skrzywdzenie po imieniu. To rzeczywiście najlepsza książka Wardy, bo bardzo silnie oddziałująca na wyobraźnię. W pewnym sensie nawet nieco publicystyczna, bo zmuszająca do dyskusji o wiele szerszej, niż sugerują to pytania w zakończeniu. Po raz kolejny autorka udowadnia, że jest najlepsza w swoim segmencie tematycznym literatury i że od niej powinny się uczyć wszystkie pisarki starające się uczciwie i dogłębnie oddać skomplikowane życie emocjonalne swoich bohaterek. Kolejne zasłużone brawa, bo z powieści na powieść Małgorzata Warda coraz wyraźniej podkreśla, że jest naprawdę świetną pisarką i widzi życie na wielu bardzo skomplikowanych płaszczyznach.

2016-09-28

"Klawisze" Drauzio Varella

Wydawca: Czarne

Data wydania: 24 sierpnia 2016

Liczba stron: 224

Tłumacz: Michał Lipszyc

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza izolacji

Drauzio Varella powraca z kolejnym reportażem o tematyce więziennej. Tym razem centrum zainteresowania czyni strażników, niemniej widzimy tutaj tę wyraźną zależność między nimi a więźniami, bez której nie da się opowiedzieć historii ludzi mających wpisaną w ryzyko zawodowe nagłą śmierć. Narracja o więźniach już przebrzmiała, „Ostatni krąg” doczekał się uwagi i entuzjastycznych recenzji. Jak będzie z „Klawiszami”? To przecież nie jest tak, że Varella nagle zmienia perspektywę opisu. Aby opowiedzieć o strażnikach, trzeba w te opowieści wpleść obecność więźniów. Nie sposób pokazać silnych więzi podległości i przywiązania bez omawiania spraw związanych z tym, co i na jakich zasadach łączy tych, którzy pilnują porządku, z tymi, którzy za ingerowanie w niego trafili do zamkniętego świata rządzonego twardymi prawami. Ta książka to przede wszystkim opowieść o potężnym rozwarstwieniu społecznym Brazylii, o odium opinii publicznej spadającym na uwięzionych i o marginalizacji tego, co dzieje się za kratkami. Wolny świat wie jedno na pewno i powtarza to, co autor napisał w tym reportażu – w więzieniu mieszka zło. Za tym truizmem kryje się jednak pogłębiona analiza psychologiczna przedstawicieli świata, któremu nikt nie chce się przyjrzeć tak wieloaspektowo, z taką uwagą i z pewnego rodzaju czułością. Łatwo popaść w sprawozdawczość przy takiej tematyce. Przy opisywaniu ludzi zmuszonych do konfrontacji z różnego rodzaju przemocą. Varella sięga głęboko nie tylko dlatego, że ponad dwadzieścia lat leczył więźniów i wchodził w komitywy z tymi, którzy ich pilnowali. Przede wszystkim dlatego, że nie marginalizuje więziennego świata, czyni go prywatnym mikrokosmosem, ogląda z bliska i wie, jak zamknięty świat działa, jakimi prawami się kieruje. Te obowiązujące strażników są dużo bardziej obciążające niż prawa między celami. Przyglądamy się zajęciu ludzi, którym brazylijski budżet płaci głodowe stawki. Co pozwala im na lata, na całe życie nawet, związać się z miejscem, w którym kończą się definicje i ramy tak zwanego normalnego świata?

Myślę, że z relacją w stosunku do uwięzionych jest w Brazylii tak, jak obrazuje to scena otwierająca reportaż. Mądry i poczciwy Araújo jest w stanie opanować i spacyfikować bunt więźniów podległego mu bloku, a potem z niedowierzaniem patrzy na to, jak do więzienia 2 października 1992 roku wdzierają się oddziały kierowane przez rząd, które urządzają krwawą jatkę pośród tych, którzy – przy umiejętnościach doświadczonego strażnika – mogliby wrócić do cel, ocalając swoje życie. To, co widzi i chce opisać Varella, to właśnie perspektywa doświadczonego strażnika więziennego, który nie dopuszcza do rozlewu krwi. To, co chciałoby widzieć społeczeństwo, obrazuje gniew i przemoc zabierające kolejne ludzkie istnienia. Nic to, że skazane, mające prawdopodobnie na swoim sumieniu śmierć ludzi w wolnym świecie. Przecież brazylijski więzień w stereotypowym sądzie społecznym to absolutny wyrzutek, którego nie ma sensu resocjalizować. Ktoś nie tyle z marginesu, ile z innego świata – stamtąd nie można się już wydobyć i nie warto w żaden sposób inwestować w to, by znalazła się droga wyjścia. Potwornie przeludnione brazylijskie więzienia są przecież tylko wylęgarnią kolejnych patologii. Drauzio Varella widzi to wszystko nieco inaczej. Widzi pojedynczego człowieka oraz ludzi, których zachowania są warunkowane przez takie, a nie inne okoliczności izolacji. Perspektywa opisu strażnika więziennego to próba uchwycenia tej wspólnej płaszczyzny, którą można nakreślić między przestrzenią uwięzienia a tak zwanym normalnym życiem, do którego bohaterowie reportażu wracają z trudnością, naznaczeni tą furią i bezkompromisowością nakazującymi im wykonywać swoje obowiązki.

Swoich bohaterów Varella przedstawia podmiotowo. Wspomniany już Araújo boleśnie doświadczony stratą dzieci. Czuły olbrzym Hulk z właściwie nakreślonym azymutem wartości. Wyborny gawędziarz Irani, którego opowieści mrożą krew w żyłach, ale i pokazują, jak konsekwentny w swych wyborach jest ich opowiadacz. Amauri, który miał mało szczęścia i nie przetrwał, wpisując się do pamiętnika mrocznych treści swoich kolegów po fachu. Wszyscy oni mają swoje ludzkie troski i chwile radości. Ich zawód wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i wymusza ten rodzaj nieprawdopodobnego opanowania, dzięki któremu dokonują rzeczy niemożliwych. Utrzymują porządek w miejscu, które chciałoby uciec od jakichkolwiek zasad w chaos przy najbliższej nadarzającej się okazji. Strażnicy więzienni to koledzy Varelli. Ludzie portretowani barwnie i dynamicznie. Czasem wręcz w konwencji filmowej, bo część zebranych w reportażu opowieści mogłaby służyć za scenariusze filmów sensacyjnych. To mężczyźni gotowi na bezwzględne konfrontacje z podwładnymi, dla których ważne są kult siły i broń, ale jednocześnie nieradzący sobie z kobietami życia zarzucającymi im zdrady czy popadanie w alkoholizm. Władczość i charyzma w zamknięciu przechodzą płynnie w syndrom zagubionego chłopca, który otacza się hedonistycznymi bodźcami, a potem wraca na rozmowę z rozżaloną żoną wraz z kolegami z pracy wspierającymi jego autentyczny strach.

Strażnicy boją się, bo ryzykują utratę nie tylko życia. Przede wszystkim zdrowego rozsądku, rozsądnego oglądu życia toczącego się poza kratami, w czasie wolnym – tak boleśnie przecież odbieranym przez konieczność dorabiania w innych zawodach, gdy pensja za odpowiedzialną pracę nie pozwala na odpowiedzialne utrzymanie rodzin. Drauzio Varella portretuje silnych psychicznie mężczyzn, dla których siła to bycie w opozycji. Wiedzą, że aby dobrze wykonywać obowiązki, muszą najpierw poznać fakty, a później działać. Niejeden miał przystawiony do głowy pistolet czy przyłożony do gardła nóż. Więźniowie, którzy na co dzień czują respekt, pod wpływem impulsu mogą stać się okrutnymi przeciwnikami, którzy ze zwierzęcym atawizmem zawalczą o mglistą choćby perspektywę wolności w zamian za życie strażnika. Takie traumatyczne przeżycia muszą odbijać się na konstrukcji psychicznej. Są więc bohaterowie tego reportażu herosami i wewnętrznie rozsypanymi żeglarzami między kolejnymi sypialniami kochanek a kieliszkami rozmaitych trunków. Piwo służy im już tylko jako napój chłodzący. Serce musi być niezłomne, by pękać tylko wówczas, gdy poza zakładem pracy wydarzy się prawdziwa, osobista tragedia.

„Klawisze” to opowieść o przemocy, która niebezpiecznie przechodzi z więźnia na jego strażnika. O tym, jak w izolowanych warunkach przesyconych testosteronem, gniewem i agresją punkt widzenia człowieka z wolnego świata staje się punktem widzenia kogoś, kto żegna się z wolnością na zawsze. Strażnik więzienny rzadko opuszcza swoją pracę z chwilą pożegnania więziennych murów. Zabiera ze sobą wszystkie traumy, których nie ma jak i z kim przepracować, ale przede wszystkim ten oddech przemocy – cuchnący, pozostawiający ślad, stygmatyzujący na zawsze. Bo przecież to ludzie w służbie prawa, którzy mają bardzo złą reputację i których opinia społeczna nie będzie wspierać, bo uznaje za część więziennego status quo – naznaczającego złem wszystkich za murami więzienia.

Drauzio Varella wychodzi naprzeciw stereotypom myślowym, pokazując przede wszystkim kompetentnych ludzi, których nikt nie uczył nigdy fachu, i ludzi wykonujących ogromnie trudną pracę, za którą nie są godziwie wynagradzani. Jest w „Klawiszach” także sporo autorskich rozważań o tym, czym jest jego fascynacja przestrzenią więzienną. To opowieść o ludzkiej przyzwoitości i o ludzkiej małości – jedno i drugie tkwić może pod mundurem strażnika, atakować serce, pożerać oraz niszczyć świadomość. Varella opowiada jednak o oswojonym świecie, w którym nie kwestionuje znaczenia zła, ale pokazuje, że wszędzie można wykazać się empatią. Gdyby brakowało jej strażnikom więziennym, większość zamkniętych przestrzeni resocjalizacji spływałaby krwią jak w scenie rozpoczynającej reportaż. Bardzo dobry reportaż – o trudnych sprawach, których zrozumienia Drauzio Varella wcale nie ułatwia, przybliżając nas jednak do świata kojarzonego głównie z mrokiem. Tymczasem w „Klawiszach” są momenty nawet dowcipne. Warto spojrzeć na zamkniętą przestrzeń, do której otrzymujemy jednorazowy, unikatowy dostęp.

2016-09-26

"Poruszona mapa. Wyobraźnia geograficzno-kulturowa polskiej literatury XX i XXI wieku" Przemysław Czapliński

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 8 września 2016

Liczba stron: 420

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Literatura i geografia

Najnowsza książka Przemysława Czaplińskiego jest inspirująca i ponura. Inspirująca, dlatego że geografię potrafi połączyć z literaturą, granicom rzeczywistym nadać znaczenia sytuowane przez rozmaite narracje i wyznaczyć terytoria państw granicami wyobraźni piszących. Inspirująca, bo ukazująca specyficzną kondycję Polski w narracyjnych kontekstach na przemian kwestionujących nasz współudział w kulturze którejkolwiek części Europy i sankcjonujących ją jako tę, która poszukuje zakotwiczenia na mapach geograficznych oraz mentalnych. Ponura przede wszystkim przez to, że obrazuje bardzo wyraźnie problem Polski, która przygląda się w swych narracjach innościom. Poszukiwania trwałego sojuszu i znalezienie się na mapie wraz z innymi, których obserwujemy uważnie, lecz przez pryzmat polskich lęków, traum, stereotypów i ogólnej bezradności, kończą się fiaskiem. Polska, której złożoność wyraża literatura, nie zakotwicza się w żadnym z kierunków geograficznych. Wiecznie w opozycji i w kondycji bojowej względem Wschodu. Oddalająca się od struktur demokratycznych Europy (z różnych względów). Fasadowo zintegrowana z krajami Południa – od Czech po Rumunię. Zazdrośnie spoglądająca na Północ, gdzie doszukuje się przede wszystkim pęknięć w tej nad wyraz rozwiniętej nowoczesności. Czapliński – analizując przede wszystkim literaturę i w jej imieniu wypowiadając kolejne tezy – zakłada, że gdyby Unia Europejska się rozpadła, Polska byłaby pozostawiona sama sobie. Nie umiemy się zintegrować, nie umiemy pojąć tego, co odmienne, czy wciąż rozpaczliwie usiłujemy znaleźć definicje swoich przynależności budowanych zazwyczaj w opozycji, a nie na zasadzie odnajdywania podobieństw? Głos oddany jest różnym narracjom, które na przełomie XX i XXI wieku powiedziały nam o poluzowaniu się więzi w Europie więcej niż niejeden traktat, organizacja, przynależność państwowa czy szeroko pojęta polityka. Rzecz zatem wymaga uwagi i zainteresowania.

Czapliński dzieli rozważania na cztery części, porządkując je kierunkami, ale jednocześnie zaznaczając, iż oś skomplikowanych układów zależności europejskich przesuwa się z poziomu oraz dychotomii Wschodu i Zachodu do pionu, w którym bogata Północ rozpościera przez biedniejszym Południem perspektywy, których nie można zdobyć, ale trzeba starać się je zrozumieć. Główna teza, przypominana ponownie gubiącym się w dygresjach (jest ich sporo), stanowi fundament rozważań literaturoznawcy o tym, jakie granice tworzy, a jakie niweluje mnogość polskich narracji zawsze zorientowanych na jakiś kierunek. To książka o sankcjonowaniu i kwestionowaniu przynależności. Eseistyczna rozprawa z tym, gdzie naprawdę przynależymy i co określa tę przynależność. Istotne jest zdanie pojawiające się pod koniec rozważań. Mieszkamy w mniej lub bardziej rozbudowanych opowieściach, nie zaś w obiektywnych i fizycznie opisywalnych przestrzeniach. Przemysław Czapliński dokonał subiektywnego wyboru i przyjrzał się narracjom, w których zamieszkaliśmy albo z których wyrośliśmy. To będzie podróż erudyty zadziwionego tymi tropami, które wciąż komplikują nam widzenie świata, wciąż nakazują europejskiej mapie drżeć. Wciąż też stawiają pytania o to, kim jesteśmy, poprzez kontekst, nie poprzez rodzimą tradycję.

Znamienne jest to, jak dużo miejsca autor poświęca konkretnym kierunkom wycieczek narracyjnych, bo widzimy wyraźnie, które z nich bardziej go interesują. Rozważania o Wschodzie egzemplifikowanym przez Rosję zajmują więcej miejsca niż analiza narracji dotyczących Południa czy Północy. To nie jest chyba kwestia tego, że o Wschodzie napisano dużo więcej niż o innych kierunkach. Rosja i Polska wydają się połączone wiecznym kryterium zależności. Czapliński zastanawia się nad tym – i pyta o to konkretnie – jaki projekt cywilizacyjny dla Polski wyłania się z bardzo różnorodnego opisywania Rosji. Materiału literackiego do analizy jest pod dostatkiem. Bliskość i obcość jednocześnie zaznaczają teksty różnych perspektyw. Czapliński prezentuje figury wizytatora, zbieracza i tropiciela, fantastę. Pozycjonowanie się wobec Rosji jest znamienne, bo widzimy Wschód bardzo różnych perspektyw. Ryszard Kapuściński ogląda go z lotu ptaka, Krystyna Kurczab-Redlich z perspektywy ulicy. Jacek Hugo-Bader wnika w rosyjską tkankę jako włóczęga. Mariusz Wilk chce wejść głębiej za pośrednictwem języka. Rosja i Wschód okazują się tekstem. Wielowątkowym, wielopłaszczyznowym, charakteryzującym się lękiem pomieszanym z ciekawością. Mniejszym lub większym zaangażowaniem w to, jak chce się opisać Wschód i który jego aspekt wydaje się najważniejszy. Najciekawsze jest jednak wyobrażanie Rosji. Historie alternatywne – takie jak te, które stworzył Jacek Dukaj w „Lodzie”. Sposoby opisywania Rosji to perspektywy projektowania roli i pozycji Polski – w Europie oddalonej od Wschodu i jednocześnie silnie z nią związanej. To najbardziej żywa, dyskusyjna i przede operująca szeroką perspektywą badawczą część książki. Z pozostałymi jest już trochę inaczej.

W polskich narracjach o Zachodzie Czaplińskiego interesuje piśmiennictwo wciąż utrudniające komunikację polsko-niemiecką z tym wojennym odium kształtującym wciąż na nowo widzenie Niemca jako człowieka, który winien nam zadośćuczynienie. Analizując twórczość Szczypiorskiego czy Chwina, autor zaznacza płynność relacji i komunikacji polskich twórców z zachodnim światem ogniskującym się na tym, co niemieckie. To nie tylko analiza książek, które denazyfikują czy demilitaryzują Niemca. Czapliński wchodzi dużo głębiej. Szkoda, że relacje narracyjne nie zostały w swym zarysie poszerzone o wartościowe książki Magdaleny Parys czy „Berlinawę” Dawida Kornagi.

Południe to skupienie się na relacjach – w różnych kontekstach – między sąsiadami, z którymi wiele nas dzieli (Czechy obrazowane przez Mariusza Szczygła) i łączy to, z czego nie do końca możemy być dumni (Węgry widziane w narracjach Krzysztofa Vargi). Tutaj Czapliński podkreśla wyraźnie dramat braku prawdziwych narracji przynależności. Część poświęcona Południu jest nie tyle najbardziej przygnębiająca, ile wzbogacona o szerszy kontekst – ideę środkowoeuropejskości, w której liczy się waga tożsamości lokalnej, ale którą też rozsadza dość ambiwalentny stosunek do Zachodu. Najmniej wyraźna i nie tak bardzo pogłębiona jak wcześniejsze części jest ta zbierająca eseje na temat Północy. W moim odczuciu wkrada się tam pewien brak dyscypliny myślowej badacza, w związku z tym rozważania o narracjach dotyczących Północy nie dość, że zawężają się do perspektywy szwedzkiej, to jeszcze niebezpiecznie wybierają gdzieś poza myślowy azymut Czaplińskiego. Ważna książka Grażyny Plebanek dotycząca kondycji polskiego emigranta w Szwecji doczekuje się jedynie wzmianki. Rozważania opierają się przede wszystkim na twórczości Macieja Zaremby i Bronisława Świderskiego… przenosząc czytelnika w rejon wykładni interpretacyjnej skandynawskich kryminałów.

„Poruszona mapa” to interesujące studium przemian, które zachodzą gdzieś poza albo ponad geograficznymi granicami. To książka udowadniająca, że nie tylko literatura, ale także geografia jest pisaniem. Przemysław Czapliński wybiera książki, które poddaje analizie przede wszystkim metodologii opisu zjawisk ścierania się tego, co inne, i pozornego asymilowania tego, co zbliża między granicami. Miejsce Polski literatura kreśli niejednoznacznie i z trwożliwą niepewnością. Ta książka – z dodanymi cytatami często z mediów – ma być polifonicznym obrazem zmiennej rzeczywistości i wciąż zmieniających się kontekstów, które każą nam deklarować się na konkretnej osi i opowiadać w opozycji do danego kierunku. Czapliński przesuwa linie podziału i kreśli także linie porozumienia. Literatura okazuje się świetnym przewodnikiem po czasach niestabilności, w którym zmieniają się sojusze i zmienia się także polska tożsamość narodowa. Jesteśmy ciekawi innych i szukamy pośród nich własnego miejsca czy też rozpaczliwie izolujemy się, nie mogąc pojąć żadnej z obcych perspektyw patrzenia na rzeczywistość? To książka o dzisiejszych przemianach, po którą powinien sięgnąć przede wszystkim ten ogromny procent nieczytających Polaków. Bo to rozprawa wyrosła z troski o nas samych i z szacunku do literatury, która zawsze dąży do uczciwego i szczegółowego wyrażenia wątpliwości, zadziwień i ciekawości tego, co inne.

2016-09-23

"Szpagat" Joanna Chojnacka

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 28 września 2016

Liczba stron: 462

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: O mężczyźnie

Przed czterema laty ukazała się nieco prześmiewcza i ironiczna książka Piotra Adamczyka „Pożądanie mieszka w szafie” o kryzysie męskości. Jej główny bohater był zagubiony w świecie własnych przeżyć, dużo więcej fantazjował niż działał. Był zabawny, ale i tragiczny. Groteskowy, lecz jednocześnie przejmująco samotny. Konwencja książki kazała mi klasyfikować ją jako rodzaj literatury typu „chick-lit” dla mężczyzn. Zaskakująco dojrzały debiut Joanny Chojnackiej jest jakby mrocznym rewersem powieści Adamczyka. Jego bohater nie fantazjuje o kobietach, on je zdobywa – jedną po drugiej. Męskie rozterki mają charakter egzystencjalny, ale są śmiertelnie poważne. Męska melancholia połączona ze specyficznym rodzajem mizantropii oraz megalomanii daje nam powieść, która początkowo może być męcząca. Szpagat” to rzeczywiście książka jak najbardziej na poważnie. O stanie ducha mężczyzny w średnim wieku, który zdaje sobie sprawę z tego, że utracił wszystko to, co najlepsze, a teraz obsesyjnie zbiera jakieś okruchy pamięci, karmi się przeszłością, boleśnie zawikłany w czas teraźniejszy – przygnębiony i zagubiony, bez szans na odmianę losu. Czy jednak „Szpagat” to powieść o męskim utyskiwaniu, dumie i wstydzie? Niekoniecznie. Zaskakujące są dojrzałość, empatia i wyobraźnia autorki. Przecież tę rzecz napisała kobieta! Tymczasem każdy czytający mężczyzna pochyli się nad powieścią z zadumą, czasem oniemiały, świadomy tego, że czyta o własnych bolączkach. Jesteśmy w świecie, w którym męskość ukazana jest w swej wstydliwej bolesności. To są przywary, ale jednocześnie takie cechy charakteru, które determinują i szowinizm, i typowo męski cynizm, i bliskie przeżyciom wiecznego chłopca poczucie wyjątkowości oraz tego, że należne jest to czułe przytulenie, zatrzymanie świata wokół, skupienie uwagi otoczenia na sobie i podkreślenie własnej wyjątkowości.

Rzecz rozgrywa się w dość odległej przeszłości, ale trudno jednoznacznie określić ramy czasowe. To z pewnością lata pięćdziesiąte minionego stulecia. Pojawia się wzmianka o Kiepurze czy o pierwszym wydaniu „Dziennika Telewizyjnego”. To czas, w którym Warszawa już chyba całkowicie podniosła się z wojennej pożogi, choć co rusz znajdują się miejsca ciągłej odbudowy. Aleksander Biernacki – bohater „Szpagatu” – wojnę przeżył w bezpiecznym oddaleniu. Cieszył się angielską prowincją, gdy jego brat walczył z Niemcami w powstaniu. Nawiązał odpowiednie kontakty i pokochał język angielski. Stał się tłumaczem oraz wykładowcą, który spogląda na studentów z wyższością i rozczarowaniem. Nie na takie młode powojenne pokolenie liczył. Nie tak miał wyglądać jego świat. Aleksander przeżył burzliwy związek, a obecnie stara się rekompensować jego stratę, wdając się w kolejne romanse. Jest strategiem fatalnego zauroczenia. Nigdy nie spełnia się to, o czym marzy. Za seksualną przyjemnością nie stoi satysfakcja. Żadna też trwała relacja. Wszystko, co trwałe, uległo degradacji. Bohater Chojnackiej wspomina istotne wydarzenia z przeszłości, które – w taki czy inny sposób – prowadzą do jednej ze smutniejszych scen, czyli do oczekiwania pod kinem Moskwa, z niewręczonymi kwiatami, z tym wiecznym próżnym wypatrywaniem tej, która już nigdy nie przyjdzie.

Rodzina jest w „Szpagacie” jednocześnie miejscem opresji i dramatu oraz czymś, co wytwarza wyjątkowe, chociaż trudne więzy. Kostyczny ojciec we wspomnieniach Aleksandra jawi się jako człowiek, z którym zbudowanie jakiejkolwiek bliskości było niemożliwe. Matka jest niczym cień. Była obecna, ale trudno określić wagę tej obecności teraz, kiedy mężczyźnie pozostają tylko rodzinne wspomnienia przełamane smutkiem i złością. Jest przy nim córka. Mieszka z nim. Właściwie to chciałby mieć syna i bardzo ubolewa nad tym, że go nie spłodził. Syn rozumiałby go lepiej, byłby prawdziwą ostoją. Ojciec trwa w przekonaniu, iż Elżbieta winna jest mu wdzięczność za to, jak ją wychował. Tymczasem obserwujemy narastające konflikty między nimi. Jest pewna płaszczyzna porozumienia, ale jednocześnie nawarstwiają się antagonizmy. Wszystko tkwi w przeszłości. W czasie, w którym doszło do ruiny pewnych więzi. Gdy związek przestał być nim formalnie i gdy Aleksander pozostał sam ze swoim poczuciem pustki, życiową goryczą i trudną do przełknięcia samotnością. Chojnacka opowiada o człowieku, który rozpaczliwie poszukuje w życiu spokoju. O męskiej bezradności, którą trzeba skrywać gdzieś w sobie, bo otoczenie musi widzieć mężczyznę dumnie wyprostowanego – świadomego swoich błędów, ale niekoniecznie skłonnego do ich naprawiania. Aleksander gra zatem zdobywcę, dla którego świat jest frontem wojennym. Wywalczył sobie wszystko, co miał, i to wszystko mu odebrano. Wraz z nim poszukujemy przyczyn tych wszystkich nieszczęść, z którymi się boryka, i zdajemy sobie sprawę z tego, że świat widziany oczyma Aleksandra to nie jest świat prawdziwy. Joanna Chojnacka tak buduje swoją narrację, że jej bohatera na początku nie darzymy sympatią. Irytuje i sprawia, że chce się odłożyć książkę. Intryguje nieco później. Otwiera się przed nami odmienny wymiar postrzegania rzeczywistości, gdy Aleksander przestaje już udawać, staje się szczery – przede wszystkim względem siebie samego.

„Szpagat” to opowieść o udręce pamiętania, o bardzo bolesnych relacjach i konsekwencjach pewnych działań, które miały na celu nie to, do czego doprowadziły. Zaskakujące są zwroty akcji oraz odkrywanie kolejnych toksycznych zależności, w których tkwią bohaterowie książki. Joanna Chojnacka tworzy z jednej strony prozę bardzo statyczną, stonowaną, przepełnioną melancholią i chwilami przewidywalną. To jednak tylko pozory. Pod powierzchnią uporządkowanych w pamięci zdarzeń czai się chaos emocji. Dlatego „Szpagat” to książka o dosłownej konfrontacji ze światem. Konfrontacji wszystkimi zmysłami. Także o tym, co złego możemy sobie uczynić, kiedy zaczniemy mieć do świata pretensje o to, o co nigdy nie powinniśmy ich mieć, bo sporo wydarzyło się głównie dzięki nam. Przez nas. Aleksander przeklina pewne gesty, sytuacje, niewłaściwe decyzje. Jednocześnie musi stale mierzyć się z konsekwencjami tego, co zrobił, i tego, co w odwecie jemu zrobiono. Czego chce? Stabilizacji i pewności, że jest jakaś celowość w życiu. Być może też wysłuchania. Jedynym wiernym słuchaczem jest sąsiad alkoholik, dla którego opowieści Aleksandra są słowami z jakby innego wymiaru. Czy znajdzie się coś albo pojawi ktoś, kto zmieni optykę bohatera „Szpagatu”? Do czego zmierzają jego wnikliwe dywagacje, drobiazgowe analizy, obsesyjne wizje i wnioski, które utrudniają mu życie? Myślę, że jest to opowieść o pewnym specyficznym rodzaju wrażliwości przeznaczona także dla specyficznych czytelników. Takich, którzy czytają bez zniecierpliwienia i są w stanie zrozumieć, w jaki sposób z błahego na pozór wydarzenia może się zrodzić w świadomości ludzkiej egzystencjalny dramat.

Joanna Chojnacka opowiada o tym, że nie można w życiu wciąż uciekać. Od wspomnień, od samego siebie. Nie można żyć tylko fragmentarycznie. Nie warto walczyć o przeszłość, która odeszła na zawsze. Kobiece pióro, męska perspektywa. Powieść dramatyczna, a jednocześnie niosąca nadzieję. Studium mizantropii i megalomanii, ale także tęsknoty za szczęściem. Pasjonujące, choć bolesne i chwilami trudne do przyswojenia. „Szpagat” to także niezwykle interesująca próba wejścia w świat przeżyć drugiej płci. Chojnackiej nie wystarczy założenie spodni i domalowanie sobie wąsów. Ona penetruje świat męskich przeżyć z zaskakującą uwagą, przenikliwością i dokładnością.


PATRONAT MEDIALNY

2016-09-21

"Mikroelementy" Łukasz Suskiewicz

Wydawca: FORMA

Data wydania: 16 sierpnia 2016

Liczba stron: 104

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 28 zł

Tytuł recenzji: Obrazki codzienności

Opowiadania Łukasza Suskiewicza – mroczne i ponure – są bardzo sugestywnym świadectwem tej części naszego życia, z którą nigdzie się nie obnosimy i której nie analizujemy. Chodzi o szarość, powtarzalność oraz poczucie uciekającego czasu. Nie daje on już żadnych nowych bodźców, nie niesie doświadczeń. Jest okresem, w którym staramy się przede wszystkim przetrwać – nie oczekując zmian, nie wnosząc nic w życie bliskich osób, samotnie zasklepiając się pośród rytuałów codzienności. A przecież, jak pisze autor w jednym z tekstów: Człowiek, który zrobi wszystko, by przetrwać, jest zagrożeniem nie tylko dla siebie. „Mikroelementy” mówią o tej grozie w sposób sprawozdawczy. Jednocześnie widzimy, że Suskiewicz staje się kronikarzem naszej sfery wstydliwości, naszych kompleksów i frustracji. Powraca do tez nakreślonych w świetnych „Zależnościach”. Przypomina, iż część z nas okopuje się w bastionie nudy i przyzwyczajeń, bo inne życie wydaje się niemożliwe, czasem niebezpieczne. To także książka o tym, że niesiemy ze sobą przez życie patologie rodzinne w najróżniejszych formach, i w tym znaczeniu poprzednie „Zależności” były preludium do okropnego świata tej książki. Tylko co tak naprawdę jest okropne? Świat czy nasze jego wyobrażenia?

Autor przyjmuje różne punkty widzenia, dopasowując do nich język. Mamy opowiadania z krótkimi, siekącymi zdaniami i teksty budujące swą karkołomną składnią smutny strumień świadomości. Cechą wspólną tekstów jest to, że boli w nich pustka zakończeń. One nawet nie są otwarte. Z ostatnim zdaniem wpadamy w jakąś mroczną otchłań – czasem dosłownie jak bohater opowiadania „Diabeł i meskalina”. Łukasz Suskiewicz pozwala nam pojawić się w życiorysach swoich bohaterów tylko na chwilę. Niektórzy przez tę chwilę opowiedzą całą swą traumę istnienia i wyrażą gorycz egzystencji z takim, a nie innym statusem. Inni będą nas zwodzić, nie wypowiedzą się wprost. Będą za nich mówić zachowania lub gesty. Język stanie się bezradny, a jednocześnie będzie też narzędziem do konsekwentnego punktowania tych życiowych niedoborów, które czynią z naszego życia piekło. Piekło istnienia w „Mikroelementach” jest przestrzenią bardzo dobrze oswojoną. Na to piekło pracowały czasem wcześniejsze pokolenia, ale równie zręcznie sami osadziliśmy się w roli cierpiętników. Czasami jedyną – nieskuteczną – alternatywą jest wzięcie magnezu, kupno nowego samochodu, odejście od partnera, alkohol lub wybielanie zębów. Nic nie jest skuteczne, bo Suskiewicz wie, jak mocno trzymamy się wykoślawionych granic naszego istnienia tylko dlatego, że boimy się tego, co jest poza nimi.

Wchodzimy w blask zimnego światła, którą to metaforę Suskiewicz pożycza od Michaela Giry, tytułując nią także jedno z opowiadań o kobiecie z poczuciem kontroli wszystkiego poza procesem starzenia się. Starość może przerażać bardziej niż śmierć. Także samotność; w nią niektórzy w tych tekstach osuwają się nagle i bez możliwości ratunku, powrotu do normalnego życia. A to normalne życie jest przede wszystkim ciągiem zależności, układów, trwaniem pośród form i obowiązków, pomiędzy jednym zmęczeniem a drugim, między jednym niespokojnym snem a kolejnym. Odnosi się wrażenie, że każdy pedałuje wciąż pod górkę (jak bohater „Rowerzystów”) albo wybiera sferę profanum, by poczuć swe istnienie, albowiem sacrum jest tylko obietnicą i tęsknotą za czymś niespełnionym („Odciski”). To opowieść o kilku rodzajach tożsamości i wiecznej tęsknocie za innym porządkiem albo odmianą losu. Ale jest to książka także o osadzeniu się w pozorach egzystencji, bo nie ma siły ani przekonania, by cokolwiek zmienić. Można nienawidzić partnera, ale wieczorem się do niego przytulać. Można fantazjować o rozbuchanym życiu erotycznym, ale mimo to czuć pewność oswojonego ciała obok, z którym nie łączy nas wiele, jednak nie stać nas na żadną ekstrawagancję.

Teksty w tym zbiorze są różnej jakości. Bywają słabsze. Ale są też takie, dzięki którym ten zbiór ożywa różnorodnością: mroczny „Real”, bezkompromisowi „Statystyczni” czy jedyny znacząco symboliczny tekst zbioru – „Bydlę”. W „Kręgach” jest mowa o tym, co sugestywnie nakreślały „Zależności” – pojawiają się pytania o to, co dziedziczymy po naszych przodkach i dlaczego tak często są to bolesne niedomówienia, bywa, że kłamstwa, nierzadko rozciągnięte na kolejne lata milczenie w rodzie. To też opowiadanie o tym, że mroczna spuścizna determinuje nasze działania, ale i wywołuje stany niepokoju, bo przecież moglibyśmy być kimś innym, gdyby nie błędy naszych rodziców czy dziadków.

Łukasz Suskiewicz snuje rozprawy o ludzkich ograniczeniach i o możliwościach, na które się nie decydujemy. To opowiadania o sile negatywnych emocji i o ludzkiej pogardzie budowanej w opozycji do porządku świata. „Mikser” to przerażająco aktualne studium tożsamości subkultury zbudowanej przede wszystkim na figurze wroga. Kogoś, kogo należy zniszczyć, usunąć z pola widzenia. Kiedy nie da się solidnie przyłożyć samemu sobie, trzeba znaleźć ofiarę. „Mikroelementy” są może nie tyle o ofiarach, ile o uwarunkowaniach, w jakich tworzymy to, co nazywamy bezpieczną codziennością. I przywiązujemy się do niej nadzwyczaj mocno, bo mimo wszystko dużo ważniejsze jest to, co naprawdę mamy, niż to, co moglibyśmy mieć, a o co trzeba powalczyć.

Myślę, że to jedna z książek sugestywnie opisujących naszą niegotowość na przemijanie, któremu przecież podlegamy w każdej minucie każdego dnia. „Założenia” opowiadają o rozczarowaniu tym, co jest wokół, ale i o lęku przed zmianą. Nieszczęścia definiowane są na różne sposoby, ale Suskiewicz sugeruje, że ta opresyjna rzeczywistość jest dla wielu naturalnym środowiskiem życia. Nie sugeruje bohaterom, co mogliby zrobić. Nie ma w „Mikroelementach” żadnych czytelnych komentarzy autorskich. Jak wspomniałem na wstępie, Suskiewicz stara się stworzyć karty kroniki życia, które upodla, ale i takiego, do którego jesteśmy bezwzględnie przywiązani. Przygnębiająca, jednak też interesująca rzecz.


PATRONAT MEDIALNY

2016-09-19

"Tymczasem" Izabela Sowa

Wydawca: Znak

Data wydania: 28 września 2016

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 32,90 zł

Tytuł recenzji: Gotowość do zmian

Świetna jest nowa powieść Izabeli Sowy. Mądra i rozważna, choć początek nie zapowiada niczego wyjątkowego. Czyta się tę narrację z narastającą trwogą o to, czy wszystko, co uznajemy w życiu za pewne, jest tym w istocie. Czy istnieje naprawdę. W jakim wymiarze my sami istniejemy i czy nie boimy się przypadkiem utknięcia w życiowej tymczasowości, bo jakakolwiek pewność i stabilność wywołuje większy lęk niż trwanie pośród złudzeń i na przekór światu, który wydaje się niezmienny. Izabela Sowa w swej nowej powieści opowiada przede wszystkim o życiowej przemianie w mieście, które ma swoje bolączki, ale nie ma kompleksów. Kraków stanie się areną zmagań – z rozpaczą po śmierci bliskiej osoby, ale także ze zmianą perspektywy. Po jej dokonaniu życie przestanie być tymczasowe. Można zadać sobie kilka pytań bohaterów – o to, kim naprawdę jesteśmy, jak kształtują nas inni, oraz o to, jaki obraz świata odrzucamy, żegnając się z młodością, a na jaki wciąż nie jesteśmy gotowi, wkraczając w odpowiedzialną dorosłość.

Monique w życiu zawodowym jest specjalistką od złudzeń. Stylistka, która dawniej miała swój program telewizyjny, teraz zmaga się z poczuciem wyobcowania, bo jej praca i starania zdają się nikogo nie interesować. Monique zawsze mówiła swoim klientkom, że najważniejsza jest odwaga – przede wszystkim ta w dokonywaniu wyborów. Wybory bohaterki nie okazały się trafne. Monique czuje, że ma ogromny problem z asertywnością, a jednocześnie nie lubi zamieszania wokół swojej osoby. Odsuwa się gdzieś na margines życia, choć wcześniej miała – złudne zapewne – mniemanie o tym, że jest w jego centrum. Sowa przedstawia nam swą bohaterkę w momencie, w którym symboliczne wyłączenie prądu w jej mieszkaniu ma wywołać impuls do zmian. O oświetlenie, pewną jasność i klarowność swego dalszego życia Monique będzie musiała powalczyć. Tymczasem korzysta z oferty swojego byłego partnera, który proponuje jej pobyt w swym krakowskim mieszkaniu. Po to, żeby odsapnąć. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Zmienić perspektywę.

Tracąc pozycję zawodową, bohaterka „Tymczasem” jednocześnie zapada się w sobie. Potrzebny jej impuls, by wyrwać się z marazmu. Na jej drodze nieoczekiwanie staje charyzmatyczna Brzytwa. Kobiety wspólnie odkrywać będą tajemnicę śmierci bliskiego Monique wuja Augusta. Jednocześnie każda z nich weźmie ze znajomości wiele dla siebie. Po to, by dokonać zmiany. Pożegnać tymczasowość, sztuczność, wieczne wahania przed życiem na całego i przed byciem sobą, skrytą pośród pewnych żałości oraz narastających wątpliwości, czy kierunek egzystencji jest właściwy.

Izabela Sowa portretuje Kraków oczyma osoby, która wraca do miasta po latach. Jest w tym sporo sentymentalizmu, ale to nie tylko odwołania do wyobraźni tych, co pamiętają istnienie baru Smok czy pewną prowincjonalność miasta, które stało się światową metropolią. Chodzi też o to, jak pewne sprawy, niektóre miejsca i kilku ludzi widzi się po latach. Chodzi o Augusta, wujka Monique, osobę witającą ją kiedyś w Krakowie, gdy po raz pierwszy zerwała ze stygmatem podhalańskiej prowincji i zgodziła się na to, by pożegnać wszelkie formy dziadostwa, które w niej się skryły. August to człowiek kroczący swoją ścieżką. Pewny siebie mentor, który chce młodziutką dziewczynę wpasować we właściwy tor. Po to, by nie błądziła i nie utknęła w tym, co tymczasowe. Egzystencja Augusta okupiona jest ofiarami. Najważniejszą z nich staje się samotność. Jednak w swym wyobcowaniu wuj jest bardzo silny i konsekwentny. Monique chce w Krakowie skontaktować się z nim po latach i być może podziękować za cenne lekcje życia. Tymczasem dane jej będzie skonfrontować się z innymi ludźmi, ze swoją przeszłością i z poczuciem zagubienia. Mimo wszystko dzieje się jednak coś, co można określić mianem właściwej zmiany. Bohaterka Sowy odczyta na nowo słowa sprzed lat, a ważne retrospekcje nabiorą innego znaczenia, kiedy przyjrzymy się bohaterce ukształtowanej w taki, a nie inny sposób przez warszawską codzienność. W niej Monique grała ze złudzeniami. W Krakowie jest gotowa pozbyć się ich.

„Tymczasem” opowiada o różnych formach samotności, której doświadczamy, rozprawiając się we własnym wnętrzu z tym, co nas niepokoi, warunkuje nasze działania i każe nieustannie dokonywać wyborów, których potem się żałuje. Sowa sugeruje, że jej bohaterowie musieli przebyć trudną drogę, by w punkcie dnia dzisiejszego odważnie przejąć odpowiedzialność za siebie. Także za pamięć o kimś, kto nie będzie już w stanie udowadniać swojej wyjątkowości. Ta książka odwołuje się do tego, że pamięć o przeszłości oraz ludzka tożsamość idą ze sobą w parze. Żaden wyjątkowy to wniosek, jednak w tej powieści rozważania natury egzystencjalnej sprytnie łączą się z kwestiami bytowania i pewności swoich czterech kątów. Sowa opowiada o dramatach lokatorów kamienic własnościowych, opowiada też o kilku innych mieszkaniach – przestrzeniach opresji i zadowolenia z siebie.

To książka o tym, jak często – z różnych powodów – wybieramy życiową prowizorkę, w której nie trzeba zwalniać tempa, nie trzeba się zakorzeniać, specjalnie myśleć o swoim miejscu na ziemi, utożsamiać go z własnym lokum. Izabela Sowa opowiada o życiowym pędzie, w którym kiedyś trzeba się zatrzymać. Także o tym, że nigdy nie możemy mieć pewności tego, iż na naszej drodze pojawi się nowa, zmieniająca wszystko znajomość. To również powieść o wspomnianej już zmianie perspektywy. O tym, jak trudno na własne dokonania spojrzeć nieco inaczej, krytyczniej i uważniej. Sporo wiedzy o sobie otrzymujemy od innych ludzi, ale niekoniecznie tę wiedzę przyswajamy. Chcemy być kowalami własnego losu, a jesteśmy zależni od wielu różnych czynników. Bohaterowie Sowy na kilka różnych sposobów pokazują, czym jest odwaga spojrzenia sobie w twarz. Tak naprawdę i uważnie. To zatem książka o wszystkich niezbudzonych w nas nadziejach i marzeniach, które zamierają gdzieś w tymczasowości życia, ale na pewno się o siebie upomną.

„Tymczasem” to powieść wyraźnie nakreślonych postaci i kilku wyraźnych tez. Początkowo nie sygnalizuje swojego przesłania i może uśpić czytelniczą czujność. Moc sprawczą ma tutaj Kraków – wspomniane już miasto bez kompleksów. Przez pryzmat jego rozwoju i zmian przyglądamy się temu, do jakich wniosków dochodzą bohaterowie, by zmienić siebie. Czyta się z dużą przyjemnością, bo to prosta książka o niekoniecznie prostych sprawach. Zmiana to zawsze i trauma, i szczęście. Zmienić siebie można, tylko akceptując fakt, że przyszedł na tę zmianę właściwy czas.

2016-09-16

"Rój" Laline Paull

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 13 września 2016

Liczba stron: 384

Tłumacz: Tomasz Wilusz

Oprawa: miękka

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Kolektyw i jednostka

Górnolotne porównania i etykietowanie zwykle szkodzą książce, choć niewątpliwie niosą ją promocyjnie. „Rój” Laline Paull nie unosi ciężkości porównania do „Folwarku zwierzęcego” Orwella, ale jest jednocześnie powieścią, która imponuje wyobraźnią autorki. To, co ona sama ma nam do powiedzenia o strukturze systemu totalitarnego, zostało już opisane w tysiącach opracowań i w wielu ciekawszych niż „Rój” książkach. Warto zastanowić się nad klasyfikacją gatunkową tej pozycji, dość niebezpiecznie oscylującej gdzieś w rewirach dynamicznych powieści fantasy pochłanianych bezrefleksyjnie tylko dlatego, że wiele się dzieje i na dzianiu się skupia uwagę czytelnik spragniony kolejnych wolt narracyjnych. „Rój” kierowany jest mimo wszystko do dojrzałego czytelnika, bo w narracji Paull odnajdziemy pokłosie literatury od czasu mitotwórczości i legend po współczesne opowieści o wyobcowaniu w tłumie i dodatkowym obciążeniu emocjonalnym jednostki zindoktrynowanej, lecz zagubionej w nadmiarze wrażeń. Nieszczęśliwie samotnej i dramatycznie wyobcowanej w momentach, w których zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że układanka wymagającej podporządkowania rzeczywistości to puzzle na wietrze i chaos skryty pod fasadą zasad.

Laline Paull przemyślała sobie to, w jaki sposób opowiedzieć o swym świecie przedstawionym i jak nadać mu sugestywne ramy. Jest to proza inteligentna, zwodząca nas i ujmująca tym, jak w detalu tworzy literackie dzieła sztuki, a są nimi na przykład fragmenty batalistyczne, kiedy pszczoły bronią ula przed wrogami ze świata zewnętrznego. Przykuwa uwagę konstrukcja głównej bohaterki, pszczoły rozdartej między imperatywem służby kolektywowi a instynktem macierzyńskim i miłością, za którymi stoi zbrodnia, bo to także książka o tym, jak zamach stanu udramatyzowany jest wewnętrzną walką ze spójną strukturą, jaką – niestety – trzeba rozsadzić, by poczuć choć odrobinę spełnienia i wiedzieć, że po raz pierwszy w krótkim życiu postępuje się słusznie oraz w zgodzie z własnym sumieniem, nie sumieniem ogółu.

Flora 717 rodzi się brzydka i przerośnięta. Ma w sobie jednak coś, czego brakuje jej towarzyszkom z rodu sprzątających, najniżej usytuowanym w hierarchii społecznej ula. Tym czymś jest determinacja w działaniu i taki rodzaj dzielności, który pomaga w zasadzie bezkolizyjnie na kolejne przesunięcia w obrębie hierarchii – Flora 717 jest pszczołą przekraczającą granice i zdobywającą doświadczenia, jakich nie może zdobyć ktoś o takim jak ona urodzeniu. Laline Paull fantazjuje na temat wyobcowanej jednostki, która szukając namiastki wolności, wciąż powraca do zniewolenia, z którego wyrosła. Piękna i przejmująca jest scena, w której pszczoła po raz pierwszy zaznaje ekstazy lotu na świeżym powietrzu, wiedząc jednak doskonale, że jej miejsce jest pośród sióstr – nawet wówczas, gdy musi zmagać się z paskudnymi nieczystościami czy wyrzucać kolejne trupy poza przestrzeń ula.

Bo pszczoły żyją krótko i tę efemeryczność brytyjska pisarka zaznacza bardzo wyraziście. Jej bohaterki nie pamiętają, co wydarzyło się w poprzednim sezonie. Ich pamięć ograniczona jest do bieżących spraw i obowiązków. Szersze pojęcie o funkcjonowaniu ula mają tylko wybrane pszczoły. Mienią się kapłankami, na których rozkazy w stałej gotowości tkwi okrutna i bezkompromisowa policja. Ona śledzi każde odchylenie od normy. Flora 717 zaraz po narodzinach orientuje się, z jaką szybkością i gwałtownością eliminowane są jednostki zbędne, z defektami. Potem strach zastąpi na chwilę fascynacja tą siłą, której nie jest w stanie się przeciwstawić żadna z sióstr – każda zdaje sobie sprawę z tego, że działania policji służą przede wszystkim eliminacji. Pszczeli kolektyw ma działać w myśl prostych zasad – bezrefleksyjnie, na podstawie narzuconych zadań i zakresu czynności determinowanych przez pochodzenie. Poza ułomnościami konsekwentnie eliminuje wiedzę, świadomość i uczuciowość. Macierzyństwo oznacza brak jakichkolwiek więzi. Macierzyństwo to proces. Świadoma tego Flora 717 odkrywa, że sama może stać się matką. Zmieni to jej perspektywę na to, czym jest dobro ula. Zmieni także i otoczenie odkrywające z czasem sekret robotnicy.

Laline Paull obrazuje kult jednostki w połączeniu z umiejętnie sformułowanymi prawdami objawionymi, dzięki którym religia indoktrynuje i porządkuje, a Wielka Matka Królowa staje się symbolem miłości, jakiej żadna z pszczół tak naprawdę nigdy nie zaznaje. Sceny zbiorowe pełne zachwytów, uniesień i szalonej ekstazy na cześć tej jedynej mającej prawo płodzić przypominają nie tylko o jednym z azjatyckich krajów. To efekt wydobyty z wielu społeczeństw, w różnych okolicznościach, w różnych czasach. Potęga kolektywu w „Roju” polega na jego uporządkowaniu i na utylitaryzmie. Także na bezkompromisowości odrzucania jednostek słabych i na gruntowaniu wszystkich w przekonaniu, iż poza ulem czai się wszelkie zło. Katastroficzne wizje, różnego rodzaju manipulacje, bodźce przekazywane czułkami mające znamionować kontrolę umysłów – to wszystko perfekcyjny świat zniewolenia, ale jednocześnie obraz dość wtórny, mocno już wyeksploatowany.

Paull pokazuje jednak, że w świecie bezwzględnego podporządkowania się i karności mają miejsce akty miłosierdzia czy przejawy solidarności. Nie nad wszystkim zapanuje tak zwany Umysł Roju, ale wszystko musi być bezwzględnie uporządkowane. Nawet status trutni, życiowych hedonistów, nieświadomych okrutnego losu czekającego ich rok po roku. Najpierw wielbieni i adorowani, potem podlegają okrutnemu prawu eliminacji. Flora 717 bardzo się stara, by zdusić w sobie wszystkie te uczucia, które nieoczekiwanie przelewa na nią Królowa. Bo pszczoła z najniższego stanu będzie zdolna przekroczyć wiele granic, by znaleźć się w bliskości tej, którą adorują wszyscy. Do czasu. Przecież jakakolwiek ułomność jest eliminowana, a może zdarzyć się nawet Wielkiej Matce.

„Rój” to taka trochę baśniowa opowieść o determinacji i odwadze przeciwstawionych strachowi, na którym opiera się cały mechanizm ula. Ul jest uporządkowany, ale ceną tego uporządkowania jest podleganie najsurowszym prawom i najbardziej dramatycznym selekcjom. Świat zewnętrzny – uosabiany przede wszystkim przez wrogów – to świat pełnej swobody, beztroski, indywidualnego buntu, zawiści i złośliwości. U Laline Paull liczą się służba i porządek. Ta barwna historia stawia przed nami jedno z najbardziej mrocznych i ponadczasowych pytań: jak wiele własnej wolności jesteśmy w stanie poświęcić dla porządku i bezpieczeństwa?

To także bardzo dramatyczna rozprawa o tym, jakie ramy ma ta wewnętrzna wolność i jak duże tkwi w świecie poczucie identyfikacji z grupą, gromadą. Flora 717 to taka dzielna bojowniczka o samostanowienie, ale jednocześnie doskonale zobrazowany przykład jednostki podporządkowanej prawom na tyle restrykcyjnym, że gotowym w każdej chwili ją usunąć. Nie wiem, czy to książka ostrzeżenie, bardziej zgrabna literacka gra z pewnymi motywami, czy narracja pełna ożywczego dynamizmu, przede wszystkim to jednak powieść do tak zwanego pochłaniania. Trudno orzec, czy u Laline Paull ma być więcej alegorycznego mroku, czy też rozrywki rasowego thrillera. „Rój” to z pewnością rzecz dyskusyjna. Obrazowanie i szczegółowość w tworzeniu świata przedstawionego z pewnością przykują uwagę. O to w gruncie rzeczy chodzi. Nie o jakieś głębsze wykładnie, o budowanie kolejnej literackiej antyutopii. Mimo całego ciężaru i grozy tej powieści trudno ją jednak potraktować do końca poważnie. Może być bardziej diagnozą niż ostrzeżeniem. Jest przemyślaną od początku do końca książką, dla której warto poświęcić dwa wieczory. Frapujące.

2016-09-14

"Rosso Istanbul" Ferzan Özpetek

Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 31 sierpnia 2016

Liczba stron: 128

Tłumacz: Gabriela Hałat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Podwójności

Fani filmów Ferzana Özpetka będą zachwyceni inicjatywą Wydawnictwa Claroscuro, które prezentuje nam książkę znanego reżysera. On sam od dwóch lat, czyli od premiery „Zapnijcie pasy”, nie zaproponował nam jeszcze nowego filmu. Ale proponuje prozę. Opowieść o kilku znaczeniach dwoistości w życiu ludzkim. Naznaczoną symboliczną czerwienią – kolorem miłości, buntu, rewolucji i przemian. To także barwa, która uszczęśliwia matkę reżysera – „Rosso Istanbul” to między innymi hołd jej złożony. Özpetek wyznaje zasadę, że istotniejsze od samego przeżywania życia jest jego opowiadanie. Opowie zatem o sobie, swojej pamięci, dwóch rodzajach bliskości z miejscami i ludźmi, a także o pogodzeniu z nieuchronnością zmian oraz mądrej konfrontacji z utratą. Ta książka jest świadectwem tego, że życie w szacunku i miłości może być życiem spełnionym. Nic to, że czasami niepełnym, poszukującym tego, co utracone. Niemym bohaterem jest rodzinne miasto reżysera. Stambuł ze swym majestatem rozpartym między dwoma kontynentami. W opowieści o tym, że można kochać jednocześnie dwa miejsca, dwoje ludzi. To także dwie historie, które zazębiają się w finale – autobiograficzne zwierzenia oraz fikcja literacka, bardzo barwna i filmowa. Dwa spojrzenia na miasto – jedno sentymentalne, drugie pełne zaskoczenia i wzruszeń, gdy widzi się je po raz pierwszy. I kino, którego jest tutaj sporo, o które się walczy, które daje wyzwolenie i nadaje sens życiu. Piękna, krwista i ujmująca opowieść o cudzie życia i cudzie miłości.

Wszystko rozpoczyna się w samolocie, w tej symbolicznej przestrzeni gdzieś pomiędzy. Autor opuszcza Rzym, z którym związał się bardzo silnie, i przybywa tam, gdzie się wychował, lecz skąd ruszył w podróż życia jeszcze przed ukończeniem osiemnastu lat. Ferzan Özpetek chce przybliżyć nam miasto, w którym poznał swoje rzeczy pierwsze. Pierwszą miłość i pierwszy pocałunek, tak brutalnie przerwany przez nieobecnego potem w jego życiu ojca. „Rosso Istanbul” to jednak przede wszystkim książka o obecności. Opowieść o matce, która musi pożegnać się z rodzinną willą przeznaczoną do rozbiórki. Kobiecie będącej uosobieniem tej czułości i sentymentalizmu, z którymi wyprawiła syna w świat. Dziś pozostają jej wspomnienia. Między innymi dwóch miłości, bo nadal nosi w sercu ślady po mężczyznach swego życia. Syn przejął po niej nie tylko specyficzną wrażliwość. Ugruntował się w przekonaniu, iż uczucie nie odnosi się tylko do jednego obiektu. Rzym i Stambuł są w jego sercu tak jak pierwszy kochanek i człowiek, z którym idzie przez życie. A matka niesie w sobie wiele czułych wspomnień. Özpetek kłania się jej i opowiada o widzeniu świata, gdzie nie tylko miłość ma dwa oblicza. To także historia Stambułu przepełnionego harmonią i gniewem. Miasta, w którym spotykają się dwie opowieści.

W samolocie do Stambułu znajduje się też ona. Anna. Pierwszy raz odwiedzająca miasto. Uporządkowana, racjonalna, spełniona w miłości i związku. Nie ma pojęcia, co ją czeka w nowym miejscu. Nie wie jeszcze, że to nie będą po prostu wakacje z ukochanym mężem u boku. Ona i on, autor tej narracji, skonfrontują się ze śmiercią – w różnym wymiarze, ale z podobnym skutkiem. Spojrzą na własne życie z innej perspektywy. U Anny będzie mieć miejsce rozpad jej uporządkowanego świata iluzji, które nazywała życiowymi pewnikami. Ferzan Özpetek będzie tym sławnym reżyserem oglądającym miejsca doskonale znane, ale widziane nieco inaczej. Śmierć, gniew, bunt – połączą się ze sobą i zogniskują też wokół pewnego starego kina podlegającego rozbiórce jak willa, w której matka wciąż żywo wspomina swoje miłości. Özpetek opowie o ludziach pozbawionych pewnych fundamentalnych wzorców, życiowych przewodników. On sam ze znamieniem braku ojca bliski jest Annie, która nie mogła brać przykładu z przedwcześnie zmarłej matki. Te braki rekompensowane są na różne sposoby. Być może także wyzwalają charakterystyczny sposób widzenia świata. Zmyśloną Annę z realnym reżyserem i autorem połączy coś więcej, niż na początku możemy dostrzec. „Rosso Istanbul” opowie dwie historie odkrywania miasta i zaprezentuje jedną wyraźną opowieść o odnajdywaniu życiowej harmonii.

To w dużym stopniu proza rozliczeniowa, w której burzenie idzie w parze z tworzeniem się czegoś nowego w myślach, świadomości. Ferzan Özpetek chce opowiadać o życiu w taki sposób, w jaki robi to w swoich filmach. Punktuje problemy, nie nakreślając ich szczegółów. Sygnalizuje ścieżki interpretacyjne, lecz jednocześnie czyni je niejednoznacznymi. To mądra książka o przeciwstawianiu się wszelkiemu ograniczeniu tego świata. Dwoistość wyborów i wieloznaczna czerwień. Wokół tego powstają historie poznawania siebie. Śmierć może zmienić postrzeganie czasu i przestrzeni, ale u Ferzana Özpetka ma być początkiem nowej drogi tych, którzy jednak uniknęli unicestwienia. Nic nie unicestwi wspomnień, w których autor zanurza nas z lekkością i elegancją. Te wspomnienia obrazują, kim się stał i w jaki sposób wrósł w swoje miasto, budując tożsamość w pewnym oddaleniu od niego. To książka o potrzebie powrotów, ich terapeutycznej roli, ale także o tym, że każdy z nas ma swój konkretny dom zabierany w życiową podróż, lecz zmuszający także do tego, by myśleć o nim inaczej, w coraz szerszej perspektywie.

Sporo się mówi i pisze o miłości, powstają niezliczone filmy, coraz to nowe fabuły pokazujące jej niezwykłość. Matka Ferzan Özpetka uczy syna miłości bezwarunkowej o kilku obliczach. On sam zdaje sobie sprawę, że powraca do spraw trudnych i niepokojących nawet po latach. Wie jednak, że być może ostatni kontakt ze starzejącą się matką obudzi w nim ten rodzaj wrażliwości, dzięki któremu zbudował życie w takim, a nie innym kształcie. Rosso Istanbul” to kameralna opowieść o wielkich namiętnościach i o tym, do czego człowiek przywiązuje się czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nieprawdopodobnie sugestywna, gdy po raz kolejny, po wielu filmach Özpetka, wciąż mówi coś nowego i ważnego o miłości. Najważniejsze wydaje się jednak pisanie o przestrzeni wewnętrznej wolności. Wypracowana przez autora daje mu poczucie niezależności, a jednocześnie stale przypomina, skąd pochodzi, czego się nauczył, co zostało w jego pamięci na zawsze i czego nie zniszczy żaden buldożer, żadna przemoc, rewolucja, a nawet nieuchronność śmierci. Piękna książka o poczuciu przynależności i o tożsamości zbudowanej na więcej niż jednym życiowym filarze. Inspirująca i uzupełniająca to, co Ferzan Özpetek opowiedział nam dotychczas w swoich filmach.

2016-09-12

"Pani Furia" Grażyna Plebanek

Wydawca: Znak

Data wydania: 31 sierpnia 2016

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Europejski gniew

Grażyna Plebanek jest trochę jak pisarka pozytywistyczna – bardzo się stara być w swojej twórczości na bieżąco ze wszystkim oraz przystawia skomplikowanej rzeczywistości zwierciadło, w którym ma się ona przejrzeć i zobaczyć swą prawdziwą twarz. Problematyka emigracji jest obecna w jej twórczości już od dawna. Dziewięć lat temu ukazała się „Przystupa”: historia prostej kobiety z Polski, która pokornie znosi swój los, będąc jednocześnie zaopatrzona w pewien bagaż tożsamości przywiezionej za granicę. Egzemplifikuje go tomik „Ballad i romansów”, świadectwo bycia z konkretnego miejsca, także wydobywania się z konkretnej tożsamości i budowania jej na nowo w konfrontacji z trudnymi realiami emigrantki w Szwecji. Alia – bohaterka najnowszej powieści – wydobywa się z Konga, którego nie zna i z którym nie może się utożsamić. Jest obca w europejskim kraju i w pewien sposób wyobcowana wewnętrznie. Ojciec zabrał ją z ojczyzny, nie pozwalając się w niej zakorzenić. Wszystko, co Alia ma, to ojcowskie gawędy – wzorowane trochę na twórczości Alaina Mabanckou i jego estetyce. Bohaterka nie zna ojczystego języka lingala, a w belgijskiej szkole niczego nie mówią na temat historii i kultury Konga. O ile zatem Przystupa była poczciwą dziewczyną z prowincji, która chciała się przysłużyć obcej rzeczywistości Szwecji, o tyle w Alii nie ma nic z poczciwości – wrasta w nią coraz większa gorycz, znajdują w sercu miejsce bunt i złość. „Pani Furia” będzie opowieścią o emigracji wyrosłej z niesprawiedliwości dziejowej i naznaczonej stygmatem skóry. Będzie to historia spisana czarno na białym (sic!), dyskredytująca zarówno białych udręczonych przybyszami z zewnątrz, jak i emigrantów, dla których Europa stanie się miejscem walki – czasem tak krwawej jak dla przodków Belgów, którzy przemocą wprowadzali własny ład na Czarnym Kontynencie.

To druga po „Bokserce” powieść, w której Plebanek portretuje kobiecą wściekłość i kierunki, w jakich się ona wyładowuje. O ile jednak w poprzedniej książce motywacje wewnętrznego buntu i imperatywu sięgania po bokserskie rękawice nie do końca były dla mnie czytelne ani przekonujące, o tyle w „Pani Furii” wszystko jest nam podane niejako na tacy. Drobiazgowo analizując sytuację rodzinną Alii i nie pozostawiając czytelnikowi zbyt wielkiego pola do domysłów, Grażyna Plebanek uwiarygodnia konstrukcję psychiczną dorosłej bohaterki. Kobiety najpierw chcącej się przed europejskim światem schować, potem wychodzącej mu dzielnie naprzeciw, a następnie dokonującej wewnętrznej analizy, której efektem jest powtórzona refleksja o tym, że musi coś z tym światem zrobić. Myślę, że to jest zdanie wiszące nad fabułą tej powieści niczym miecz Damoklesa. Grażyna Plebanek ukazuje bowiem, jak rozsadza się wewnętrznie europejski porządek w założeniu oparty na liberalizmie i poszanowaniu wszelkiego rodzaju inności. Zbyt wielu frustratów może rozmyślać o tym, o czym myśli Alia. Za tymi wszystkim mogą stać agresja i wewnętrzna gotowość do rozwiązań siłowych, zgodnie z przekonaniem jednego z bohaterów książki, że wielokulturowość to europejski burdel i trzeba go posprzątać. Radykalnie i bez sentymentu.

Ktoś za to sprzątanie się zabiera. „Panią Furię” otwiera bowiem fragment żywcem wzięty z popularnych skandynawskich thrillerów. Oto w metalowej szafie zostaje odnaleziony mężczyzna z podciętymi ścięgnami. Jest anonimowy, ale wiemy, że nie pochodzi z Europy. Ktoś wymierzył mu karę. Za to, że jest obcy, i za to, że nie szanuje europejskiego porządku. Takich ofiar będzie więcej. Ktoś decyduje się na samowolę i karanie tych, których nie chce ukarać system. Jaki związek ma ten proceder z losami dziewczyny z Konga? Wszystko będzie się wyjaśniać. Niemym i smutnym świadkiem zdarzeń będzie Bruksela – miasto nomadów. Tak określa ją czarnoskóry kochanek Emilii z „Bokserki”. Nieprzypadkowo będzie to właśnie Bruksela. Nie tylko dlatego, że autorka jest związana z tym miastem od lat, ale przede wszystkim z powodu tej dużej różnorodności przynoszącej jednym wzrost świadomości społecznej, innym frustracje i gniew, który prędzej czy później musi znaleźć swoje ujście.

Alia to córka leniwej matki i operatywnego ojca. Tak bardzo przedsiębiorczego, że po sprowadzeniu rodziny do Europy sam daje nogę z powrotem do Konga. A Alia jest bardzo związana emocjonalnie z ojcem – w przeciwieństwie do rodzinnego Konga, które chciałaby naprawdę poznać. Chciałaby także poznać siebie. Wyrasta w wiecznej opozycji do rzeczywistości. Za czarna, za chuda, za mało kobieca. Wciąż spotykają ją szykany, stale czuje się zagrożona. Matka prostuje jej włosy, krzywiąc jednocześnie psychikę. Kolejni mężczyźni na jej drodze dają świadectwo niedojrzałości. Kobiety, z którymi obcuje, noszą w sobie złość za podmiotowe traktowanie i za to, że zostały oszukane. W Brukseli stale ma znaczenie to, kto ma jaki kolor skóry. Dzisiejsza Bruksela pośrednio obrazuje, czego biali dorobili się przemocą w Afryce, co czarni przez to stracili i w jaki sposób przemoc wraca – w zupełnie zaskakującej Europejczyków formie.

Warto wspomnieć o bardzo wyrazistej bohaterce drugiego planu, jaką jest Issa, siostra ojca Alii. To pod jej wpływem dorasta główna bohaterka i to ją obserwuje, bo nie ma co obserwować biernej i roszczeniowej matki tkwiącej przed telewizorem. Alia już od początku wie od Issy, że dziewczynki zawsze mają pod górkę. Taka ich karma i to ma się sprawdzić. Jednocześnie Afryka to matka silnych kobiet, w związku z czym dziewczyńskość Alii szybko przekuta zostanie na oręż w walce ze światem, który szufladkuje, utrudnia rozwój, stale podkreśla tę pozycję bierności i wyczekiwania. Alii nie przystoi ani bierny opór, ani wyczekiwanie. Weźmie sprawy w swoje ręce. Ręce drżące czasami od gniewu i chcące wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Odbierać światu to, co z niej wydarł, czyniąc marginalizowaną i niepotrzebną.

„Pani Furia” to narracja kilku konkretnych odczytań, ale także fascynująca powieść inicjacyjna. Historia dużo bardziej interesująca na początku niż później, kiedy kieruje się w stronę sensacyjnych rozwiązań. To ważny głos na temat destabilizacji europejskiego ładu, który obserwujemy w różnej formie i na różnych płaszczyznach. Plebanek opowiada o kobiecej furii, ale także furii niesprawiedliwości oraz poczucia skrzywdzenia. Ofiary stają się katami, a odwet zaczyna niebezpiecznie smakować. To książka otwartego zakończenia, które wydaje się tak samo mroczne, jak cały przekaz „Pani Furii”. Czytajcie i trwóżcie się.