2021-10-29

„Pamiętam” Piotr Stankiewicz

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 13 października 2021

Liczba stron: 208

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: To, co minęło

Jak każdy recenzujący tę książkę powinienem na początku wspomnieć o swoim numerze PESEL. A zatem u mnie siódemka z przodu, co nie znaczy, że zapis życiowych doświadczeń mam inny niż ten autora. „Pamiętam” ze swoją anaforyczną konstrukcją, która na początku może irytować, a potem buduje płynny rytm tej narracji, nie jest opowieścią o tym, co Stankiewicz zapamiętał, ale o tym, w jaki sposób to zrobił. Można te zapiski potraktować jak specyficzne puzzle pamięci, które autor przed nami rozsypuje, a lektura staje się niejako grą towarzyską – układamy je w taki sposób, żeby stanowiły względnie podobną w naszej wyobraźni całość, jednak gra polega też na tym, że dobieramy sobie te, które bardziej do nas przemawiają, mówią za nas albo orbitują wokół tego, co w trzech minionych dekadach budowało naszą wrażliwość. Jest o czym poczytać, bo i był to – jak sam Piotr Stankiewicz notuje – „dziwny czas” między PRL-owską rzeczywistością absurdów a momentem wejścia Polski do Unii Europejskiej. Zmienił perspektywę patrzenia zarówno na państwo, jak i na obecność w nim autora, bo jego tożsamość to w dużej mierze konglomerat myśli, przeżyć i obserwacji, które za każdym razem ukazują nasz kraj w zaskakującym nawet po latach świetle.

Pod koniec pojawia się konstatacja, że Stankiewicz kiedyś miał dużo czasu. Dzisiaj ma go tyle samo, ale jego doświadczanie się zmienia. „Pamiętam” to książka o strukturze czasu i jego upływie, a także o tym, że pamięć jest w stanie stworzyć swój własny rytm przemijania; w tej opowieści zatrzymujemy się tylko tam, gdzie zatrzymał się sam autor. Punktujący doświadczenia inicjacyjne, egzystencjalne, brawurowo zabawne i niekiedy śmiertelnie poważne, bo to rzecz o doświadczaniu także końca życia. Z jednej strony mamy wspomnianą śmierć dziadka, pierwsze tak przejmujące przeżycie zatrzymania upływu minut i godzin, zastygnięcia w konkretnym wieku już na stałe. Z drugiej strony – jest tu obecna babcia, która wydawała się wiecznie żywa i przeżyła nawet księdza mającego zrealizować jej marzenia dotyczące pochówku. Stankiewicz poddaje czas swoistej fragmentaryzacji. Punktowanie istotnych zdarzeń tworzy jednocześnie puls tej prozy; można też odnieść wrażenie, że pewne kwestie się powtarzają. A czas paradoksalnie ani nie upływa, ani nie staje w miejscu.

Można usiąść do lektury Stankiewicza z przekonaniem, że będzie to rzecz przede wszystkim rozrywkowa. Taka jest w istocie, jeżeli zacznie się zestawiać swoje doświadczenia z tym, jak podobne przedstawiane są tutaj w bardzo minimalistycznej formie. Tymczasem odnoszę wrażenie, że dowcip słowny i sytuacyjny nadzwyczaj często łączy się tu z pewną mroczną melancholią. Nie chodzi o to, że do części doświadczeń nie ma już dostępu, a wspomniany czas jest wrogiem, z którym teraz się walczy, udowadniając, jak przenikliwa i obszerna bywa ludzka pamięć. Czytałem „Pamiętam” trochę jak opowieść o życiowym wyobcowaniu. O tym, że było się czasem tylko niedopasowanym i nie na miejscu, ale również o tym, że taka, a nie inna perspektywa spoglądania wstecz to również świadectwo wrażliwości samotnika, obserwatora i kogoś wiecznie poszukującego związku samostanowienia ze zmianami, którym podlega również mentalność.

Stankiewicz nie jest żadnym ponurakiem. Nie ma w nim nic z mizantropa. Opowiada o dobrym i spełnionym życiu. O dorastaniu, którego być może wielu mogłoby mu pozazdrościć. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia on i jego  przyjaciele wymyślali sobie cały świat, nie byli świadomi, że sami stają się wymyśleni – w tym, kim się stają i jak starają się zrozumieć zaskakujące przemiany, których doświadczało społeczeństwo, a wraz z nim najbardziej intymna jego komórka: rodzina. Świat zmyślenia należał do nastoletniej wyobraźni, ale ten prawdziwy pokazywał Stankiewiczowi ojciec. Czule brzmią tu fragmenty opowiadające o bliskości syna z najważniejszym dla niego mężczyzną. Jest w tym wdzięczność i może nawet odrobina zdziwienia – że tata był zawsze blisko, zawsze dostępny, zawsze gotowy objaśnić każdą zawiłość.

„Pamiętam” to również wypunktowany spis młodzieńczych absurdów. Tych, pośród których dorastający chłopak starał się stworzyć własną logikę świata, i tych, które powodowały, że za każdym razem ten świat jakby rozpadał się, by powstać na nowo. Nie ma tutaj ani nastoletniej nonszalancji, ani też nadmiaru lęku przed tym, co przynosiło życie. Jest nazywanie jego barwnych kształtów. A także określanie tego, co z powodu niezrozumienia stawało się bardziej atrakcyjne. Bo droga życiowa Piotra Stankiewicza wiodła przez oswajanie, akceptowanie i odrzucanie tego, co w swym absurdzie było szalone lub okrutne. To zapis pamiętania dobrego życia. Książka, która w zasadzie żyć będzie na bardzo wiele sposobów i każdy z nich zależny jest od tego, jak do tych wspomnień podejdzie czytelnik.

Myślę, że najmocniej oddziałują na wyobraźnię te najkrótsze zdania. Ich tryb oznajmujący tylko pozornie staje się świadectwem akceptacji. Ilekroć autor chce szerzej rozwinąć dane wspomnienie, tylekroć ujawnia się kontekst, w jakim ono się pojawiło. A najciekawsze – zmuszające i do zadumy, i do wybuchów śmiechu – są rzeczy nazywane skrótowo i jakby definicyjnie. A może bardziej chodzi o to, że najciekawsze w tej książce jest chyba to, czego autor nie chce powiedzieć wprost. Stąd po raz kolejny nasuwają mi się skojarzenia z jakąś specyficzną grą z czytelnikiem. Jedną z tych gier towarzyskich, w których nie liczy się zwycięstwo, lecz wspólnie spędzony czas.

„Pamiętam” to będzie także ciekawa lektura, kiedy zwrócimy uwagę na to, co tu odeszło bezpowrotnie, a co – z różnych powodów – pozostało ze Stankiewiczem na stałe. Suma opowiadanych doświadczeń jest też zbiorem różnych zbiegów okoliczności, dzięki którym albo poprzez które autor pamięta dziś to, co punktuje, w taki, a nie inny sposób. Najczęściej jest to perspektywa kogoś, kto znajduje w pamięci taki moment, dla którego warto było zrobić coś inaczej albo pomyśleć w inny sposób, wydobyć się z utartych kolein, zadać trudne i czasami retoryczne pytanie powtarzające się potem w życiu przynajmniej kilka razy. Ta książka to również mozaika tego, jak różnorodna, wyjątkowa i niezmiennie zaskakująca była Polska kilku transformacji widziana oczyma kogoś, kto transformował w najbardziej aktywny sposób. Chłopiec, który bał się obcinania paznokci i niedźwiedzia polarnego mieszkającego za kanapą, dzisiaj jest mężczyzną i zapewne boi się czegoś zupełnie innego. A może nie jest to historia pamiętania, lecz przede wszystkim nieco obsesyjnego lęku przed zapominaniem właśnie? Z jednej strony odnieść można wrażenie, że taki zestaw wspomnień każdy z nas może zwerbalizować i wyjdzie mu nawet lepiej niż Stankiewiczowi. Z drugiej jednak – istotna jest hierarchia, bo wydaje mi się, że w tej książce nie ma miejsca na przypadkowość zdań oznajmujących. Jedyną pewną rzeczą jest to, że w każdym akapicie spotkamy się z tym najważniejszym tutaj czasownikiem z tytułu. Ale w każdym z tych akapitów możemy też dostrzec budowany konsekwentnie wizerunek człowieka. Człowieka świadomego siebie, bo jest przypominaniem sobie. Jesteśmy pamięcią – na tyle silni, że nie będzie nam straszny upływ czasu i tego konsekwencje.

2021-10-27

„Wodny tancerz” Ta-Nehisi Coates

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 27 października 2021

Liczba stron: 504

Przekład: Dariusz Żukowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Ku wolności

Literatura każdego kraju ma swoje tematy „dyżurne”. To, w jaki sposób są prezentowane, będzie w dużej mierze wpływać na to, czy nadal będzie chciało się o nich czytać. Mam wrażenie, że Amerykanie przeczytali i będą czytać „Wodnego tancerza” z dużą uwagą. Dlaczego? To nie jest kolejna narracja o niewolnictwie i rasizmie. Do nich odniósł się w swoich powieściach Colson Whitehead: raz całkiem trafnie i sugestywnie („Kolej podziemna”), a raz dydaktycznie („Miedziaki”). Ta-Nehisi Coates proponuje specyficzną powieść inicjacyjną. Jest to historia z panoramicznym ujęciem wielu problemów, ale mimo swojej objętości i ambicji autora najmocniej i najciekawiej prezentuje się jako kameralna historia dojrzewania do wolności, jej definiowania, a potem gorzkiego rozrachunku z tym, któremu Afroamerykaninowi dane było jej zaznać i czy naprawdę mógł to zrobić. „Wodny tancerz” proponuje postawy, które rozumienie wolności w tej powieści komplikują. Czy wolna czuje się kobieta wydarta z rąk będącego oprawcą pana, ale cały czas myśląca o najbliższych odebranych jej siłą i nieobecnych w najbardziej bolesny sposób? Czy ktoś wolny staje się poprzez działanie w imię organizacji, której także trzeba służyć? Czy wolność to dobór możliwości oraz narzędzi, aby prowadzić wojnę, skoro wojna sama w sobie nie jest etyczna? Ta debiutancka powieść proponuje wiele ujęć i punktów widzenia, które są nieoczywiste – tak jak nieoczywista jest konstrukcja głównego bohatera, dorastającego kolorowego obdarzonego pewną specyficzną mocą. Człowieka, który ujrzy każdy rodzaj zniewolenia, ale sam ostatecznie pozostanie bezradny wobec określenia tego, czym jest kres tego zniewolenia, czym jest egzystencjalna wolność i jak się w niej odnaleźć.

Kiedy czytałem eseje „Między światem a mną”, miałem nieodparte wrażenie, że zakres tematyczny tych tekstów jakby się autorowi przez nie przelewał i że będzie on odczuwał konieczność opowiedzenia o opresji bycia czarnoskórym Amerykaninem także w inny sposób. Dlatego też wcale nie zaskoczył mnie „Wodny tancerz” – jest swoistym uzupełnieniem niebeletrystycznej książki Coatesa, a jednocześnie wyjątkową fantazją o symbolice łańcucha. Funkcjonuje on w opowieści w bardzo dosłownym znaczeniu, jednak Coates to znaczenie w pewien sposób zaciera, czyni bardziej niejednoznacznym. W świecie przedstawionym jego powieści ogromnie ważne jest to, po której stronie łańcucha znajduje się człowiek – czy jest tym za niego trzymającym i niewolącym, czy też pozbawioną godności istotą zakutą w żelazo, którego piętno jest dużo silniejsze tam, gdzie autor próbuje nas zabrać.

Bo jest to rzecz o niebywałej wyobraźni oraz wrażliwości człowieka doświadczającego świata ludzi pozbawionych jednego i drugiego. Hiram jest jedną wielką i bolesną pamięcią. Doskonale zachowuje w pamięci to, co usłyszy i zobaczy, ale jednocześnie wciąż na nowo mierzy się z największą pamięciową luką. Nie ma przy nim i w nim matki odebranej mu siłą. Dlatego „Wodny tancerz” będzie w moim odczuciu przede wszystkim historią przemocy polegającej na tym, że najbliższa osoba staje się elementem okrutnego zakładu, specyficznej barbarzyńskiej gry. Jej brak, a właściwie perspektywa tego braku łamie w ludziach to, co uważają za najbardziej trwałe. Kalekie relacje między rodzicami a dziećmi naznaczone są strachem przed utratą. W świecie Coatesa dużo ważniejsza niż nadzieja na samostanowienie jest tęsknota za kimś utraconym na zawsze. Kimś stającym się częścią bolesnej tożsamości. To ona kształtuje w wyobraźni oraz wrażliwości ten najbardziej opresyjny łańcuch. To o niemożności wyjścia naprzeciw wyzwoleniu „Wodny tancerz” opowiada tak sugestywnie, bo poprzez perspektywy najbardziej intymne z możliwych do opisania w literaturze.

Jeden z bohaterów wypowiada gorzkie słowa: „Nikt nie jest wolny (…). Z tego nie ma wyjścia”. Gdy weźmie się pod uwagę, kim okaże się ten człowiek, te kwestie wybrzmiewają tutaj wyjątkowo mrocznie. Z jednej strony jest to przecież opowieść o człowieku, który odzyskał to, o czym bezskutecznie latami marzą inni, niemający tyle szczęścia. Z drugiej jednak – jest tu zarysowana pewna klaustrofobiczna przestrzeń, w której nie ma ani ucieczki od samego siebie, ani możliwości, by spojrzeć na siebie z innej, lepszej perspektywy. Dlatego fantazje o tym, co to znaczy godnie żyć i czym jest bycie przyzwoitym człowiekiem, są w narracji Coatesa najciekawsze. A wszystko w świecie wyraźnych podziałów, które stają się coraz bardziej zniuansowane.

„Wodny tancerz” to historia o ludzkiej goryczy, z której rodzi się potrzeba buntu. O tym, że świat nie jest prostą dychotomią. Tu pomiędzy Wartościowymi i Utrudzonymi znajdują się także inni ludzie i nie mam na myśli grupy nazywanej w powieści białą hołotą. Z jednej strony priorytety dorastającego Hirama są jasne i konkretne. Ale on sam po jakimś czasie – zataczając pewną pętlę i wracając do miejsca, z którego odszedł ku wolności – stanie się jedną wielką wątpliwością. Coates zarysowuje ją bardzo ciekawą kreską, bo jego bohater ma specyficzną wrażliwość. Widzi rzeczy innymi, niż być może są w rzeczywistości. Także ludzką krzywdę jest w stanie nazywać za każdym razem inaczej, kiedy głębiej rozumie, czym jest odwieczna granica między barbarzyństwem krzywdzącego a bezradnością krzywdzonego. Ta-Nehisi Coates jest tu rzecznikiem młodzieńca, którego doświadczenia życiowe nie odbiegają od tego, co stało się przeżyciem pokoleniowym i jest traumą niesioną przez życie także kolejnych pokoleń. Staje się wyrazicielem prawdy, że za każdym buntem skryte są potężne i często nienazwane emocje, których możemy się wstydzić tak jak tego, że powstał kiedyś świat ludzkiej nierówności doprowadzający do bycia niewolnikiem i bycia panem.

Tak jak niejednoznaczna jest kwestia wolności, wokół której koncentruje się powieść, tak wielowymiarowe są postacie wykreowane przez Coatesa kształtujące tożsamość Hirama. W relacjach z innymi bohater tej książki wchłaniać będzie kolejne wątpliwości. Uświadomi sobie, jak zwodnicza i bezkompromisowa jest struktura niewolenia człowieka, a potem to, jak trudno jest się z niej wydostać. Hiram będzie nie tylko specyficznym obserwatorem rzeczywistości, któremu przyjdzie przyjąć rolę działającego dla jej dobra. To będzie bohater naznaczony przez wiele traum, z których wyjdzie na świat jego gniew. Coates opowie o tym, jak bardzo stygmatyzowanie determinuje potem poczucie własnej wartości. Ale jest to oczywiście również książka o wszystkich stygmatyzowanych Amerykanach, którym wyznaczano role w zależności od koloru skóry. Autor doskonale wie, że pisze dla czytelnika żyjącego w świecie, w którym wciąż człowiek i czarnuch to dwie różne istoty. Że to nie jest podział z przeszłości, nie jest to też jedna niefrasobliwa wypowiedź mało znaczącego dla tej książki bohatera. W moim odczuciu „Wodny tancerz” to pełna specyficznej wrażliwości opowieść o tym, że wciąż od nowa zmagamy się z brzemieniem łańcuchów, ale także z tym, że pozbyć się ich możemy naprawdę dopiero wówczas, gdy zrozumiemy, do czego przynależymy i kto bliski jest u naszego boku. Przejmująca opowieść i znakomity debiut literacki.

2021-10-25

„Narzeczone Chopina” Magda Knedler

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 29 września 2021

Liczba stron: 464

Oprawa: twarda

Cena det.: 45,90 zł

Tytuł recenzji: Niekochane?

Mam wrażenie, że Magda Knedler częściowo poszła za ciosem po swojej wcześniejszej powieści, którą mogliśmy przeczytać na początku tego roku. Chodzi o oddanie głosu niewidzialnym i niesłyszalnym – kobietom z tła dramatycznych wydarzeń, które w narracji autorki właśnie przestają zlewać się z tym tłem. Tym razem nie chodzi o tak nieznane postacie jak bohaterki „Nikt ci nie uwierzy”, ale wciąż są to kobiety w sytuacji granicznej. Te, o których opowiada nowa powieść Knedler, może nie przeżyły swojego krótkiego życia tak dramatycznie jak Dörte i Ursel, jednak nie możemy uznać, że siła ich doświadczeń była mniejsza czy mniej przejmująca. Magda Knedler jawi się w tym roku jako kronikarka zapomnianych, być może uznanych za zbędne, a na pewno niewystarczająco dostrzeganych. Poza tym „Narzeczone Chopina” to tym razem bardzo wyraźny obraz tego, jak trudno – co mówi jedna z bohaterek – być kobietą. Zwłaszcza XIX-wieczną kobietą zakochaną w człowieku, którego określano mianem geniusza muzycznego.

Czy to jest książka o Chopinie? Zupełnie jej tak nie odczytałem, choć niewątpliwie umieszczenie wielkiego kompozytora jako symbolicznego tła rozważań czterech kobiet ma tu swoje znaczenie; nie można wprost powiedzieć, że Knedler nie interesuje się samym Chopinem, jest tu nakreślony bardzo sprawnie i bardzo konsekwentnie obraz człowieka zagubionego w swoich wyborach emocjonalnych i niepewnego tego, komu ofiarować czułość, podczas gdy tej czułości sam wciąż potrzebuje. „Narzeczone Chopina” to przede wszystkim wizerunek tych, które musiały znosić dyskomfort swojej czułości wobec geniusza. To książka o miłości jako sile bardzo destrukcyjnej, a także o tym, jak kompulsywnie staramy się zapełnić w swoim życiu braki, kiedy obdarzamy uczuciem bez wzajemności albo takim, które odbierane jest inaczej, niż chcemy, by było odbierane. Knedler w śmiały i bezkompromisowy sposób opowiada o tym, co zakochanej kobiecie wypadało, a czego nie powinna była robić. Wskazuje, jak opresyjne było otoczenie dla bohaterki w sidłach trudnych uczuć i jak oczywista była niemożność zrealizowania własnych pragnień, kiedy miłość zdawała się mieć wiele definicji, ale za każdym razem dotkliwie raniła samą kochającą. Konstancja Gładkowska w tej powieści wypowiada do swego męskiego słuchacza znamienne słowa: „Wam wybacza się wszystko, nam nie wybacza się prawie niczego”. I w tym znaczeniu jest to historia, która rzeczywiście ma odmitologizować postać Fryderyka Chopina i być może uczynić go bardziej odpowiedzialnym za uczucia, jakie wywołał, czyli pokazać go jako sprawcę dramatycznych emocji, który być może nigdy nie był świadomy tego, jak oddziałuje na kobiety.

O ile na pierwszym planie są oczywiście cztery z nich, które w swoim stylu opowiedzą o znajomości z polskim kompozytorem, o tyle mnie chwilami najciekawsza wydawała się inna postać. Zanim zacząłem czytać, zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób Magda Knedler zrealizuje literacko zapis zasygnalizowany tytułem książki. Obawiałem się, że mogą to być po prostu cztery narracje pozostawione do skomentowania czytelnikowi. I teoretycznie tak jest, ale to nie wszystko. „Narzeczone Chopina” zawierają bardzo ciekawy pomysł na połączenie ze sobą narracji kobiet, które być może nawet za życia artysty, a na pewno już po jego śmierci niewiele się liczyły. Tu pojawia się jeszcze jedna kameralna historia. Naszkicowana jakby mimochodem i skonstruowana dość przewrotnie. Wszystko po to, by zaproponować nam melancholijną opowieść o obsesji pamiętania ukochanej osoby. O tym, w jaki sposób i na jakich zasadach szuka się w życiu odbicia swojej pierwszej, pewnie jedynej miłości, kiedy jest to miłość bezpowrotnie utracona. Dlatego paradoksalnie męska postać staje się tu bardzo istotna i wcale nie jest to Fryderyk Chopin. On pozostaje mi w pamięci przede wszystkim jako rachityczny mężczyzna z zaschniętą na wargach krwią, którego wizerunek opisuje Jane Stirling jako obraz miłości absolutnej i niezachwianej. A poza tym zapada w pamięć także wzmianka o jego zepsutych zębach. Reszta jest mimo wszystko opowieścią o kobiecym niespełnieniu emocjonalnym. O bolesnych doświadczeniach, które kształtują na zawsze. O tym, że geniusz być może nie umie kochać, ale także o tym, że prawdziwej miłości daleko do genialnych kształtów kompozycji Chopina.

Konstancja Gładkowska kochała go w młodości i wierzyła w to, że ta miłość będzie spełniona. Dziś pozostawiona w mroku (nie tylko symbolicznie) opowiada o tym, jak zbliżyła się w smutku i melancholii do tego, który… zostawił ją dla Paryża. Maria Wodzińska wspomina czas, w którym czuła się bliska kompozytorowi, lecz zwraca również uwagę na to, jak bardzo z różnych powodów było to tymczasowe, niepełne, niemożliwe do przeżycia. Chopin mógł być emanacją jej pragnień i oczekiwań, ale czy kiedykolwiek by je spełnił? George Sand poświęciła mu pewnie najwięcej uwagi i emocji. Jej dynamiczna narracja jest z jednej strony teatralizowana, z drugiej jednak – ujawnia fantazję Knedler o tym, kim tak naprawdę jest niezależna kobieta przywiązana do mężczyzny, z którym tworzy toksyczną zależność. Silniejszą niż cokolwiek, czego doświadcza w swojej emancypacji i trwaniu na przekór temu, czego oczekuje od niej świat. Na końcu Jane Stirling, której autorka nie oddaje bezpośrednio głosu, ale która jak żadna z bohaterek opowie o sile niespełnionego uczucia. Ta czwarta historia przejmuje najbardziej, kiedy odczytuje się ją jak studium pewnej obsesji przywiązania. Każda z tych kobiet uwięziła część siebie we Fryderyku Chopinie. Żadna tej części nie odzyskała po jego śmierci. Każda z nich wykazuje się odwagą i brawurą, wracając do trudnych wspomnień, w których miłość naznaczała wszystko – i również prawie wszystko rujnowała, bo zbliżała w trudnych chwilach, a proponowała w zamian jeszcze trudniejsze.

Ciekawe jest śledzenie tego, jak w świadomości opowiadających funkcjonują te trzy pozostałe. Nie zawsze każda rozmówczyni wspomina poprzednie. Z oczywistych powodów Gładkowska nie może tego robić. Knedler zachowała spójność i chronologię, ale w oryginalny sposób ukazała też zazdrość oraz zawiść. Te wspomnienia o tamtych, które były blisko, rezonują mocno jako wyraz przekonania o swoim niewystarczaniu w życiu Chopina. Ale te miłości były niewystarczające przede wszystkim dla kobiet, które kochały. Ta powieść obnaża je w ich bezbronności i zagubieniu. Nawet dumną i pewną siebie George Sand. Zresztą jej narracja jest tu najbardziej przejmująca niekoniecznie wtedy, kiedy Sand wypowiada się jako kochanka. Bardziej wówczas, gdy gorzko odzywa się odrzucona w dzieciństwie przez matkę kobieta, która powiela macierzyński schemat odrzucenia. Trudno było kobietom obok Chopina stać się tymi, którymi chciały być naprawdę. Sand staje się pewnym przejmującym wzorcem postępowania. Okazuje się, że słowa Wodzińskiej o tym, że trudno być kobietą, wybrzmią w tej książce jeszcze bardziej dramatycznie.

Wydaje się, że jest to powieść bardzo kameralna, ale nie jest tak do końca. Magda Knedler chce dość wyraźnie zaznaczać to, jakie możliwości miały kobiety w portretowanym stuleciu, ale i wskazać dyskretnie, co z ówczesnych niemożliwości pozostaje. Kiedy Konstancja Gładkowska wychodzi za mąż, gdy Chopin opuszcza Polskę, wkracza w wyznaczony tor postępowania społecznego po tym, jak zdobyła się na odwagę i być może stworzyła dla siebie życiową alternatywę, która wydawała się niemożliwa. Tak, o emocjonalnych niemożliwościach „Narzeczone Chopina” opowiadają nad wyraz gorzko. Czyta się to znakomicie także dlatego, że Knedler jest po prostu świetną pisarką i dobrze to widać nawet w tym fragmencie, który – nadal tworzony znakomitą polszczyzną – ma odzwierciedlać zupełnie nieliteracki pisany punkt widzenia. Nie wychodzi autorce wykreowanie części książki w po prostu gorszym stylu – nawet jeśli ma to być związane ze strukturą i zamysłem powieści. Można zatem polecić bardzo dobrą literacką jakość. Myślę, że dużo lepszą niż ta charakteryzująca literaturę środka, a to z nią poprzez tematyczne zakresy może być kojarzona twórczość Knedler. Warto przyjrzeć się rozpisanej na cztery głosy opowieści o tym, jak trudno było kochać geniusza, który być może nie umiał kochać samego siebie.

2021-10-21

„Apeirogon” Colum McCann

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 27 października 2021

Liczba stron: 438

Przekład: Aga Zano

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Trud pojednania

Monumentalna powieść Columa McCanna jest współczesną izraelsko-palestyńską powieścią o tym, jak trudne jest pojednanie. Rozpisaną na wiele głosów, perspektyw oraz sprawozdawczych relacji historią tego, że być może na tym małym skrawku lądu rozgrywa się odwieczna walka wewnątrz człowieka. Czy – o czym rozmyślają przytoczeni Einstein i Freud – naprawdę jest w nas jakaś atawistyczna część odpowiedzialna za skłonność do przemocy? Czy Izrael i Palestyna są soczewkami, przez które dzisiaj wielopłaszczyznowość tej przemocy możemy oglądać? „Apeirogon” to wspaniała powieść o tym, co w ludziach najbardziej wzniosłe i najbardziej podłe. Fantazjuje na temat granicy – jej statusu w naszej mentalności, niebywałej mocy oddziaływania na wyobraźnię, a finalnie o tym, jak łączy się z destrukcją. Ale McCann nie będzie opowiadał, co na zawsze zniszczone czy utracone. „Apeirogon” – ze znakomicie dobranym tytułem – będzie kreślił specyficzną przestrzeń narracyjną, w której walka człowieka z samym sobą rozpisze się na wiele głosów i historii. To także sygnalizowana w tytule przestrzeń, w której poruszają się sami bohaterowie. Naznaczona doświadczeniami granicznymi, absurdalna i bolesna, ale również wymagająca tego, by stanąć wobec niej w opozycji. Zacząć rozmawiać. Wybaczyć sobie. Uczynić gesty pozornie najprostsze i jakże często uważane za niemożliwe.

Autor oparł się na życiorysach oraz doświadczeniach mężczyzn, którzy będą tutaj – „siłą swojej żałoby” – nie tylko mediatorami i ambasadorami pojednania. Będą przede wszystkim ludźmi, którzy chcą stanowczo zaprotestować przeciw światu wzajemnej nienawiści i uprzedzeń. Rzeczywistości, w której „geografia przesądza o wszystkim”, gdzie ważny jest sposób ubierania się, mówienia, zachowywania, ważny jest kolor rejestracji samochodu i to, co się ma na rękach albo w nich. McCann nie będzie tu opowiadał tylko mrocznej historii Izraela. Ta książka – w każdym wymiarze – jest przede wszystkim opowieścią o tym, czym jest ludzkie okrucieństwo, jak doskonale zharmonizowało się z naszym życiem, jak silnie osiadło w mentalności i przede wszystkim o tym, jak bardzo kształtuje tożsamość. Ale w tym najbardziej intymnym wymiarze jest opowieścią o żałobie. Utracie najbliższych osób, po której dokonuje się przemiana. Wraz z nią zmieniająca się perspektywa patrzenia na ludzi. Jeden z bohaterów wyjeżdża aż do Wielkiej Brytanii, aby tam po raz pierwszy „pojąć historię drugiego”. Świadomość jego przyjaciela Izraelczyka czekała blisko pół wieku na to, by ujrzeć w Palestyńczyku człowieka. Niezwykle trudno opowiedzieć historię, którą zna cały świat. Niebywale dobrze wychodzi McCannowi przedstawienie jej tym, którzy jednak jej nie poznali.

Bassam Aramin to muzułmanin z Hebronu. Człowiek, dla którego jednym z najważniejszych doświadczeń przemocy był pobyt w więzieniu. Arab, którego obnażano, by bardziej upokorzyć. Człowiek traktowany gorzej w każdym punkcie kontroli. Mężczyzna wciąż na nowo opłakujący swoją córkę, która zginęła z rąk młodziutkiego izraelskiego żołnierza. Ale świat wcale nie chce w taki sposób widzieć tej tragedii. Bassam będzie mierzyć się nie tylko z goryczą utraty, lecz również z tym, jak okoliczności śmierci córki i jej dalszy wymiar postrzegają ci, dla których wtedy, na ulicy, nie wydarzyło się nic, co nie wydarza się codziennie.

Rami Elhanan wie, że ludzie, którzy nigdy nie poznali jego świata, są obywatelami gorszej kategorii. Izraelczyk, jerozolimczyk, Żyd. Nazywa siebie „absolwentem Holokaustu”. Jego najtrudniejszym doświadczeniem przemocy był udział w wojnie. Ale potem okazuje się, że to, z czym nigdy nie będzie się mógł pogodzić, to śmierć córki ginącej w zamachu terrorystycznym. Pełen sprzeczności i wątpliwości ostatecznie decyduje się na to, by wyciągnąć dłoń w kierunku tych, których w różnych okolicznościach każe się mu nazywać wrogami. Rami jedzie na motorze tam, gdzie obywatelom Izraela wstęp wzbroniony. Spajająca tu fabułę jazda Ramiego będzie miała czytelną symbolikę. On doskonale wie, ku czemu trzeba teraz zmierzać. Wszędzie tam, gdzie stworzono granice, by je w końcu odrzucić.

Pomiędzy granicami i wspólnie w rozpaczy dwaj mężczyźni, którzy w zasadzie nigdy nie powinni się spotykać, stają się największymi przyjaciółmi. Bassam i Rami ruszają w świat, by opowiadać o żałobie, ale także o tym, że śmierć córek była dla nich doświadczeniem, które na zawsze zmieniło sposób patrzenia na świat i ludzkie okrucieństwo. Obaj decydują się na to, by ich prywatna rozpacz stała się publiczna. Ale za nią ma pojawić się coś innego. Nowe spojrzenie. Trudne do zaakceptowania dla tych, którzy nazwą ich zdrajcami. McCann opowie poruszającą historię o tym, że do prawdziwego pojednania czasem potrzebne jest dramatyczne doświadczenie graniczne. O tym, że nie widzimy drugiego człowieka, jeśli nie doświadczymy dokładnie tego co on. „Apeirogon” to też powieść brzmiąca bardziej dosadnie i przejmująco, kiedy rozłamuje się na pół, a w tym ważnym momencie autor oddaje miejsce swoim bohaterom i w mocnym dwugłosie skrywa się to, co jest najważniejsze dla jego fikcji literackiej, co ją zbudowało.

Ciekawa struktura narracyjna tej książki dodatkowo przykuje do niej uwagę. Główna opowieść rozrywana jest sprawozdawczymi fragmentami odnoszącymi się do historii i symboliki doświadczeń bohaterów. Istotna jest tu opowieść o ptakach. Powracająca ze swoją sugestywną mocą w ornitologicznych metaforach ukrywa smutny los ludzi, których chce sportretować. McCann w swoich pozornie nonszalanckich dygresjach sięga do opowieści oraz źródeł, które są świadectwem tego, że przed napisaniem książki podjął się niezwykle żmudnej i skrupulatnej pracy reportersko-dziennikarskiej. „Apeirogon” bardzo zyskuje dzięki temu kolażowi narracyjnemu. Okazuje się, że wszystko wiąże się tu ze wszystkim. Znaczenie będzie mieć nie tylko ilość wody wypełniającej basen, ale również na przykład los Kurta Gerrona, którego zmuszono do nakręcenia propagandowego filmu o obozie zagłady. Autor celowo powtarza pewne zdania albo wciąż na nowo wraca do istotnych motywów. Na przykład do sceny rzucania kamieniami w kogoś uznanego za wroga. Niezwykle poruszającej wtedy, kiedy czyta się o tym, w jaki sposób Bassam usiłuje oduczyć syna tego procederu. Rzut kamieniem jest krótki i nasycony nienawiścią. Od niego zaczyna się tu co najmniej kilka historii. Ptaki, śmierć, militaria, opowieść o granicach, o ludziach poszukujących i zdobywających, o kształcie geograficznym i geopolitycznym świata – wszystko jest tu tak samo istotne i każda z poruszanych kwestii buduje przejmującą dygresyjność gdzieś na marginesie najważniejszej z opowieści. O tym, dlaczego wciąż na nowo chcemy się dzielić i nienawidzić.

Colum McCann opowiada tu również o wyjątkowo okrutnej roli przypadku. W znaczeniu dość oczywistym widzimy jego udział w tym, że dwie dziewczynki tracą życie, a ich ojcowie – paradoksalnie – po tych utratach zyskują coś, czego nigdy by nie uzyskali. Motyw nieba także wiąże się z tym, że coś może wydarzyć się przypadkiem. Izraelsko-palestyńskie niebo jest demokratyczne tylko dla ptaków, ale i bardzo dla nich krwawe. Niebo, po którym wciąż sunie obserwujący wszystko sterowiec. Tam zaczyna się okrutna opowieść o tym, kogo może spotkać coś złego tylko dlatego, że pojawił się nie w tym miejscu, w którym powinien. A później tragizm jest rozpisany w „Apeirogonie” na wiele przejmujących narracji. Wychodząc od państwa, w którym na co dzień każdy obywatel musi być czujny i gotowy na zagrożenie, McCann kieruje nas ku światu, gdzie poczucie zagrożenia wciąż jest przede wszystkim udziałem ludzi doświadczanych przez przemoc i destrukcję. Niezwykle ważny przekaz tej powieści ma oczywiście adres palestyńsko-izraelski, ale jest to również ponadczasowa przypowieść o tym, jak łatwo ludzie ulegają złym instynktom i w jaki sposób banalizują swoją przemoc, zezwalają na świat zła i podziałów. Dlaczego pojednanie ma nastąpić tylko wówczas, gdy pojedna nas ból? Wstrząsająca i znakomicie napisana powieść.

2021-10-19

„Kobieta w Fioletowej Spódnicy” Natsuko Imamura

 

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 5 października 2021

Liczba stron: 144

Przekład: Wiktor Marczyk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Oblicze samotności

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego ma w sobie ogromną czułość i wrażliwość dla japońskich mininarracji obyczajowych. Po tym, jak jesienią 2018 roku mieliśmy okazję poznać „Kwiat wiśni i czerwoną fasolę” Duriana Sukegawy, tegoroczną jesień wydawca chce ubarwić kolejną taką pozycją. O ile jednak po lekturze Sukegawy można było zrozumieć, że pisanie o jasnej stronie życia także jest wartościową częścią literatury, o tyle po przeczytaniu „Kobiety w Fioletowej Spódnicy” pozostanie w nas ogromny niepokój, bo ta krótka powieść w znakomitym stopniu go kondensuje. Opowiadając o kobiecej tożsamości, proponuje nam sporo zaskoczeń i równie dużo momentów, w których poczujemy, że prawie dosłownie trzymamy się tu pojedynczych zdań i obrazów. Natsuko Imamura proponuje historię napisaną niezwykle rzeczowym i konkretnym językiem. Precyzja opisu wszelkich detali daje nietuzinkową przyjemność obcowania z książką, w której dosłownie każdy element świata przedstawionego może być ważny. Co więcej – może stać się prawie że autonomicznym bohaterem tej powieści. Sukegawa przed laty przekonywał nas po japońsku do tego, że życiowa harmonia jest stanem i możliwym do uzyskania, i najlepszym ze wszystkich. Imamura prowadzi inną, mroczną ścieżką. To chwilami przerażająca, bo tak intensywna w obrazowaniu książka o tym, że ludzkie życie – tu akurat życie wyraźnie zdefiniowane przez płeć – może być piekłem, z którego nie można się uwolnić. Żyć w świecie przedstawionym japońskiej pisarki to milczeć, trwać na półoddechu, być cieniem samego siebie, ale przede wszystkim malowniczym dla Imamury elementem społecznego pejzażu. O ile opowiedziana historia jest bardzo kameralna, o tyle autorka wyraźnie akcentuje japońskie problemy społeczne, takie jak choćby sytuacja tamtejszego rynku pracy czy niepokojący froteryzm.

Tytułowa kobieta jest obiektem pożądliwej obserwacji. Ma towarzyszkę, która stara się nie odstępować jej na krok. Obsesyjna voyerystka prowadzi skrupulatne notatki o życiu tej, którą najpierw porównuje do istotnych w jej życiu innych kobiet, a potem metodycznie śledzi. Już od samego początku trudno zdecydować, która z tych postaci wydaje się ciekawsza i którą Imamura chce odsłonić. Czy tę, którą widzimy w parku lub pasażu handlowym, a potem przyglądamy się jej zawodowym perypetiom, czy też raczej zdeterminowaną, by przyglądać się i być stale w pobliżu narratorkę, za którą stoi chyba więcej tajemnic, a na pewno całe spektrum neuroz i lęków ujawniających się w tym, jak postrzega kobietę stającą się dla niej z czasem całym istniejącym światem.

Pozornie wydaje się, że niewiele jest w „Kobiecie w Fioletowej Spódnicy” wyrażonych wprost emocji, ale odniosłem wrażenie, że ta opowieść tak skrupulatnie odzwierciedlająca rzeczywistość napisana jest przeze wszystkim emocjami. Ich mnogość ukryta jest w czymś pozornie irytującym – w tendencji do tego, by opisywać każdy drobiazg z takim wyczuleniem, jakby był on niezwykle ważnym elementem układanki świata. Im mocniej pisarka koncentruje naszą uwagę na detalach, tym bardziej zbliża do skrytej sfery emocji bohaterek. Czy samotna osoba tak bardzo zdeterminowana, by podglądać czyjeś życie, jest tylko rozpaczliwie wyobcowana i szukająca kobiecego wzorca dla swojej tożsamości, czy to niebezpieczna i nieprzewidywalna mroczna postać, która jest gotowa zrobić wszystko, aby osiągnąć swój cel?

Natsuko Imamura opowiada o kobiecie zbędnej. Będącej gdzieś na marginesie życia, a jednocześnie zdeterminowanej, by ten margines przekroczyć, stać się osobą zauważalną w społeczeństwie i w nim docenianą. Odkrywamy tu najbardziej wstydliwe i jednocześnie najmroczniejsze pokłady wyobcowania. Z jednej strony – pozornie nic wielkiego nie dzieje się w życiu tej, która postanowiła uporządkować sens życia dzięki powtarzalnym rytuałom i codziennym wtórnym działaniom mającym na celu zapominanie. W tej powieści otrzymamy obraz kobiety, która w pewnym momencie staje się bardzo wyraźna, opresyjna dla samej siebie, a jednocześnie stygmatyzowana przez otoczenie. Imamura portretuje jedną z najbardziej intensywnych relacji, czyli zakazane pożądanie damsko-męskie, w taki sposób, że odsłaniane jest tylko stopniowo, z jakim piętnem musi mierzyć się kobieta doświadczająca nowych i na nowo kształtujących ją doznań. Nie jesteśmy do końca pewni, czy przyglądamy się wraz z narratorką tej samej postaci, z  którą rozpoczęliśmy swoją przygodę z tą opowieścią. Istotne jest ukazywanie, jak tożsamość kształtują interakcje społeczne oraz prospołeczne umiejętności. Albo ich brak. Wszystko w bardzo sugestywnie nakreślonym fragmencie japońskiego społeczeństwa. Tego społeczeństwa, które porządek życia wiąże z pracą zawodową, codziennie dociera do tej pracy zatłoczonymi środkami komunikacji miejskiej i w każdym zawodzie musi liczyć się z tym, że konkretne oczekiwania zmuszą do przyjęcia takiej, a nie innej postawy życiowej.

Tymczasem wszystko jest tutaj niepokojem i dwuznacznością. Ta rzeczywistość – tak przecież po japońsku poukładana i rozpoznawana – zaczyna się rozpadać już w języku opowieści. Widać coraz wyraźniej, że nic nie jest u Imamury tym, czym się wydaje. Jeśli spojrzeć na tę książkę jak na opowieść inicjacyjną, mamy tu do czynienia z jakimś fatalizmem zmuszającym do tego, by każde nowe doświadczenie stawało się traumą. Bolesne jest również to, że obserwowana bohaterka tkwi w specyficznej mentalnej klatce, ale drugą tworzy dla niej obserwatorka, która zbliża się coraz bardziej, osacza. Jak współpracownicy, którzy bardzo szybko z serdecznych i pozornie empatycznych staną się roznosicielami najbardziej krzywdzących plotek.

Misterna kompozycja klamrowa tej powieści skłania do rozmyślań o naturze ludzkiego niepokoju. Jak intensywnie możemy pożądać czegoś, co dla innych jest oczywiste? Co stanie się z naszym spostrzeganiem świata, jeśli ten świat będzie przestrzenią doświadczanych deficytów i niemocy? Kiedy i na jakich warunkach zrodzi się zło – w relacjach i samych bohaterach tej mrocznej historii? Jeśli jesteśmy przy krótkich japońskich powieściach o mocnym wydźwięku egzystencjalnym, przypomina mi się tu „Kieszonkowiec” Fuminoriego Nakamury, który również w miejskiej tkance pełnej anonimowości i przypadkowości szukał odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego stajemy się źli. Czy takie są bohaterki „Kobiety w Fioletowej Spódnicy”? Jakiś rodzaj egzystencjalnego zła wciąż im towarzyszy. Wciąż jako czytelnicy tkwimy w zawieszeniu i nie możemy określić, w jakim kierunku podążać będzie ta historia. Imamura nie tylko umiejętnie blokuje zdolność czytelniczej antycypacji. Japońska pisarka chce opowiedzieć japońską kobietę, którą dręczy niewyobrażalna forma samotności. Samotność jest opresją, jednak ta książka ukazuje, że opresyjność może kryć się jeszcze gdzie indziej. Najciekawsze w tej specyficznej literackiej apoteozie codzienności jest sposób, w jaki Natsuko Imamura ukrywa to, co nieoczywiste, pośród wyjątkowo jednoznacznych dekoracji. Jedna z bardziej intrygujących powieści azjatyckich i literacki dowód na to, że kobiecą tożsamość można opowiadać za pomocą pytań, choć cała narracja to w dużej mierze oczywiste zdania oznajmujące.

2021-10-15

„Dług honorowy” Wojciech Chmielarz

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 13 października 2021

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Prowincjonalne zło

Wojciech Chmielarz ponownie po „Prostej sprawie” udowadnia, że atrakcyjny może być bohater anonimowy. Będący cieniem, a zarazem wyjątkowo czujny. Gotowy do działania, do walki, taktycznie przewidujący, trochę jak maszyna do obrony i zabijania. I jeśli uznać, że ktoś taki może wzbudzać ambiwalentne odczucia, bo przecież żartów z superbohaterów à la Chuck Norris mamy co niemiara, nie on mimo wszystko stanowić będzie o wartości „Długu honorowego”. Mrocznej powieści o sekretach skrytych w milczeniu, lecz także o tym, że w tym właśnie milczeniu może zrodzić się coś dużo bardziej groźnego – wszelkiego rodzaju kompleksy kształtujące osobowość psychopatyczną. Autor zaproponuje nam powieść o zemście w kilku znaczeniach tego słowa. Ale również o tym, że polska prowincja ze swoimi tajemnicami to wciąż bardzo atrakcyjny motyw literacki, z którego da się jeszcze wydobyć coś interesującego i przykuwającego uwagę.

Tą prowincją staną się lubuskie Wilki. Do tej miejscowości przybywa nasz bohater bez imienia, którego Chmielarz indywidualizuje tylko poprzez narrację pierwszoosobową. Mężczyzna dociera do wsi wraz z romskim gangsterem. Ten zostawia go w Wilkach, prosząc o wyjaśnienie zagadki śmierci pewnej siedemnastolatki. O co jednak tak naprawdę chodzi, czytelnik ma dowiedzieć się stopniowo i w odpowiednim dla autora stylu. Widać w „Długu honorowym”, że Wojciech Chmielarz to autor nie tylko doświadczony, ale przede wszystkim całkowicie świadomy tego, jak rozegrać pasjonującą sensacyjną grę na oczach czytelnika. Ta powieść z pewnością zadowoli wszystkich oczekujących wartkiej akcji i nietuzinkowej intrygi. Ale wydaje mi się, że jej potencjał ukryty jest gdzieś głębiej. Tam, skąd wydobywają się prowincjonalne demony. Bo Wilki będą miejscem, w którym w przeszłości wydarzył się przerażający akt przemocy i które teraz na nowo staje się areną poruszających działań. W tym wszystkim zdeterminowany, by odsłonić to, co skryte w milczeniu, superbohater nie tyle z jakimiś magicznymi mocami, ile z umiejętnością panowania nad sobą i swoim instynktem fightera. Wszystko w enigmatycznych dekoracjach, bo Wilki to wieś, która coś pamięta i jednocześnie usiłuje zapomnieć.

Każdy odradza przybyszowi dalszy pobyt we wsi. Konfrontacja obcego ze społecznością, w której pozornie panuje ład, to klasyczne rozegranie wstępu do intrygującej powieści z dreszczykiem. Ten początek można oczywiście literacko zepsuć albo bardzo szybko rozczarować czytelnika. Tutaj nic takiego się nie dzieje. Zaczynają jednak mieć miejsce zdarzenia niecodzienne i zaskakujące. Na przykład jawna wrogość wobec przybysza ze strony mężczyzn w średnim wieku gotowych atakować fizycznie. Gotowych na atak nie od dziś. Wilki w powieści Chmielarza to również miejsce, w którym ujrzymy każde oblicze polskości. Polak może brzmieć dumnie, kiedy okazuje się jedynym sprawiedliwym i uczciwym pośród zdegenerowanej gromady. Mianem Polaka również można określić całą sferę wstydu, do której tak trudno przywyknąć w XXI wieku. Chmielarz zaproponuje nam mroczną fantazję o tym, jak wiele ksenofobii i nienawiści może kryć się na polskiej prowincji. Tyle tylko że jedno i drugie będzie tu miało szerszy kontekst. Zrodzi się pod wpływem impulsów. I na pewno naznaczy tę lubuską wieś fatalizmem, w którego mgle ugrzęźnie tajemniczy przybysz.

Ciekawe do obserwacji są tu dylematy bohaterów, z którymi różnie sobie oni radzą. Mamy bowiem nieco zgorzkniałego tym, kim się stał, prowincjonalnego policjanta zmuszonego dokonać wyboru. Musi zdecydować, czy chce być lojalny wobec bezkompromisowej sołtyski i jej wizji tego, co oznacza spokój we wsi, czy też wobec tego obcego, przybysza stającego się sojusznikiem. Posterunkowy z Wilków będzie postawiony w trudnej sytuacji, gdy uzna, że bliżej mu do nieznajomego usiłującego za wszelką cenę odsłonić mroczne tajemnice wsi. Drugą interesującą postacią jest zakompleksiony nastolatek, który postawiony zostanie w sytuacji granicznej. Skrywane od lat kompleksy ujawnią się w bardzo zaskakujący sposób. Słabość i poczucie bycia gorszym przekuje się w niebezpieczną siłę. Ale w przypadku Mateusza nic nie będzie takie proste. Chmielarz zadbał o szczegóły – w jednej ze scen widzimy, że nawet sam organizm chłopaka wyraża swoją niezgodę na to, co ma zrobić, czego stać się świadkiem i uczestnikiem. „Dług honorowy” ujawni jeszcze kilka postaw wątpiących i zaprezentuje nam bohaterów, którzy z różnych powodów się wahają. Po to, by następnie podjąć się ryzykownych działań. Tu wszystko będzie miało swoje konsekwencje.

Wilki ze swym wyobcowaniem i odrębnością, a także mroczną tajemnicą sprzed lat przypominają tutaj trochę plan zdjęciowy niektórych filmów Wojciecha Smarzowskiego. Można by zresztą tej powieści nadać inny tytuł, na przykład „Wieś zła”. Ale Chmielarz nie chce być twórcą nazbyt czytelnych sugestii. Na pewno znajdziemy się w przestrzeni, w której wszystko funkcjonuje wedle ustalonych od lat zasad, choć pokrewieństwo autochtonów i ich wzajemne skomplikowane relacje udowadniają, że Wilki tkwią w jakiejś zastygłej lawie, pod którą wciąż buzuje ogień nieugaszonych emocji sprzed lat. „Dług honorowy” wciąż pozostawia w niepewności – nawet wówczas, gdy w połowie zdradza szczegóły jednej z ważniejszych zagadek. Śledzimy losy ludzi, którzy albo znaleźli się w niewłaściwych okolicznościach i przypadkowo staną się ofiarami przemocy, albo też takich, którzy doskonale wiedzą, że wciąż tkwią w jakichś przemocowych okowach. Ci drudzy będą bardziej interesujący, choć przerażająco mroczni. Jednak powieść Chmielarza nie chce być fatalistyczna. Dzieją się tu rzeczy, które mają moc dobrej przemiany. Na równi z portretowanymi potwornościami, od których niektórzy bohaterowie nie mogą uciec, bo zrodziły się z ich umysłów i mentalności. Tak czy owak prowincjonalna (i nie tylko) Polska wybrzmiewa u Chmielarza dość groźnie. Ale ta powieść to przede wszystkim doza dobrej sensacyjnej rozrywki. Jakkolwiek potworne może się nam jawić tło wydarzeń, autor stawia przede wszystkim na dynamizm i sporo klasycznie filmowych scen.

Mamy zatem groźnych gangsterów, mamy mocno oddziałującą na wyobraźnię zbrodnię, czyli bratobójstwo. Mamy również wspomnianego już niezwykłego bohatera, który doskonale wyczuwa słabości ciała przeciwnika, z którym trzeba podjąć fizyczną walkę, i dobrze wie, do czego zawsze i wszędzie służy broń palna. „Dług honorowy” jest też powieścią ze świetną klamrą kompozycyjną. Podoba mi się zamknięcie sensacyjnej, w zasadzie dwuwątkowej historii, w opowieści o czymś zupełnie innym. Tłumaczącej znaczenie tytułu, ale sięgającej głębiej. Po to, by pokazać, iż w tej historii liczy się uwypuklenie tego, że człowiek to jednocześnie istota heroiczna i podła.

2021-10-13

„Powiem wam, co o tym myślę” Joan Didion

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 13 października 2021

Liczba stron: 192

Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Obserwacje i komentarze

Znakomite są publikacje Wydawnictwa Relacja przybliżające postać Joan Didion – intelektualistki, której być może poświęcono do tej pory za mało uwagi. Pięknie wydane książki Didion ukazują newralgiczne dla niej punkty życiowego odniesienia do tego, kim jest lub kim ma się stać. Albo do tego, jaką część samej siebie musiała pożegnać. Po „Roku magicznego myślenia”, w którym pisarka mierzyła się z żałobą i samoświadomością pisarską, otrzymujemy zbiór artykułów i esejów z prawie czterech dekad, w którym Didion jest nie tyle inna, bo prowokacyjna i mniej pokorna, ile przede wszystkim profetyczna w kwestiach poruszanych przed laty, a dość mocno wybrzmiewających u progu XXI stulecia. Świetnym uzupełnieniem tej publikacji jest przedmowa, ale radziłbym przeczytać ją dopiero po lekturze felietonów. Zaznaczane tam fragmenty siłą rzeczy mocniej zapadają w pamięć, podczas gdy można cytować wiele innych i odnosić się do nich, bo teksty Didion – pełne zarówno gorzkiej refleksji, jak i intelektualnej gotowości na niezgodę i kwestionowanie – są świadectwem tego, że to wyjątkowo baczna obserwatorka, usiłująca dodatkowo podjąć się roli komentującej w swoich tekstach.

To dość skomplikowana figura stylistyczna: przyjąć postawę zdystansowania w pisaniu o czymś, co przecież w sposób najbardziej osobisty dotyka. Stworzyć wspomnianą obserwatorkę i komentatorkę zarazem. Dać jej przestrzeń do autorefleksji, a jednocześnie uczynić kimś, kto dopuszcza się przez dekady minionego stulecia specyficznego voyeryzmu. A z niego wydobywają się krytyczne analizy: tego, na co można mieć wpływ (i Didion wyraża chęć publicznej polemiki z kwestiami, na które się nie godzi), ale również tego, na co w zasadzie wpłynąć nie może (choć nie oznacza to bierności ograniczonej tylko do stosowania techniki sprawozdawczości). Autorka stosuje tutaj sporo czytelnych, ale i zaskakujących środków retorycznych, by określić zarówno swą tożsamość, jak i siebie jako cząstkę społeczeństwa, która nadaje sobie prawo do komentarzy. Kilka z tych tekstów mogłoby być śmiało wykorzystywanych jako materiał do pracy na zajęciach z retoryki, ale całość zapada w pamięć przede wszystkim dlatego, że o czymkolwiek Joan Didion pisze i jakkolwiek można to odbierać po latach, zbiór ten jest opowieścią o twórczej, intelektualnej i buntowniczej tożsamości. Wyraża kobietę, w której jednocześnie buzują niezgoda i świadomość tego, że świat został skonstruowany przez nas w pewien niemożliwy do zmiany sposób.

Są tu teksty bardzo osobiste i takie, które starają się udawać, że nie mówią wprost o wspomnianej już tożsamości. Do mnie najmocniej przemówił „Biegacz długodystansowy”. Zaskoczyłem sam siebie, że akurat tej narracji poświęciłem tak wiele uwagi, ale mam wrażenie, że to najbardziej osobisty i jednocześnie bezkompromisowy tekst. Didion wspomina Tony’ego Richardsona nie tylko przez pryzmat tego, jakim był poszukującym twórcą filmowym. Bardziej prezentuje go jako wyjątkowo surowego i szczerego jednocześnie krytyka. Odniosłem wrażenie, że wspominając Richardsona, autorka opowiada tu o tym, w jaki sposób krytycznie widziała świat przed nim, wraz z nim i po jego śmierci. Albo może to być odczytane jako intymna opowieść o swoistym wewnętrznym krytyku. Dlatego wcale nie wydaje mi się, że najbardziej prywatnie prezentuje się tu esej o tym, jak jedno z pism na zawsze ukształtowało drogę życia i myślenia Didion, i o tym, że być może odmowa przyjęcia na wymarzoną uczelnię może oznaczać dramat niedostosowania się… do marzeń i wymogów swoich rodziców.

Ale kiedy nie wspomina bliskich, autorka „Powiem wam, co o tym myślę” potrafi być równie szczera, rozprawiając się czasem z własnymi wątpliwościami w taki sposób, że można odnieść wrażenie, iż nie miała prawa ich mieć. Dwa eseje o samym pisaniu są tu z pewnością najcenniejsze i zmuszą do rozmyślań nad tym, czym jest akt twórczy i czy pisanie to pewność, czy też może wieczna wątpliwość samego siebie. Opowiadając o tym, w jaki sposób uczyła się kreowania światów przedstawionych, Didion zwraca uwagę na coś, co jest bardzo charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych, a czego brakuje mi w polskiej rzeczywistości twórców, którym nikt nie proponuje aż tak szerokiego wachlarza możliwości, by przede wszystkim poznać siebie, zanim zacznie się komunikować z odbiorcą za pomocą swoich fikcji literackich. I nie chodzi mi tylko o to, w jaki sposób na studiach Amerykanie są przekonywani do tego, iż pisanie to nie tylko intelektualna przygoda, lecz przede wszystkim wyzwanie konfrontacji z samym sobą. W tekstach o tym, kim jest jako pisarka, Didion pozwala sobie na wyraźne sugestie, że tworzenie nie jest po prostu zmyślaniem. Mając bezpośredni związek z obserwacjami – siebie i świata – staje się procesem, w którym autoidentyfikacja odbywa się poprzez rozpoznanie. Dlatego też kilka innych tekstów poświęconych jest przyglądaniu się. Albo stworzonych w taki sposób, by pojawiała się w nich wskazana wcześniej figura obserwatorki, która analizuje i wyciąga wnioski.

Myślę tu o tekstach dotyczących wizerunku Nancy Reagan i fotografii Roberta Mapplethorpe’a. Oba mówią jednocześnie o przyglądaniu się i współuczestniczeniu w tym, co jest obiektem spojrzenia. Pojawia się tu fantazja o tym, że jesteśmy stworzeni do aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym wtedy, kiedy potrafimy patrzeć, ale jednocześnie widzieć kontekst, a niekiedy te skomplikowane okoliczności, w których rodzi się zarówno wizerunek, jak i interpretacja. O takich nietuzinkowych połączeniach opowiada ostatni w zbiorze tekst, gdzie Didion przyjrzy się temu, jak marka z kapitałem wchodzi w dialog z pojedynczym człowiekiem. Co wynika z tego, że celebrytka pozwoli uwierzyć, że świat, który ją sponsoruje, jest światem rzeczywistych wyborów? Manipulacje, interakcje z odbiorczyniami, wpływanie na formowanie ich gustów i przekonań. Esej z przewrotnym zakończeniem mówi o tym, że widzieć to nie znaczy patrzeć naprawdę, a już na pewno nie naprawdę się przyglądać. To, o czym pisała Didion w 2000 roku, mogłoby być punktem wyjścia do dużo szerszych dzisiaj rozważań o tym, czy kształt naszej tożsamości to odbicie, czy krytyczne przyjmowanie tego, co samodzielnie się ujrzało. Tak naprawdę.

„Powiem wam, co o tym myślę” to książka o specyficznym rodzaju witalizmu, wiecznej niegotowości na kompromisy, intelektualnym sprzeciwie manifestowanym tu w kilku wymiarach, ale przede wszystkim o skomplikowanym kształcie świata, w którym Didion kwestionuje sposób funkcjonowania prasy, patriotyczny szowinizm ludzi pobudzanych coraz to nowymi wojennymi wizjami czy kształtowanie iluzji, że bogactwo to przestrzeń, którą można zagospodarować jako muzeum. Jest też tekst poświęcony pisarzowi, który – chyba podobnie jak Didion – bardzo dbał o to, by jego słowo miało precyzyjne i istotne znaczenie. A gdyby próbować podsumować jednym zdaniem to, kim jest autorka tych dwunastu tekstów i co je spaja, można byłoby zacytować wspomnianego już Mapplethorpe’a: „Szukam tego, co nieoczekiwane”. Pisarka i intelektualistka przez dekady usiłuje w nieoczywisty sposób nazywać zjawiska, procesy i relacje międzyludzkie, dla których zasób pojęć oraz konotacji wydaje się skończony. Nieoczekiwane to dla Didion bycie w aktywnej konfrontacji z czymś pozornie oczywistym. Nieoczekiwane może być również to, w którą stronę skierują uwagę czytelniczą te artykuły i eseje. Świetna książka o tym, żeby zawsze być gotowym przede wszystkim na to, by umieć spojrzeć w samego siebie.

2021-10-11

„Trucizny” Piotr Dardziński

 

Wydawca: Instytut Literatury

Data wydania: 16 października 2021

Liczba stron: 96

Oprawa: miękka

Cena det.: 24,90 zł

Tytuł recenzji: Piekło dokonane

Ten świetny debiutant długo czekał na to, by ktoś go zauważył. To wspaniale, że tak się stało. Wiem to wszystko, bo czytałem jego teksty „do szuflady”, a teraz mam przyjemność polecić rzecz, która dotyka z jednej strony czule, z drugiej – boleśnie bezkompromisowo. Nie ma jednej definicji tej narracji i myślę, że pozostawi czytelników w jeszcze większym poczuciu niepewności tego, czym tak naprawdę jest, kiedy dotrze się do ostatniego zdania i zrozumie, jak skomplikowana może być krótka książka. Czym są „Trucizny”? To na pewno opowieść o ojcowskim fatalizmie – w duchu Daniela Magariela oraz w skondensowanej jak u niego formie – która jest jednocześnie historią tego, co cenimy po utracie, i literackim requiem. Piotr Dardziński udowadnia, że można znaleźć słowa, by opisać to, czego często nie umiemy zwerbalizować. W tej krótkiej, ale silnie oddziałującej na wyobraźnię powieści widzimy mentalny i emocjonalny krajobraz po rodzinnej katastrofie. Autor nie usiłuje przekonać nas do siebie kolejną powieścią o rozpadzie rodziny. Kieruje się raczej ku niedopowiedzeniom wynikającym z tego, co i w jaki sposób straciliśmy. „Trucizny” to inteligentnie skonstruowana polifoniczna narracja, w której poszczególne głosy jednocześnie uzupełniają się i wychodzą z siebie nawzajem. Opowiedziana z różnych punktów widzenia historia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy zrozumiemy, że w gruncie rzeczy chodzi przede wszystkim o język opowieści.

„Nie ma takich słów, by to opisać” – tak wypowiada się Maria, żona, jedna z bohaterek książki. Widać jednak wyraźnie, że Dardzińskiemu udaje się językowo oddać to, co przeżywają jego bohaterowie: wyjątkowo opresyjne stany emocjonalne, a także rozmaite odcienie samotności oraz rozpaczy. Nieprzypadkowo w życiu bohaterów istotną rolę odgrywają glosolalia i afonia. Nie tylko w tak oczywistej konfrontacji autor będzie chciał opowiadać o życiu po tym, jak rozpadło się wszystko – przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Związek stworzony przez Marię i Adama był relacją niedopasowania, które ujawniało się dużo wcześniej, nim stała się ona już nie do udźwignięcia. Ale kiedy się rozpadła?

„Trucizny” nie są żadną wiwisekcją związku. Punktują jedynie momenty, gdy zamiast miłości zaczęły się pojawiać inne odczucia, a także czas, w którym pozostały już tylko idiosynkrazje i wielkie rozczarowania. Nie jest celem autora, by opowiadać związek tak intensywnie i tak drobiazgowo, jak robią to wszyscy ci autorzy, którzy wahają się, czy ulokować swoje historie małżeńskie w segmencie literatury środka, czy też czynić z nich bardziej ambitne narracje egzystencjalne. Piotr Dardziński idzie swoją drogą. Głównie dlatego, że oddaje głos także dzieciom świadomym tego, co dzieje się z relacją ich rodziców. Dzieciom, które musiały ruszyć w dorosłe życie nadzwyczaj doświadczone. W kaleki sposób usiłowały nie powtarzać błędów, nie odtwarzać domowych traum, nie wpadać w pułapkę powielanego nieszczęścia. I to ich narracje brzmią tu w moim odczuciu najmocniej. Zwłaszcza ta ostatnia, synowska: opowieść człowieka, który – w swoim mniemaniu – „składa się z samych wad”, ale jednocześnie najczulej opowiada o wszystkim, co wydobyło się z przemocy, chaosu i destrukcji.

„Trucizny” to wyjątkowa historia tego, jak rozumiemy swoje życiowe utraty. Fantazja o tym, kogo mogą one zniszczyć, a komu dać siłę, by przeciwstawić się fatalizmowi. Ani jedno, ani drugie nie jest łatwe. W świecie tej powieści coś się dokonało w sposób ostateczny i bezkompromisowy. Coś stało się źródłem wyjątkowej formy opresji i jako takie pozostało w pamięci oraz w emocjach. Dardziński opowiada o tym, że czasami zamiast kimś się opiekować, musimy od niego uciekać. O tym, że nic nie jest proste, kiedy rozpada się najważniejsza relacja, i nic nigdy nie będzie zmierzać ku prostocie, gdy doświadczyło się potężnych ciosów. Ta debiutancka narracja nie sili się na żadne moralizowanie ani kategoryzowanie. Odsłania cierpienie, ale opowiada o nim w taki sposób, że to odsłonięcie jest tylko częściowe. Dardziński wie, jak wiele zależy od wyobraźni czytelników. Sugeruje i punktuje, a potem jakby usuwa się w cień ze swoimi bohaterami. Tymczasem są to ludzie, którzy doświadczyli destrukcji rodzinnej, ale nie są świadomi tego, co ją zainicjowało. Podoba mi się, że „Trucizny” w żaden sposób nie oceniają i starają się oddać skomplikowane dramaty w sposób najbardziej obiektywny. To my poddamy ocenie to, co się wydarzyło, co mogłoby się wydarzyć i co tak naprawdę nigdy nie miało miejsca. Jesteśmy wtłoczeni w dramat, który nie osacza czytających, choć jest absolutnie destrukcyjny dla postaci z tej powieści. Kunszt pisarski polega tutaj na dystansowaniu się w kilku znaczeniach tego pojęcia. Dzięki temu jakkolwiek są przejmujące i bolesne, „Trucizny” nie ranią nas aż tak bardzo, jak można by się spodziewać.

Autor sięga do nietuzinkowych połączeń słownych i intrygujących metafor, aby oddać charakter rozpadu związku. To czas, w którym ślad po obrączce na palcu staje się blizną. Czas, kiedy dokonuje się niepewna transformacja każdego rodzaju przeżywania bliskości. Bo bliskości już nie ma. Dwoje dzieci doświadcza tego najmocniej, ale i one nie mogą w pełni wyrazić swoich tęsknot poza tą oczywistą: by mieć bezpieczny dom, z którego można potem ruszyć w świat. Wspomniany już ojcowski fatalizm buduje strukturę tej powieści i to on w gruncie rzeczy będzie najważniejszy. Jednakże szybko można się zorientować, że jest to wielopłaszczyznowa historia o kilku jego rodzajach. O tym, że doświadczając nieszczęścia, nie tyle nie umiemy go wyrazić, ile przede wszystkim przeżyć. Doświadczenia egzystencjalne bohaterów „Trucizn” to trwałe ślady na psychice i stygmaty, z jakimi nie sposób sobie poradzić. Zwłaszcza że dzieją się rzeczy ostateczne i zamknięte. Takie, na które nie ma się już żadnego wpływu, ale one będą mieć wpływ na wszystko, co wydarzy się później.

Cenne jest to, że debiutant dodaje do polskiego segmentu narracji o rodzinie książkę tak intrygującą. Opowieść nie o tym, co można byłoby zmienić, ale się nie udaje, lecz historię tego, że trzeba się odnaleźć wobec czegoś, co pozostanie już niezmienne. Będzie niezmienną raną. Nie sposób jej zagoić. „Trucizny” to ciekawa literacka próba opowiadania o wyobcowaniu oraz rozpaczy, które wciąż na nowo domagają się wykładni w zazwyczaj dobrych albo bardzo dobrych powieściach. Tu Dardziński stawia na minimalizm formy oferujący pewien dyskomfort czytelniczy, ale właśnie dzięki temu ta książka tak silnie żyje i jest tak ważna. Dużo więcej, niż moglibyśmy początkowo się domyślać, dzieje się poza poszczególnymi zdaniami i akapitami. Znikamy w mrocznych cieniach oraz niedopowiedzeniu. Dlatego to dodatkowo bolesna lektura. Myślę, że to jeden z bardziej przykuwających uwagę tegorocznych debiutów literackich, który chce zadać pytanie o to, czy w chwili największej rozpaczy ograniczamy słowa i wygaszamy emocje, czy też jesteśmy zdolni do tego, aby robić coś wręcz przeciwnego. Intrygujące i wieloznaczne.

2021-10-08

„Ognie. Miłość i inne katastrofy” Sigríður Hagalín Björnsdóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 29 września 2021

Liczba stron: 360

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 48 zł

Tytuł recenzji: Pod powierzchnią

To jest pierwsze, co ogląda człowiek przybywający do Islandii. Rozległe, majestatyczne pola lawowe, które natychmiast oddziałują na wyobraźnię, kiedy odwróci się wzrok od trasy szybkiego ruchu łączącej międzynarodowe lotnisko w Keflavíku ze stolicą wyspy. Już wtedy przychodzą na myśl porównania do księżycowego krajobrazu. I choć odcinek w pierwszej kolejności pokonywany przez turystów przybywających do Islandii z pewnością nie jest krajobrazową wizytówką wyspy, jest w nim pewna niezwykła moc. W tej monotonii kryje się również zagadka tego, w jaki sposób powstał i jak funkcjonuje półwysep Reykjanes – miejsce, gdzie Islandczycy stworzyli swoją stolicę i gdzie żyje znakomita większość ludności tego kraju. Katastroficzny wydźwięk trzeciej powieści Sigríður Hagalín Björnsdóttir – autorki eksperymentującej zarówno z odważną tematyką, jak i formą swoich narracji – podziała dużo silniej na tych, którzy doskonale wiedzą, co niepokojącego dzieje się na Reykjanes od początku tego roku. Wulkan Fagradalsfjall, który swą niegroźną erupcję uczynił atrakcją turystyczną po zastoju pandemicznym, stał się celem również moich odwiedzin. Nie ma nic bardziej niezwykłego, niż ujrzeć, jak z głębi ziemi wydobywa się lawa. Będąc blisko islandzkich ogni, nie rozmyślałem zbytnio o tym, jakie w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo mogą nieść ze sobą. Dlatego fantazja w tej książce ukazuje nam świat jak najbardziej prawdopodobny. „Ognie” to nie jest jakaś atrakcyjna postapokaliptyczna wizja z ekologicznym sznytem i publicystycznym wydźwiękiem. Umiejętnie portretuje unikalny stosunek samych Islandczyków do natury – ambiwalencję ich odczuć, kiedy z jednej strony chcą piękno Islandii skomercjalizować, z drugiej jednak wciąż na nowo celebrują niezwykłość życia w cieniu zagrożenia ze strony ziemi. I ta niezwykłość jest bardzo ich, bardzo lokalna i kameralna.

Nie wiem jednak, czy tym razem Björnsdóttir wybrzmiewa tak mocno w tak wielu aspektach, jak to zrobiła w „Wyspie”. Mam wrażenie, że ta książka – z całym mrocznym tłem opowiadającym o geologii i wulkanach – jest przede wszystkim znakomitą powieścią obyczajową napisaną w bardzo nordyckim stylu, złożoną z mocnych scen, z taką intensyfikacją napięcia, że emocje bohaterów faktycznie można porównać do wulkanicznego wybuchu i pełnej energii gorącej lawy. W tym znaczeniu tytułowe ognie mogą odnosić się bardziej do tego, co widać w retrospekcjach, a co potem przenosi nas do codziennego życia głównej bohaterki. Relacje rodzinne – jakkolwiek toksyczne i destrukcyjne w przeszłości – zarysowane są znakomitą i wyraźną kreską. Dzięki temu jesteśmy wtłoczeni w świat takiego rodzaju emocji, które drzemią gdzieś pod powierzchnią, a potem wydobywają się na nią z ogromną siłą. Bo „Ognie” to historia bardzo skomplikowanych relacji, które stają się dużo bardziej intensywne, kiedy widzimy ich dysfunkcyjny charakter. Najmocniej poprowadzony jest tu wątek relacji matki z córką. Historia kobiety, która nie umiała kochać swojego dziecka, oraz historia, która nie chce się powtórzyć – opowieść o stwarzaniu córce bezpiecznego i komfortowego życia, a potem o determinacji, by pokazać jej, że kochać to nie opuszczać w chwili trwogi.

Oczywiście jest to również powieść o miłości. Ryzykowna, gdy porusza temat, o którym napisano naprawdę wszystko. Jeszcze bardziej ryzykowna, kiedy ukazuje miłość w takim układzie sił innych emocji oraz w takich relacjach, że nie chce się wierzyć, iż islandzka pisarka ma nam coś nowego do powiedzenia. A jednak! Anna wyrosła w domu, w którym miłość była deficytowa. Jej ekscentryczna matka – portretowana tu trochę jak inna islandzka bohaterka, ta z powieści „Kobieta w 1000°C” Hallgrímura Helgasona – do końca swojego życia pozostaje surowa i zdystansowana. Czy Anna nie zasłużyła na jej miłość? Czy w tej relacji nie było nic poza goryczą rozczarowania i matki, i córki? Björnsdóttir rewelacyjnie rozgrywa na naszych oczach tę rodzinną psychodramę. Jej bohaterka odnosi wrażenie, że przejęła po matce jakąś mroczną atrofię uczuć. A przecież kocha! Swoje dzieci, swojego wspaniałego męża, także swoje uporządkowane i wręcz doskonałe życie. Dojdzie tu oczywiście do zupełnie innej konfrontacji z miłością, a cała fabuła będzie wciąż na nowo prowokować fantazjami o tym, czy miłość i niezależność muszą się wykluczać.

Ale Anna jest przede wszystkim wulkanolożką. To nie pierwsza ambitna postać niezależnej Islandki, której pasją jest badanie tajemnic wulkanów. O ile jednak w „Kobietach z klasą” Steinunn Sigurðardóttir zawód i pasja bohaterki były dość wyraźnym, ale jednak nieco inaczej wykorzystanym pomysłem literackim, o tyle w „Ogniach” zawód Anny jest w dużej mierze jej tożsamością. To, w jaki sposób bohaterka funkcjonuje w dwóch życiowych przestrzeniach – zawodowej i prywatnej – łączy się w bardzo czytelną paralelę z tym, jak pisarka opisuje tu islandzką ziemię pulsującą wewnątrz, nieprzewidywalną na zewnątrz. Kiedy opowieść o życiu emocjonalnym bohaterki i mroczna fantazja o tym, że Islandczycy siedzą „na beczce prochu”, stają się zbyt wyraźnymi lustrzanymi odbiciami i zaczyna się odnosić wrażenie, że ta powieść jest zbyt dydaktyczna, Björnsdóttir nie tylko proponuje oryginalne zwroty akcji, ale przede wszystkim co i raz wskazuje nowe tropy interpretacyjne. „Ognie” w swoim egzystencjalnym wymiarze są powieścią o przemienności, sile przetrwania, konstytuowania się nowego życia i nazywania tego, co oswojone, po raz kolejny, po różnych doświadczeniach zmieniających perspektywę.

Najmocniej oczywiście przyciąga do tej powieści znakomicie budowana atmosfera grozy. Oczekujemy katastrofy, ale nie spodziewamy się ani jej zasięgu, ani też znaczenia. To, co kameralne, staje się tutaj publiczne, a to, co nazywa się siłą natury, w bardzo ciekawy sposób pokazuje, że elementem tej siły jest również człowiek – ogniwo skłonne do destrukcji, lekceważenia i nonszalancji, ale równie bezkompromisowe jak otaczająca go przyroda. „Ognie” to narracja, która ma w dużym stopniu ostrzegać przed tym, jak bardzo niefrasobliwy jest człowiek, ale jednocześnie historia bycia człowiekiem rozognionym jak tunele pod Reykjanes, których nikt nie jest w stanie zbadać ani też określić, co w sobie kryją, w jaki sposób ukrywają tajemnicę hipotetycznego zagrożenia.

Kiedy Sigríður Hagalín Björnsdóttir po raz trzeci usiłuje zidentyfikować literacko islandzką tożsamość, odwołuje się do trzech zasadniczych pojęć warunkujących trwanie Islandczyków w specyficznym imadle natury, jak również pośród sytuacji, w których sami blokują się emocjonalnie i ograniczają w zaskakująco trudnym do zniesienia stopniu. „Ognie” to w gruncie rzeczy opowieść o czasie, ciśnieniu oraz oporze. Umiejętnie skonstruowana i jako wiarygodna historia islandzkiej geologii, i przede wszystkim jako opowieść o tektonice ludzkich uczuć. Pokazująca, że upływ czasu, nasilające się ciśnienie oraz różnego rodzaju opór definiują nie tylko wulkaniczne zagadki, ale przede wszystkim świadomą i niezależną islandzką kobietę. Kobietę, która symbolicznie – ponownie przywołując Helgasona – zacznie płonąć. Autorka dba o to, by temperatura wartkiej akcji była wysoka. „Ognie” to pasjonująca historia o tym, że spodziewamy się zagrożeń nie tam, gdzie mogą nas spotkać. A wybuchamy czasem równie mocno i nieoczekiwanie jak wulkan, kiedy dopuszczamy do głosu swoje prawdziwe emocje.

2021-10-06

„Kto jest bez grzechu” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Słowne

Data wydania: 15 września 2021

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Niewidoczni i martwi

Trzecia część perypetii prowincjonalnej policjantki z Mazur, Wiery Jezierskiej, nie jest tak brawurowa fabularnie jak dwie poprzednie książki Agnieszki Jeż, ale nie można też uznawać tego za wadę „Kto jest bez grzechu”. Dlaczego? Ten kameralny kryminał koncentrować się będzie na dobrze nam wszystkim znanych sprawach. Jeż nie zdecyduje się na to, aby za wszelką cenę przyciągać uwagę czytelnika. A jednak to zrobi, bo w opowiedzianych tu tajemnicach i nakreślonych konfliktach odnajdzie się każdy z pewnym życiowym doświadczeniem, bez względu na płeć. Ta płeć jednak odegra w tej powieści znaczącą rolę. Można nawet odnieść wrażenie, że tworzy jakby dwa fronty – kobiety stają się z różnych powodów ofiarami, mężczyźni zaś oprawcami. Tyle że wcale nie jest tak do końca. „Kto jest bez grzechu” to opowieść o tym, że bardzo często ofiara staje się oprawcą i odwrotnie. „To nie jest świat dla kobiet” – mówi jedna z bohaterek książki. Wiera Jezierska pewnie w duchu przyzna jej rację, irytując się na co dzień seksistowskimi i szowinistycznymi komentarzami mężczyzn stających na jej drodze. Będzie też musiała rozwiązać zagadkę zabójstwa mężczyzny, który traktował kobiety przedmiotowo. Bardzo szybko zorientujemy się, że Agnieszka Jeż dość prowokacyjnie ustala tutaj granice tego, co definiuje ludzką płeć. Związki kobiet i mężczyzn staną się zawikłane jak sposób odbierania przez nich rzeczywistości. Zatem ostatecznie dojdziemy do wniosku, że znaleźliśmy się faktycznie w świecie, w którym ktoś się nie może odnaleźć. I to będzie najciekawsza sugestia tej książki.

Jezierska wciąż pozostaje ze swoimi żywymi demonami z przeszłości. Wspomnienie przemocowego domu i tego, w jaki sposób musiała się z niego wydostać, nadal determinuje jej patrzenie na świat. Relacje z siostrą, zaznaczone w „Odpłacie” jako napięte, tutaj staną się jeszcze bardziej enigmatyczne. Zwłaszcza gdy zorientujemy się, jaki mają związek z zagadką kryminalną, przy której Jezierska ponownie staje w obliczu mrocznej konfrontacji z tym, jak postrzega ludzi i w jaki sposób z nimi postępuje, by rozwiązać przydzieloną jej sprawę. Milcząca siostra pojawi się u Wiery w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Z wyznaniem i tajemnicą. Ale mam wrażenie, że w tej książce wszystko dzieje się w sposób bardzo nieoczekiwany, choć w gruncie rzeczy spektrum problemów prowadzących do zabójstwa jest tu bardzo czytelne i zrozumiałe dla każdego z nas.

Ale Agnieszka Jeż nie byłaby sobą, gdyby nie chciała po raz kolejny udowadniać, że świadomie wyłamuje się z utartej konwencji kryminału. Bo czy poznaliśmy kiedyś denata, którego ktoś zabijał na raty? Znalezione na żwirowisku zwłoki mężczyzny mają w piersi ranę kłutą, którą… ktoś zakleił plastrem. Tymczasem denat ma również roztrzaskaną głowę. Ktoś chciał go zabić, potem zrezygnował, zależało mu na zabezpieczeniu rany, ale potem stwierdził, że jednak warto przywalić ofierze w głowę? To wszystko jest bardzo nieoczywiste, odwzorowując jednocześnie motywacje działania wszystkich ludzi zamieszanych w to morderstwo. Ale mamy tutaj również zaginięcie młodej kobiety. O ile denatowi można było wiele zarzucić, o tyle zaginiona dziewczyna była wzorem wszelkich cnót i doskonale wpasowała się w życiowy schemat osiągania tak zwanych sukcesów. Matka zaginionej jednak coś ukrywa. Oba te zdarzenia będą w ścisłym związku. Jeż pokaże te zależności w charakterystycznym dla siebie stylu. Nie tyle zadba o konwencję kryminału, ile bardziej w tej konwencji po raz kolejny umieści sporo ważnych treści społecznych. Między innymi opowie o tym, że rozmaite skrajne emocje bardzo często prowadzą do działań, których w zwyczajnych okolicznościach byśmy nie podjęli.

„Kto jest bez grzechu” to historia o tym, w jaki sposób krzywdzone kobiety usiłują wziąć odwet, ale również o odwecie na samym sobie. Otrzymujemy tu pozornie czytelną dychotomię: krzywdziciele scharakteryzowani są w taki sposób, że nie mamy cienia wątpliwości, iż powinni zostać ukarani, a ofiary same w sobie wyrażają oczekiwanie, by ktoś wymierzył sprawiedliwość, bo same tego z różnych powodów nie mogą zrobić. Tylko że oczywiście jest tu trochę inaczej. Pokrętnie i dwuznacznie. To cecha charakterystyczna pisarstwa Agnieszki Jeż. Pozornie mówi o sprawach, które rozumiemy, bo myślenie o nich ukształtowały w nas stereotypy. Tymczasem okaże się, że nic nie jest tu oczywiste. Zwłaszcza obraz tego, co możemy zrobić z miłości do najbliższej osoby. Bo prorocze okażą się przemyślenia Wiery o tym, że „ci, co kochają, są nieobliczalni”.

Analizując sprawę, którą musi rozwiązać, bohaterka Jeż jest stale rozdarta. Z jednej strony działa zgodnie ze swoją intuicją, z drugiej jednak – jako profesjonalna policjantka decyduje się na dedukcję i stara opierać się tylko na faktach. W tym śledztwie wydarzy się sporo, a to wszystko wpłynie na emocje Jezierskiej. Myśląc o zaginionej dziewczynie, bohaterka zestawi jej sposób życia i funkcjonowania z tym, kim sama była w jej wieku. Pojawią się tu także próby analizy tego, w jaki sposób Jezierska i jej siostra poradziły sobie z bolesnym bagażem wspomnień z rodzinnego domu. Czy rzeczywiście udało im się to zrobić? O ile postać Jezierskiej jest tu dość czytelnie nakreślona i jeśli znamy poprzednie książki cyklu, to nic nas raczej nie zaskoczy, o tyle dowiemy się w tej powieści, do czego zdolna jest Anna – siostra pozostająca wciąż w cieniu, niemogąca obronić się przed zarzutami stawianymi jej przez Wierę.

Ta powieść jest również ciekawą fantazją o tym, że nigdy nie zwracamy uwagi na ludzi doskonale wtopionych w otoczenie. To właśnie ta mimikra umożliwia przetrwanie, ale również daje inne możliwości. Zawsze pojawia się zdziwienie, że do czegoś złego, niemoralnego albo przynajmniej moralnie dwuznacznego zdolna była osoba, którą świat uważał za odpowiadającą wszelkim oczekiwaniom. I uczyniła to w milczeniu. Jeż skupi naszą uwagę na ludziach, którzy bardzo często nie istnieją w świadomości innych. Są na swoim miejscu, nie rzucają się w oczy, wypełniają role społeczne, są adekwatni, odpowiedni, cisi i zawsze przewidywalni. To w rejon tak zwanej przewidywalności ta powieść wedrze się z siłą huraganu. Dlatego ciekawe jest to, w jaki sposób wspomnianą już kameralną konwencję powieści kryminalnej Agnieszka Jeż doprowadzi do nieszablonowego zakończenia.

„Kto jest bez grzechu” to również gorzkie rozliczenie z tym, jak dzisiaj Polacy postrzegają policję oraz jej obowiązki. Odnieść można wrażenie, że samotność Jezierskiej wzmocniona została również przez to, że w pracy – mimo nowego partnera mającego pomóc w rozwiązaniu zagadki kryminalnej – Wiera wciąż pozostaje sama. Ani nie może być kimś, komu się ufa, ani też sama nie jest w stanie stworzyć atmosfery zaufania. Polacy przed policją stają na baczność, bez względu na to, jak uczciwie żyją. Jeż pokaże, z jakimi trudnościami w prowadzeniu śledztwa mogą się mierzyć policjanci, kiedy pracują z ludźmi. Ale nie tylko dlatego przez dłuższy czas Jezierska stoi w miejscu i nie jest pewna niczego, co do tej pory wydedukowała. Agnieszka Jeż opowiada o tym, jak trudno zrozumieć i ujrzeć w całym dramatyzmie sytuacje, którym przecież na co dzień przyglądamy się sami, jesteśmy ich uczestnikami. To też intrygująca historia o miłości i jej braku. O tym, że być może jest to najważniejsze i najbardziej sprawcze uczucie, jakie możemy żywić. Po raz kolejny Jeż udowadnia, że dobrze zna życie i jest jego baczną obserwatorką. Ci, którzy polubili Wierę Jezierską za jej zadziorność i nieszablonowość, przeczytają tę książkę z dużą satysfakcją.