2025-03-19

„Zaleca się kota” Shō Ishida

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy


Data wydania: 26 marca 2025

Przekład: Dariusz Latoś

Liczba stron: 264

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Powrót do domu

To oczywiście książka dla wielbicieli kotów i to oni mają być targetem bez względu na to, czy interesują się literaturą, czy też nie. Ja się interesuję, więc zajrzałem do prozy Shō Ishidy z nadzieją, że znajdę tam ciekawą symbolikę kota i że tak naprawdę przecież nie o umiłowanie tych futrzaków będzie chodzić. Nie zawiodłem się. Miałem wręcz niedosyt, gdy autorka opowiedziała pięć intrygujących życiorysów, nie pokusiła się na przykład o dziewięć, jak dziewięć żywotów przypisywanych kotom. To jednak wystarczy, by ujrzeć świetnie nakreśloną panoramę współczesnej Japonii. Ludzi, którzy żyją w swoistym labiryncie i klatce zarazem, co egzemplifikuje układ ulic w Kioto, pomiędzy którymi znajduje się magiczna wyrwa, a w niej – tajemniczy adres, gdzie przychodzą zdesperowani pacjenci, by na swoje bolączki otrzymać prostą receptę: „przepiszę kota”.

Zacznijmy zatem od przestrzeni opresji. Ishida proponuje nam miejsce, które przypomina trochę starą szafę, skąd można udać się do Narnii i oderwać od rzeczywistości. Tu formułą wyjściową jest wizyta w enigmatycznym gabinecie terapeutycznym. Miejscu, do którego – co podkreślane i ważne – część ludzi nie jest w stanie przyjść, nie może otworzyć właściwych drzwi. Trafiający tu zderzają się ze skrajnie różnymi reakcjami na werbalizowane przez siebie problemy. Od nonszalancji i ignorowania po pełną empatię. Ale i tak antidotum na wszystko ma być tymczasowe posiadanie kota, nic nie rozwiąże się ani nie uprości tylko dzięki jednej wizycie w dziwnym miejscu, którego adres pojawia się i znika. Ludzie poszukujący pomocy i odpowiedzi na fundamentalne pytania, których być może nigdy sobie nie zadali, to ludzie wtopieni w wielkomiejską tkankę, gdzie rutynę istnienia wyznaczają normy, pracoholizm, wszelkiego rodzaju uporządkowanie, regulaminy, decyzyjność. Niemający prawdziwego kontaktu ze swoim wnętrzem Japończycy różnej płci czy wieku otrzymują szansę na ten kontakt. Portretując społeczeństwo zatomizowane, lecz jednocześnie funkcjonujące jako tak zwany zdrowy organizm tylko dzięki podporządkowaniu się narzuconym rolom społecznym, Shō Ishida ukazuje przestrzeń egzystencjalnego dyskomfortu. Wkracza w nią za każdym razem inny kot, ale każdy z nich niesie to samo – pozwala na uwolnienie się od tego, co opresyjne. Bo to przecież książka o tym, jak skomplikowane jest wychodzenie ze strefy komfortu, by poznać siebie naprawdę. Nawet wówczas, gdy ta strefa jest pełna wewnętrznej goryczy, ale nie sposób się z nią pożegnać, jeśli… nie spojrzy się na swoje życie z dystansem.

Zapracowany i upokarzany w pracy dwudziestopięciolatek. Mężczyzna w średnim wieku, który cierpi na bezsenność, lecz jego głównym problemem jest bycie osobnym – w pracy i życiu rodzinnym. Matka i córka skonfrontowane ze sobą naprawdę, gotowe do rozmowy i wzajemnego zrozumienia dzięki podobnemu doświadczeniu z kotem. Perfekcjonistka, która wie, że dobre życie to przede wszystkim uporządkowane życie. Gejsza starająca się odzyskać samą siebie po utracie – najcenniejsza i najbardziej chyba przejmująca historia w tym zbiorze pięciu opowieści, bo w niej symbolika kota zostaje znacznie bardziej poszerzona i Ishido zdradza, o co tak naprawdę jej chodzi z niekonwencjonalną terapią. Być może nawet zdradza za dużo, ale to też chyba japoński sposób na stworzenie czegoś dobrego: nazwać, określić i zdefiniować precyzyjnie. Niemniej zwolennicy otwartych zakończeń, których tak często brakuje literaturze azjatyckiej, będą usatysfakcjonowani. Zwłaszcza że sporo w „Zaleca się kota” kryje się właśnie w cieniu niedopowiedzeń i w ostatnich zdaniach poszczególnych części.

Odrywając się na chwilę od tego, jak japońska pisarka wykorzystuje motyw kota, warto wspomnieć, że jest to również książka pełna dokładnych, sugestywnych i pięknych opisów tego, jak kot może wyglądać. Urok tego zwierzęcia skontrastowany jest z chaosem emocjonalnym, jakiego doświadczają tymczasowi właściciele. Bo w przeciwieństwie do kotów nie są sobą albo nie mają kontaktu z tym, co uczyniło ich takimi, jakimi są – rozczarowanymi swoim życiem. W pierwszym rozdziale pada bardzo ciekawe określenie opisujące zasadniczy problem bohaterów książki: „Ochrona porażonej psychiki była ważniejsza niż zrozumienie sytuacji”. To o młodziutkim bohaterze, który traci pracę. Zajęcie, które nie daje mu satysfakcji, i jednocześnie coś, co uznaje za konieczne, by trwać. Tak, nieszczęśliwe na różne sposoby postacie z tej opowieści głównie trwają, starając się za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom najbliższych, współpracowników, szefów, kultury, cywilizacji. Japończyków mających rozmaite problemy łączy jedno: nikt nie nauczył ich kontaktu z samymi sobą, choć za wszelką cenę usiłują być w poprawnych kontaktach z otoczeniem. Dlatego Ishida proponuje wyjście naprzeciw prawdziwym emocjom. Gdyby je określać kolorami, ta książka byłaby barwnym, choć chwilami gorzkim obrazem tego, jak potrafimy być różnorodni, gdy wreszcie zezwolimy emocjom na ujawnienie się.

Ale „Zaleca się kota” to książka pełna także zniewalającego poczucia humoru, również językowego (co się dzieje po wypiciu herbaty z kocimiętki), dlatego doceniam umiejętność zgrabnego tłumaczenia, wyczulenie na niuanse humoru sytuacyjnego i słownego. Shō Ishida nie odkrywa przed czytelnikami ani swoimi bohaterami niczego, co nie byłoby na wyciągnięcie ręki przy odrobinie pracy nad sobą. Pomocny staje się kot. Jego wieloznaczna figura jest zgrabnym spiritus movens, jednakże moc tej opowieści, podzielonej na pięć uzupełniających się historii, kryje się w dość oczywistym i prostolinijnym pochyleniu się nie nad zwierzęciem, lecz nad człowiekiem wstydzącym się swoich uczuć lub nieznającym ich z różnych powodów. Relacja ze zwierzęciem przypomina tutaj parabolę opisywaną już przez Saint-Exupéry’ego, bo to rzecz o oswajaniu kota, a naprawdę – o zbliżaniu się do drugiego człowieka.

Pięć opowieści o bliskości i intymnej potrzebie bycia zrozumianym. Opowieści o społeczeństwie, w którym bliskość z różnych powodów jest trudno okazywać, a jakakolwiek intymność sfery przeżyć nie jest rzeczą najważniejszą, najważniejsze są przynależność i przydatność. To nie kot stanie się punktem wyjścia do przemian i zdziwień. Coś zupełnie innego, co zaskoczeni bohaterowie odnajdą wyjątkowo łatwo. Ujęta w pastelową okładkę budująca i bardzo ciepła książka, w której przejrzeć się może ze swoimi słabościami każdy z nas – bez względu na to, czy jest wielbicielem kotów, czy też nie.


2025-03-12

„Złodziejka matek” Magdalena Genow

 

Wydawca: Biuro Literackie


Data wydania: 10 marca 2025

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Poszukiwania siebie

 

Magdalena Genow swoją książką zbliżoną objętościowo do znakomitego „Bezmatka” Miry Marcinów mogłaby znakomicie uzupełnić jego leitmotiv „matki nie odchodzą” – i robi to, nadając temu zwrotowi zupełnie nowe znaczenie. Nie dlatego, że to zupełnie inna opowieść, bo nie jest konfesyjną historią żałoby jak u Marcinów. Także nie dlatego, że Genow jako kolejna polska pisarka udowodni, iż motyw macierzyństwa jest nadal w literaturze kopalnią, w której odkryć można następne literackie skarby. Dlaczego? „Złodziejka matek” – krótka i niesamowicie sugestywna książka – zaprezentuje w nieoczywisty sposób to macierzyństwo. Głównie dzięki interesującej polaryzacji pokazującej, że bycie matką to zazwyczaj kwestia wyboru, jednak bycie córką już nim nie jest. I ma to swoje zasadnicze egzystencjalne konsekwencje. Myślę, że o fantazjach na ich temat w dużej mierze jest ta powieść.

Dlatego użyłem określenia „kolejna pisarka”, gdyż portretując skomplikowane więzi między matką a córką, Genow eksperymentuje także formalnie, jak zrobiła to w wydanym przed dekadą „Otolicie” Katarzyna Gondek. Tam mieliśmy do czynienia z czymś, co nazwałem „figurą Matki”, tutaj rodzicielka będzie punktem wyjścia opowieści egzystencjalnej o tym, jak rozpaczliwie i jak kompulsywnie córka, której matka na różne sposoby była nieobecna, staje się kobietą świadomą macierzyństwa dopiero wówczas, gdy doświadczy własnego, konfrontując je ze wspomnieniami.

Matka Emmy była artystką. Miała też tak zwane żółte papiery. W sugestywnym wstępie czytamy, jak nazywa córkę neologizmem, jak przekazuje jej zasadniczą mądrość życiową, a potem jak oddala się od niej, chociaż to specyficzny rodzaj oddalenia. Bo Emma ma w gruncie rzeczy podobną wrażliwość, nie wpisuje się w żaden schemat, myśli o świecie i odczuwa go nieszablonowo, tkwi w niesatysfakcjonującym ją związku, a przede wszystkim stara się zrobić wszystko, żeby wykraść z innych kobiet to, czego nie otrzymała jako dziewczynka, by prowadzić pełnowartościowe życie i by wiedzieć, co ma przekazać własnym dzieciom. Daje im troskę, jest uwrażliwiona na niuanse ich osobowości, idzie inną drogą, a nawet dwiema różnymi drogami, bo Magdalena Genow opowiada również o tym, że ponowne macierzyństwo wcale nie jest doświadczeniem powtarzalnym. Podoba mi się to, że opowiadana wprost historia o nieukojonym żalu po matczynym odrzuceniu staje się tutaj wielowątkową opowieścią także o naturze jako matce, o ukształtowanych przez nią żywiołach, o formach i kształtach życia ściśle związanego ze światem, który jako ludzie rujnujemy.

„Złodziejka matek” jest najciekawsza wtedy, kiedy odrywa się od realizmu i próbuje definiować macierzyństwo w poetyckiej sekwencji obrazów, które wzajemnie się uzupełniają. Wskazałem już, że bycie matką nie będzie tutaj powtórzeniem. Nie może nim być, bo wyobraźnia i wrażliwość narratorki nie pozwalają jej wchodzić w utarte koleiny, myśleć schematycznie, wkraczać w ponurą rutynę, uczyć się przede wszystkim na niepowtarzaniu błędów. Tu bycie matką jest poszukiwaniem, ale to przede wszystkim książka o poszukiwaniu matki w innych. Przyjaciółka narratorki kolekcjonuje różne przydasie, ona sama – matki właśnie. Jednocześnie to opowieść o tym, jak tworzy się zbiór ponurych wspomnień, z którymi nie można sobie poradzić przez wypieranie, zapominanie. Pamięć jest tu bardzo żywa, jednakże najcenniejsza jest wyrosła z tej pamięci wrażliwość na detale. Jest w powieści zresztą mowa wprost o „glejcie na wrażliwość”. Genow opowie o kobiecie jako istocie nawiązującej metafizyczny kontakt z naturą, a jednocześnie z samą sobą – poszukiwaczką tego wszystkiego, co odebrała jej matka, każąc później wstydzić się w szkole pochodzenia z rodziny patologicznej, a tak naprawdę stale pamiętać, iż ruszyła w drogę z deficytami, którym trzeba wyjść naprzeciw.

Partner bohaterki zakochany w świecie sztucznej inteligencji – „wyeksportował fragment własnego mózgu do komputera” – jest zadaniowy, a przede wszystkim skoncentrowany na logicznym myśleniu. Myślenie i analizowanie świata przez Emmę wynika z tego, jakiego impulsu doświadczy i co będzie szło za tym impulsem, jaki rejon asocjacji otworzy się w jej mózgu. Emma także przywiązuje ogromną rolę do własnego ciała, bo zarówno tęsknoty, jak i pragnienia związane z byciem córką, a potem matką, ściśle związane są z reakcjami ciała – na przebieg ciąży, poród czy połóg. Świetnie skonstruowana scena, w której Genow pokazuje, jak w świadomości męża poród żony konkuruje z przebiegającą w tym samym czasie operacją domowego kota, obrazuje jednocześnie, że Emma stale jest zaprogramowana na bycie w egzystencjalnym dyskomforcie, bo zajęła czyjś czas; może być na drugim planie, czuje jakąś wewnętrzną potrzebę kwestionowania siebie oraz swoich przeżyć jako najważniejszych. To z jednej strony postać tragiczna i nieszczęśliwa, z drugiej jednak – silna poprzez świadomość tego, że nie jest wyjątkowa. A jednak jest taka. Dlatego ta książka przykuwa do siebie mocniej niż choćby dwie wspomniane na wstępie powieści, gdyż Magdalena Genow zbliża nas do bohaterki bardzo nieoczywistej. Emma jest nikim i wszystkim jednocześnie. Życie Emmy jest doświadczeniem traumatyzującym, a przy tym bardzo uniwersalnym.

Bywa, że jest zazdrosna o emocje innych. O to, że jej koleżanki mają tak zwane normalne matki. O to, że kogoś wzrusza w hitowym filmie coś, co w żaden sposób nie porusza Emmy. Ją cechuje – jak to autorka trafnie zaznacza gdzieś mimochodem w jednym z rozdziałów – „selektywna uważność”. Dlatego „Złodziejka matek” jest od pewnego momentu zupełnie nieprzewidywalną powieścią. Zgrabnie wybrzmiewa tutaj metafora skafandra kosmonautki w odniesieniu do Emmy, ale Genow dba o detale każdego akapitu w taki sposób, by wykrzesać niezwykłą opowieść z zasadniczo oczywistych uwarunkowań życiowych. Jest też ciekawa symbolika ciała zalewanego falami, nawiązanie do oceanicznych głębin i  występujących tam form życia, zmuszanie do zastanawiania się nad tym, do czego tak naprawdę Genow porównuje macierzyństwo.

I jest tu trochę tak jak ze światem oglądanym przez bohaterkę: widzimy wszystko jak przez firankę, nie możemy być bezpośrednimi świadkami, jednakże dostrzegamy dużo więcej niż ci, którzy są fizycznie najbliżej. „Złodziejka matek” to powieść eksperymentująca z perspektywą prezentowania kobiecego wyobcowania i kobiecej wrażliwości. Główna bohaterka stale rozmyśla o tym, kim jest i kim mogłaby być, fantazjując, antycypując, porównując, wprowadzając czytelnika w pewien niepokój, który narasta. Bo to opowieść jednocześnie o porzuconej dziewczynce, empatyzującej z cierpieniem natury kobiecie i o kosmonautce, która doświadcza stygmatyzowania, lecz dzięki niemu odkrywa samą siebie w mikrokosmosie intymnych przeżyć. Pięknie napisana książka, można ją czytać, szepcząc komuś do ucha. Kameralna i czuła, lecz także z ogromnym ładunkiem emocjonalnym i trafnymi obserwacjami socjologicznymi dotyczącymi zmieniającego swe oblicze świata, w którym trzeba zaakceptować siebie słabą i silną jednocześnie.