2024-03-11

„Nieumieranie. Opowieść o życiu po śmierci” Marta Szymska

 

Wydawca: Wydawnictwo Relacja

Data wydania: 13 marca 2024

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Świadomość w rozpaczy

Marta Szymska z pewnością nie ma ambicji literackich Joan Didion, autorki „Roku magicznego myślenia”, albowiem sama na wstępie zaznacza, że „Nieumieranie” to zapis jej świadectwa, nie literatura w podstawowym znaczeniu. Czy ta książka na tym traci? Niekoniecznie. Są w niej fragmenty naprawdę chwytające za gardło i takie, w których trudno z narratorką złapać oddech, gdy opowiada o emocjach po zniknięciu syna, powtarzając na przykład te najważniejsze zdania, które są jak kamienie u szyi albo  rany zadane w samo serce. Najcenniejsza jest jednak szczerość tej wypowiedzi. Umiejętne odsłanianie tego, jak rozmaite oblicza może mieć rozpacz. Bo „Nieumieranie” to jednocześnie książka o kompulsywnej walce, by życie po doświadczeniu granicznym wróciło na właściwe tory, oraz o rozpaczliwym poszukiwaniu śladów obecności kogoś, kto odszedł i już nie wróci.

Szymska opowiada o utracie jedynego syna. Eliasz nie żyje. I w zasadzie to wszystko mogłoby już zdefiniować tę narrację, nie trzeba dodawać żadnych słów, by skierować baczną uwagę czytelnika na to, w jaki sposób o śmierci opowie matka, która chce zrozumieć siebie w żałobie, a po tym zrozumieniu – odbudować się, bo przecież ona w przeciwieństwie do syna nadal żyje. Dla mnie jako ateisty i zwolennika przekonania, że śmierć jest absolutnym końcem, bez taryfy ulgowej w postaci nadziei na jakieś spotkania ze zmarłym w zaświatach, „Nieumieranie” było bardzo ciekawym doświadczeniem czytelniczym, bo próbowałem zrozumieć zupełnie inną perspektywę. A raczej obserwowałem, w jaki sposób Marta Szymska dobierze słowa i sformułuje zdania, bym nie przerwał lektury, bo jej takt opowiadania o swoich emocjach z pewnością nie pozwala na to, by autorka sugerowała, że jej punkt widzenia na życie po śmierci jest słuszny i konieczny do naśladowania.

Tymczasem wiara w Boga, jego sprawczość, celowość spowodowania tragedii, która ma nieść w sobie i naukę, i próbę – to wszystko daje Szymskiej siłę, aby przetrwać najgorsze. Przede wszystkim nie ugrzęznąć we wszechogarniającej pustce. Korespondując z przyjaciółką, autorka zaznacza, że wcale nie jest dzielna, jak jest jej to sugerowane. Ona jest przede wszystkim świadoma. Jej opowieść będzie właśnie o samoświadomości. O okrutnym dyskomforcie straty, który może sparaliżować, i o racjonalizowaniu sobie własnego bólu wraz z próbami jego odpychania, co prowadzi do specyficznej formy ekspiacji. Marta Szymska opowiada o cierpieniu jednostkowym, lecz również uniwersalnym. O tym, jak niezwykle trudno jest zajrzeć w głąb siebie, kiedy stoi się wobec najbardziej przerażającego faktu. Bo przecież rodzice nie powinni żegnać swych dzieci w sposób ostateczny. A Eliasz umarł. Zrozumienie tego zdania, ukorzenienie go w świadomości, która nie będzie później zmierzać do destrukcji, jest piekielnie trudne, jednak możliwe.

Dlatego ta z jednej strony wstrząsająca, a z drugiej niezwykle czuła książka o samotności żałoby staje się na pewno czymś na kształt prozy konfesyjnej, kierującej się gdzieś do wewnątrz przeżyć samej Szymskiej, ale również jest tekstem mogącym inspirować innych zrozpaczonych rodziców, którzy musieli pożegnać swoje dzieci. Autorka już na wstępie zaznacza, że dochód ze sprzedaży „Nieumierania” zostanie przekazany instytucjom charytatywnym. Już samo to jest znaczącym argumentem, by tę książkę kupić. Tym bardziej że Szymska w swojej prywatnej opowieści wyraźnie sugeruje, które segmenty działalności charytatywnej w Polsce domagają się wsparcia. Jak trudno jest to wsparcie uzyskać, kiedy nie ma się samozaparcia, determinacji i zwyczajnej siły do walki o normalność wtedy, kiedy przecież nic już nie jest normalne, a z pewnością nie jest postrzegane jako warte jakiejkolwiek walki.

Autorka odnalazła wiele szczęścia w nieszczęściu. Jej opowieść jest świadectwem tego, ile życzliwości i empatii kryje się w każdym z nas. „Nieumieranie” to rzecz o tym, że umysł w rozpaczy zamyka się na racjonalizacje oraz wyjaśnienia ze strony świata, który – tak nie do zniesienia okrutnie – jest dokładnie taki sam jak przed piekielnym doświadczeniem śmierci dziecka. Na drodze Szymskiej stają ludzie, którzy pozwalają jej znaleźć kontakt z jej emocjami w taki sposób, by stopniowo wyzwalała się z rozpaczy. Nie chodzi tylko o wspaniałego partnera, który towarzyszy jej na każdym kroku od momentu, w którym Eliasz znika, do czasu, kiedy w głowie boleśnie kołacze się myśl, że to już rocznica jego odejścia. To, co opowiada autorka, a co przecież jest prawdą, bo każde zdanie tej książki jest raz bolesne, raz melancholijnie piękne, to również ważne i cenne świadectwo. Opowieść o dobrych ludziach, która ukazuje się w kraju, gdzie często innych posądza się o znieczulicę. Tymczasem „Nieumieranie” to wzruszająca opowieść nie tylko o tym, który nagle odszedł, ale również o ludziach, którzy zostali. Ze swoją troską i umiejętnością wsparcia, które nie są ani nachalne, ani pozbawione szczerości.

Skoro wraz z dzieckiem umiera przyszłość rodziców, Szymska usiłuje pokazać, w jaki sposób najpierw uczyła się koncentrować tylko na tym, co jest tu i teraz, a następnie przyzwyczaiła się do takiego sposobu funkcjonowania, w którym nie było już odpowiedzialności za przyszłość. A jednak pozostawienie za sobą przeszłości także było bardzo trudne. Bo przecież Eliasz odszedł tylko fizycznie. Największy ładunek emocjonalny mają z pewnością fragmenty, w których autorka opowiada o tym, jak i gdzie szuka obecności zmarłego syna. Jest w tym i przejaw pięknej, bezgranicznej miłości, ale również wzruszająca chęć zrozumienia, że doświadczenie graniczne nie stało się doświadczeniem z nieuniknionymi konsekwencjami. „Nieumieranie” ze swoim niezwykle trafnie dobranym tytułem jest książką o tym, w jaki sposób nazwać, a potem zwalczać złe emocje. Wtedy gdy one wszystkie mówią o bezwzględnym końcu. Bo jakbym ja zachował się w sytuacji bohaterki? Nie mam dzieci i nie wierzę w Boga. Teoretycznie niepotrzebnie szukałem w tej książce siebie albo czegoś dla siebie. A jednak dużo znalazłem. Wiele mądrych refleksji, jak zwalczać strach, który staje się bezpośrednim doświadczeniem i gotów jest sparaliżować na zawsze. Jak przetrwać, kiedy to, czego nawet nie można sobie wyobrazić, staje się nad wyraz realne. „Nieumieranie” to piękne epitafium. Nie literacka próba opowiadania o rozpaczy po utracie bliskich, którą znaleźć można na przykład w „Bezmatku” Marcinów czy w „Umarł mi” Ingi Iwasiów. Książka absolutnie dla każdego, choć absolutnie nikomu nie można życzyć tak przerażającego doświadczenia, o którym Szymska opowiada jako o losie, który po prostu trzeba zrozumieć i zaakceptować. Piękna jest ta prostota opowieści. To, że autorka jest bezpretensjonalna i bardzo szczera, a łzy można ronić wraz z nią podczas lektury. Co jest naprawdę ważne w takim rodzaju doświadczenia? Marta Szymska mówi wprost i nie musi to brzmieć literacko: „Akceptować swój smutek”. I o tym przede wszystkim jest ta warta uwagi (oraz kupna!) narracja.

2024-03-04

„Baldur. Wyspy Białego Słońca” Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak

 

Wydawca: Empik Go

Data wydania: 31 stycznia 2024

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Thriller bez napięcia

Zwykle z ogromnym zainteresowaniem czytam zarówno islandzkie powieści – zawsze gorąco za nie dziękuję znakomitemu tłumaczowi Jackowi Godkowi – jak i książki, których akcja rozgrywa się na Islandii. To w końcu mój nowy dom. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak może inspirować literacko i jak wdzięcznym tłem powieści każdego rodzaju może się stać, jeśli tylko ktoś połączy wrażliwość na niebywały klimat Islandii z umiejętnościami literackimi. Dobrze mi znani autorzy dotyczącej wyspy znakomitej literatury faktu – „Szeptów kamieni” (czytanych dwukrotnie) czy „Zostanie tylko wiatr” – postanowili chyba przekonać samych siebie, że będą też świetnymi twórcami thrillera psychologicznego. Z dużym smutkiem i rozczarowaniem muszę stwierdzić, że nie są. „Baldur” negatywnie zaskoczył mnie na tylu poziomach, że czuję się w recenzenckim obowiązku wskazać jedynie najistotniejsze mankamenty tej powieści. Książki ze sporym potencjałem, bo na przykład wizerunek toksycznej rodziny, a przede wszystkim matki, to coś naprawdę frapującego. Szkoda, że bez głębi psychologicznej, która powinna wywołać u czytelnika ciarki na plecach. A przecież wydaje się, że autorzy postawili przede wszystkim na psychologię, bo z akcją i jej rozwojem, a także z koniecznymi w thrillerze plot twistami jest tutaj bardzo źle.

„Baldur” to opowieść o Islandczyku w średnim wieku. To dziennikarz, który boryka się z wieloma problemami, a największym z nich jest niemożność pozbycia się przekonania, że jego życie naznaczone jest fatalizmem, a on sam jest chodzącym nieszczęściem, człowiekiem, który nie może uciec od bliżej niezdefiniowanego mroku. Ten mrok się rozrzedzi, kiedy zorientujemy się, że autorzy chcą przedstawiać złożoną psychikę swojej postaci za pomocą wykładów albo trzymających się skrupulatnie prostej struktury zdań. Nie stoi za tym literackie odsłanianie tajemnic, bo „Baldur” jest napisany w taki sposób, jakby jakaś ciekawa gra cieni rozgrywała się za kotarą, którą autorzy postanowili nagle zerwać i zobaczyliśmy, że nie ma tam w zasadzie nic zaskakującego. Nic, co powodowałoby szybsze bicie serca, zapadało w pamięć, wywoływało niepokój. Mówiąc krótko: „Baldur” to powieść z potencjałem, jednak już w połowie spalonym niczym w lawie z islandzkiego wulkanu. Potem próbuje się dać tej książce jakąś szansę, by mimo wszystko zaskoczyła, kazała uwierzyć, że dalej jest coś naprawdę niemożliwego do przewidzenia, wstrząsającego, przede wszystkim udowadniającego, że autorzy rozumieją, w co grają, na pewno przeczytali wcześniej mnóstwo thrillerów i wiedzą, jak wymagający jest ten gatunek.

Największym problemem w odbiorze „Baldura” jest znalezienie jakiegoś wiarygodnego uzasadnienia faktu, że wydarzenia drugiej przestrzeni czasowej rozgrywają się tysiące kilometrów od Islandii, w Beskidzie Niskim. Dlaczego tam? Bo autorzy przez jakiś czas mieszkali w tych okolicach. Jednak nie jest to w moim odczuciu sensowny argument, by akurat tam umieszczać tę część intrygi, która będzie potem wpływać na islandzką płaszczyznę narracji, nadając jej nowe znaczenie. Skoro miała to być książka z nordyckim klimatem, oddająca niepowtarzalność Islandii, która naprawdę jest miejscem niezmierzonych inspiracji literackich, tamta historia z retrospekcji najlepiej prezentowałaby się właśnie gdzieś na islandzkiej prowincji. Może w ukochanym przez Berenikę Lenard i Piotra Mikołajczaka rejonie Fiordów Zachodnich? Nie widzę absolutnie żadnego uzasadnienia, by przeszłość nakładająca się w ponury sposób na teraźniejszość miała się rozgrywać w tym konkretnym regionie Polski, w ogóle tak daleko i w tak nieprzystawalny do wszystkiego sposób.

Nie wiem, jak pracowali nad „Baldurem” autorzy, ale narracja z Beskidu Niskiego jest o wiele lepsza, ma przede wszystkim literacką wartość oraz spory, jednak zmarnowany potencjał. Widać w niej dużo wyraźniej wyeksponowaną wrażliwość na detale, umiejętność pokazywania bohaterów w niejednoznacznym świetle, zaglądania do wnętrza ich zranionych dusz. Część rozgrywająca się na Islandii jest sucha, sprawozdawcza i powodująca, że główny bohater nie wzbudza właściwie żadnych emocji. A to przecież postać, która ma nieść planowane kolejne tomy serii. Narracja w tej płaszczyźnie czasowej, czyli w lecie 2019 roku, wydaje się pisana z ogromnym napięciem, by forma była bez zarzutu, lecz pod formalnie dobrą opowieścią nie kryje się żaden dryg do pisania literatury. To literackie „napinanie się” – którego, zaznaczam wyraźnie, nie ma w części z Beskidu Niskiego – owocuje czasami takimi zdaniami jak to: „Potrzebowałem racjonalizacji, która wzięłaby w ryzy mój od wczoraj zagnieżdżający się, pęczniejący i zajmujący coraz więcej miejsca strach”.

Kolejny problem autorów polega na tym, że koniecznie chcą napisać o tym, na czym się znają. Ponieważ jest to książka osadzona częściowo na Islandii, pozwolę sobie użyć islandzkiego słowa znakomicie oddającego charakter historii dorosłego Baldura. To słowo to „nafnaflóð”. Natłok i nagromadzenie nazw własnych są chwilami nie do uniesienia. Jakby dla czytelnika istotne było, którą linią lotniczą leci jakaś postać z powieści. I kiedy widać, że w wielu miejscach „Baldur” zamiast dobrego thrillera staje się dobrym przewodnikiem, czyli formalnie tym, w czym autorzy są znakomici, a mianowicie literaturą faktu, czasem ta omnipotencja w opowiadaniu o Islandii zaczyna kuleć, gdy dowiadujemy się, że z samolotu rozwożeni są taksówkami tylko mieszkańcy Ísafjörður, a przecież stamtąd startuje samolot, lotnisko obsługuje zaś mieszkańców trzech gmin zlokalizowanych w jego rejonie i zdecydowanie nie wszyscy pasażerowie każdego lotu to mieszkańcy tego miasta. To jednak nie jest w zasadzie istotne dla kogoś, kto nie jest z Islandii albo jej nie zna. Czytelnikom spodoba się wykreowany przez Lenard i Mikołajczaka islandzki świat. Gorzej jednak z intrygą, która rozwija się w tych pięknych północnych dekoracjach. I czasem z poczuciem humoru, bo zdarzają się suchary jak ten, że na Grenlandię Internet jest transportowany na paletach.

Celowo staram się nie wspominać o fabule oraz jej zwrotach, gdyż zwykle recenzje krytyczne mocno zbliżają się do tak zwanych spojlerów, a nie chcę tego robić autorom, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ta historia niektórym czytelnikom może się spodobać. Mnie raczej zmęczyła. Punkt kulminacyjny znajdziemy w połowie, a potem jest już tylko równia pochyła. Choć oczywiście trzeba przyznać, że autorzy bardzo się starają, by przede wszystkim rozmyć definicje winy i kary, które w „Baldurze” funkcjonują wielopoziomowo, co jest cenne dla literatury tego gatunku. Problem polega na tym, że o ile sama postać Baldura językowo przedstawiona jest w bardzo nieatrakcyjny sposób, o tyle nakładające się na teraźniejszość przerażające zdarzenia z przeszłości zmierzają ku rozwiązaniu mało wiarygodnemu. Chodzi zarówno o to, jak zarysowana jest postać tak zwanego czarnego charakteru i jak niewiarygodna psychologicznie jest jej przemiana. I nawet ciekawe wątki grenlandzkie mające być smaczkami dla czytelników gotowych sięgnąć po kolejne tomy serii nie czynią z „Baldura” dobrego thrillera, bo nim po prostu nie jest.

Trudno mi jest jednoznacznie określić, jaki status wydawniczy ma Empik Go, albowiem mimo poszukiwań w sieci (być może niewłaściwie szukałem) nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi, czy to dom wydawniczy oferujący tradycyjną formę wydania książki, czy też może jest to wydawnictwo selfpublishingowe. Dość zaznaczyć, że prawdopodobnie redakcja ani korekta nie spisują się tam profesjonalnie, skoro w książce pojawiają się błędy ortograficzne („w niebogłosy”, „fejs”) czy językowe („Bluszcz wdzierający się w każdy możliwy centymetr elewacji”), a polskiej niepoprawnej kalki anglicyzmu „zdawał się być” naprawdę się nie spodziewałem. Boleję nad tym dodatkowo, dlatego że być może nikt nie zasugerował autorom, że ta książka mogłaby mieć dwie znakomite płaszczyzny czasowe rozgrywające się w tym samym zimnym i mrocznym kraju dopasowanym do opowiadanej historii, o czym zdążyłem napisać powyżej. Czasem w takich wypadkach mam wrażenie, że autorzy krzywdzą czytelników, ale i ludzie odpowiedzialni za formalną stronę projektu książkowego krzywdzą samych autorów. Jednak nie to jest oczywiście najsmutniejsze w moim odbiorze „Baldura”.

Być może to redakcja również powinna zauważyć poważne uchybienia logiczne w powieści. Na przykład sytuacja finansowa głównego bohatera oraz sposób jej rozwiązania. Ten sposób pojawi się dużo później, ponieważ później odsłaniane są wszystkie karty, ale nie wierzę w to, że osoba mająca potężne długi tak późno wpada na oczywisty pomysł rozwiązania swoich problemów. Podobnie z epizodyczną postacią bezdomnego, który wyciąga od Baldura pieniądze. Krąży wokół centrum handlowego, których jest w rejonie stołecznym niemało, i bohater wcale nie musi wybierać akurat tego, by natykać się na nieprzyjemną dla niego postać. Ale wykazuje się masochizmem, albowiem ta postać stanie się istotna. Jest w „Baldurze” sporo dziwnych miejsc oraz co najmniej dziwnych rozwiązań fabularnych, których najwidoczniej nie przedyskutowano w redakcyjnym gronie. Bardzo mi przykro, że powieść zapowiadająca się tak interesująco w opisie wydawniczym może tak mocno rozczarować. A chciałem tylko przeczytać dobrą powieść z dreszczykiem, której akcja będzie się toczyć w mojej ukochanej Islandii. Poza banałami o mrocznej przeszłości, która zawsze dopada, i o zemście, o której napisano już tysiące razy i naprawdę trzeba być twórczym, by napisać o niej ciekawie, „Baldur” niesie ważne przesłanie: instytucja uznawana za przestrzeń bezpieczeństwa, czyli rodzina, może być  przerażająco okrutna. Tylko problem polega na tym, że nie opisano tego kreatywnie. Życzę autorom, by w kolejnych częściach serii naprawdę popracowali nad psychologiczną głębią swojej narracji, natomiast sam za te części już jednak podziękuję.  

2024-02-23

„Ostatni dzień na Ziemi” David Vann

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 31 stycznia 2024

Przekład: Dobromiła Jankowska

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Manipulacje

Steven Philip Kazmierczak. Dwadzieścia siedem smutnych lat życia. Walki o normalność, gdy jest się dla siebie największym wrogiem, a wyzwaniem jest sprostanie temu, by żyć w tak zwanej zgodzie ze sobą. Chłopak, który zamordował sześć osób i popełnił samobójstwo. Dość typowa dla Stanów Zjednoczonych sytuacja: młody człowiek z bronią w ręku strzelający do przypadkowych osób. Kazmierczak strzelił potem do siebie. I to najbardziej fascynuje Davida Vanna. Steve jako samobójca, nie morderca. Bo przecież z widmem samobójstwa autor idzie przez całe swoje życie. O tym, jak cierpi, konfrontując się z przedwczesnym i okrutnym dla niego odejściem ojca, napisał znakomitą książkę. Być może dlatego, że Kazmierczak odebrał sobie życie, Vanna tak zainteresowała jego biografia, bo jako syn samobójcy cały czas ma z tyłu głowy, że najtrudniej czasem znieść samego siebie, wytrwać ze swoją zaburzoną psychiką, bez skutku usiłując wydostać się z matni umysłu skażonego destrukcją. A właściwie autodestrukcją.

Mamy zatem książkę o chłopaku, który staje się atrakcyjny jako temat reportażu właśnie z powodu tego, że ostatecznie podejmuje decyzję, by zabić siebie. Tego kogoś, kto przez lata męczył się okrutnie ze swoimi myślami, emocjami, odczuciami. Tego, kto prawdopodobnie potrzebował prawdziwej psychoterapii, farmakoterapii, a może tylko prawdziwego przyjaciela, choćby jednej w jego życiu osoby, która uznałaby go za wyjątkowego, a nie odsuwała się, bo wiecznie był charakterologicznie niedopasowany do tak zwanej normy. Usunięto go nawet z wojska, które ze swoim uporządkowaniem zasad mogło być dla niego odskocznią i dać mu namiastkę takiego życia, w którym nie konfrontowałby się każdego dnia z piekłem, z samym sobą. Ale Kazmierczak to również zabójca. To wybrzmiewa tu jakby w nieco słabszej tonacji. Jakby dzięki temu książka miała nabrać sznytu czegoś, co nazwano jakiś czas temu kreatywną literaturą faktu. Czegoś, do czego kompletnie nie mam przekonania. A „Ostatni dzień na Ziemi” jedynie utwierdził mnie w tej opinii.

Praktycznie każda książka Davida Vanna była dla mnie pewnego rodzaju literackim wydarzeniem. Każdą przeżyłem głęboko i mam wrażenie, że przeczytałem uważnie. Również jestem synem samobójcy, więc rozumiem swoistą obsesyjność problemu. Wiem, że w pierwszej przetłumaczonej dla polskiego czytelnika powieści głównym bohaterem była rozpacz i zostało to w niesamowity sposób oddane. „Halibut na Księżycu” proponował większy dystans do problemu, ale z drugiej strony bardzo dojrzałą, poetycką i brutalną jednocześnie opowieść o dojrzewaniu do tego, by opuścić świat. Przykro mi to stwierdzać, ale nie mam pojęcia, jakie jeszcze uzupełnienia na temat odejścia ojca Vann chciał przemycić w tym „kreatywnym” reportażu, a nawet odnoszę wrażenie, że w pewien sposób wykorzystał biednego Kazmierczaka, aby po raz kolejny napisać o tym, że za ojcem tęskni i bardzo go kocha, ale jednocześnie zrobić to w innej formie, żeby wyglądało twórczo. Nie wygląda. Nie każdemu udaje się być wspaniale monotematycznym w swej twórczości jak choćby noblistka Herta Müller, która rozprawiała się wciąż na nowo ze swoimi traumami, pisząc za każdym razem znakomitą książkę. Tutaj mam wrażenie manipulowania czytelnikiem na kilku poziomach. Pomijam łączenie materiału faktograficznego z dygresjami autora, co zaciera granice reportażu. Bardziej martwi mnie to, że historia chłopaka, który – co trzeba podkreślić bardzo wyraźnie – stał się mordercą, jest tu przyczynkiem do tworzenia swoistego eseju o tym, co zostało już określone w dwóch powieściach, a tutaj przybiera znamiona obsesji – jednej z kilku, które dręczyły Stevena Kazmierczaka. Największych jednak manipulacji Vann dopuszcza się w sposobie opowiadania dwóch historii życia: swojej jako syna niepogodzonego z odejściem ojca i chłopaka, którego tożsamość kształtowały przede wszystkim silne i toksyczne emocje związane z jego matką oraz siostrą. Jakby autor chciał na dwóch płaszczyznach zaznaczyć, że można stracić rozsądek, jeśli nie ma się obok siebie zdrowego męskiego wzorca do naśladowania.

„Ostatni dzień na Ziemi” jest pełną żywiołowości rekonstrukcją zbrodni, lecz także równie pełną niekoniecznie spójnych dygresji opowieścią mającą bardziej charakter eseju. O czym? O tym, że szuka się podobieństw w przeżywaniu świata i czasami chce się je przedstawić w taki sposób, żeby stworzyły jakiś uniwersalny obraz cierpienia. Od początku do końca miałem wrażenie, że uniwersalne jest tu cierpienie samego Vanna, a opowieść o Kazmierczaku to sposób, żeby pomieszać literaturę faktu z esejem i ostatecznie zaproponować rzecz o samotności definiowanej przez samego Vanna, nie przez egzystencję i cierpienie Stevena, który po dwudziestu siedmiu latach przygnębiającego i pełnego napięcia życia odebrał je sobie.

„Nie mam dość doświadczenia, by naprawdę zrozumieć”. Vann wyraża dystans wobec opisywanej postaci, ale podkreśla też, że za wszelką cenę stara się ją zrozumieć. Dość dydaktycznie i chwilami bardzo wprost daje do zrozumienia, że jemu jako autorowi tej książki udało się uniknąć równi pochyłej Kazmierczaka, lecz z pewnością mógłby po takiej kroczyć. Nastolatek pozostający z dziedzictwem ojca samobójcy, czyli z zapasem broni, mógłby z niej zrobić okrutny użytek. Vann idzie w kierunku banalnych i dość jałowych rozmyślań o tym, dlaczego komuś takiemu jak on los wyznacza inny kierunek, a ktoś taki jak Kazmierczak idzie ku zatraceniu. „Ostatni dzień na Ziemi” wybrzmiewa słusznie i ciekawie w formie publicystycznej, gdy sugeruje, że Stany Zjednoczone mają naprawdę wielki problem, ponieważ prawa obywatelskie w tym kraju pozwalają szaleńcom sukcesywnie i bezkarnie się zbroić.

Materiał faktograficzny przedstawiany wprost jest bardzo ubogi. Cytowane w nadmiarze maile Kazmierczaka stają się w pewnym momencie trochę nużące, choć rozumiem, że mają oddać zarówno sposób jego myślenia, jak i matnię, w której się znajdował, zanim zdecydował się na desperacki akt przemocy. Ponieważ ta książka zawiera sugerowane tezy autora, trudno jest uwierzyć temu, co prezentuje – nawet gdy interesująco rekonstruuje czas przed zbrodnią, jej dokonanie i konsekwencje dla tych, którzy przeżyli. David Vann wykorzystuje wstrząsającą historię. Nie waham się użyć określenia „wykorzystanie”. Czuję, że po lekturze tej książki jestem bardzo nie fair w stosunku do Kazmierczaka, którego naprawdę chciałbym poznać, gdyż lakoniczne notatki w Internecie mówią naprawdę niewiele. Podoba mi się to, w jaki sposób Vann niuansuje niepokój czy nieprzystosowanie do świata bardzo różnorodnie wyrażane przez młodego zabójcę i samobójcę. Nie za bardzo zaś rozumiem, co kryje się za próbą pokazania „ludzkiego” wizerunku mordercy. Vann kreśli psychologiczny obraz dramatu dorastającego chłopca, nastolatka, studenta niedopasowanego do życia i samego siebie. Ale orbitując wokół problemów Kazmierczaka, stara się znowu – i mam wrażenie, że tym razem nietrafnie – zainteresować czytelnika tym, co zostało już skrupulatnie, wieloznacznie i naprawdę wyczerpująco opowiedziane w „Legendzie o samobójstwie” oraz w „Halibucie na Księżycu”.

2024-02-12

„Zanim mój mąż zniknie” Selja Ahava

 

Wydawca: Wydawnictwo Relacja

Data wydania: 22 lutego 2024

Przekład: Justyna Polanowska, Aleksandra Wróblewska

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł 

Tytuł recenzji: Rozpad i odkrywanie

Selja Ahava to z pewnością jedna z najciekawszych fińskich pisarek współczesnych. Nie wiem, jak jest w ojczyźnie autorki, ale uważam, że każda jej powieść powinna być uznawana za wydarzenie literackie. Charakterystyczna dla niej krótka forma zawsze kumuluje w sobie mnóstwo ukrytych treści. Takich emocji, które nie są nazywane, lecz sygnalizowane. W swej nowej książce Ahava ponownie po „Rzeczach, które spadają z nieba” opowie o utracie. Chociaż trudno jednoznacznie określić, czy to utrata dosłowna. Bo świat bohaterki tej powieści się rozpadnie, kiedy towarzysz jej życia, którego zawsze była pewna, dokona metamorfozy pociągającej za sobą destrukcję związku. Jak zareagować na to, że ukochany mężczyzna, którego każdy centymetr ciała zna się tak dokładnie, przyjmuje imię Lili, a jego ciało stanie się jakąś obcą mapą, której nie można już studiować i poznawać, bo wymyka się wszystkim kategoriom opisu tego, co przynależne i bliskie? „Zanim mój mąż zniknie” to opowieść początkowo dwutorowa. Symbolicznie opowiada o drodze ku nieznanemu, gdzie horyzont to ciągły niepokój i zagadka, oraz o intymnej relacji, po której pozostają emocjonalne zgliszcza. Fantazje o podróży Krzysztofa Kolumba ku nowemu lądowi łączą się z kameralnym literackim epitafium rozpisanym na krótkie, rwane rozdziały i opowiedzianym w taki sposób, że słowa i składane z nich zdania stają się bezradne wobec tego, co mają opisać.

On w pierwszym zdaniu definiowany jest jako „mój mąż”. Dopiero potem odkrywamy, ile kryje się w połączeniu tych dwóch słów. Co się dzieje z tym, jak doświadcza się związku, kiedy rozpada się znaczenie zaimka, mężczyzna przestaje należeć do żony, wybiera nową drogę życia, rusza jak Kolumb ku nieznanym lądom. Ona nie tylko cierpi. Selja Ahava stara się pokazać przede wszystkim intensywność nieznanych dotąd emocji, jakie kłębią się w bohaterce, paraliżują ją, są dla niej destrukcyjne. Bo wybór nowej drogi życiowej partnera jest także dla niej otwarciem na nowe życie. Dla tej, która czuje się porzucona, osamotniona, oszukana. Kobieta opłakuje związek, którego istotę opowiadają już tylko retrospekcje, albowiem wspólne życie zamknęło się w przeszłości, dokąd nie ma dostępu. Pojawiają się za to nowe możliwości. Czy w tej rzeczywistości sprawdzi się powszechne przekonanie, że kochać to znaczy dać wolność?

„Każdy dzień testuje mnie nieco bardziej” – mówi roztrzęsiona i niepewna siebie bohaterka. Nie potrafi określić swojej roli u boku kogoś, kto staje się obcy, więc chce zdobyć się na coś, co przychodzi najłatwiej: po prostu odejść. Nie jest to jednak z różnych powodów możliwe. „Zanim mój mąż zniknie” to powieść o surowej składni, w której kryją się potężnie oddziałujące na bohaterów emocje. On, ten odchodzący, po dokonaniu wyboru staje się pewny siebie i swoich oczekiwań wobec nowego życia. Ona ucieka w rozpacz i płacz. A jednocześnie rozpaczliwie próbuje ostatni raz do niego przywrzeć, być blisko tego ukochanego ciała, które się zmienia, któremu trzeba wyprawić symboliczny pogrzeb, wygłosić jakąś mowę pożegnalną. Sportretowany problem koncentruje się wokół tego, czy bohaterkę stać na miłość poza ograniczeniami i uwarunkowaniami. Czy jest gotowa kochać pomimo zmiany płci. Czy była świadoma tego, jak naprawdę wyglądał jej związek.

Czyta się tę książkę z rosnącym niepokojem, ale widzi się zarysowane zagadnienie w szerszym kontekście, kiedy towarzyszy się Krzysztofowi Kolumbowi w jego podróży. A właściwie czyta o autorskiej fantazji dotyczącej podróżowania w nieznane, jak również o tożsamości odkrywcy. Jest tu mowa o kreśleniu mapy nowego świata, odnajdywaniu czegoś, co przecież nie jest nowe, lecz jedynie nie zostało odkryte. Emocjonalnie rozbita bohaterka książki zbliża się do kondycji emocjonalnej Kolumba, a w pewnych partiach powieści sama jest tym Kolumbem, bo okazuje się, że to nie jej mąż rusza niczym podróżnik w nową drogę, by odkryć tam wszystko, co niezwykłe. W zasadzie u Ahavy decyzja mężczyzny wcale nie jest efektem poszukiwania. Raczej samoświadomości, która bierze górę nad dotychczasowym sposobem życia. Tymczasem znany podróżnik kierujący się ku światu, który postrzega inaczej, dlatego że zauważa jego nieistniejącą część, to przecież propozycja egzystencjalnej drogi dalekiej od rozterek człowieka, który zdecydował i wie, że zdecydował właściwie. Selja Ahava snuje dwie opowieści po to, by wchodziły ze sobą w różne relacje. Były wzajemnymi odbiciami zarysowanych problemów, ale również w pewien sposób kontrastowały ze sobą. Biorąc pod uwagę, co dzieje się później z tymi pozornie odrębnymi narracjami, widzimy, jak bardzo kameralny dramat fińska pisarka chce opowiedzieć w uniwersalny sposób.

Wspomniane już krótkie zdania, które często są bardzo dosadne, usiłują zdefiniować zarówno rozpad, utratę i poczucie egzystencjalnej dezorientacji, jak i opowiedzieć o niezwykle silnej więzi, bo to przecież opowieść o miłości, która połączyła życiowych wędrowców, a teraz nie może im pozwolić na to, by wybrali swoje własne dalsze życiowe ścieżki. Przemyślana konstrukcja książki stawia na budowanie napięcia, którego wciąż jest coraz więcej, a powieść pęcznieje od trudnej do zniesienia atmosfery niepewności podszytej wielką goryczą. I jest coraz trudniej – bohaterce oraz czytelnikowi. Być może dlatego, że pisarka chce ukazać nieco wstydliwą stronę przywiązania do drugiej osoby. Najciekawiej bowiem Ahava opowiada o tym, czym jest ludzki egocentryzm w najbliższej relacji i jak wiele w niej chce uznać za swoje. Przedstawiony problem to historia, w której chęć posiadania i zawłaszczania zderza się ze świadomie wybraną wolnością. Jest to też opowieść o tym, jak trudno wyobrażać sobie i planować przyszłość po tym, gdy uświadamiamy sobie, że przeszłość jest deprecjonująca, bo nie została nazwana właściwie. A teraźniejsze przeżycia są najmocniejsze, one ukształtują na nowo bohaterkę, one zdefiniują jej spojrzenie na mężczyznę, o którym już nie może powiedzieć „mój”, a przede wszystkim dadzą szansę, by w rozpaczy spojrzeć na siebie z innego punktu widzenia.

„Zanim mój mąż zniknie” to książka intrygująco prezentująca metaforę podróży jako doświadczania przemiany, za którą stać będzie to, co nowe i nienazwane. Ahava opowiada o małżeńskim dramacie, w którym traci się pewność siebie, bo przestaje się rozumieć, co spoiło dwoje ludzi ze sobą i co tak naprawdę ma ich teraz oddalić. Podróż jest tu także takim rodzajem doświadczenia, w którym spojrzenie na samego siebie staje się bardzo bolesne. Anatomia związku, w którym coś się nagle kończy, jest poruszającą panoramą emocji opowiadających o tym, że najboleśniejsza jest niepewność. „Czy coś jeszcze pozostanie?” – pyta rozpaczliwie bohaterka powieści. Ahava stawia na otwarte zakończenie, pozostawia nas z wieloma niepewnościami. Bo to przecież powieść o tym, jak atrakcyjna literacko jest postać pozostawiona w egzystencjalnym niepokoju. Sugerująca, że ten niepokój przynosi zaskakujące myśli oraz emocje. To rzecz o tym, co to znaczy odejść, odpłynąć, poszukiwać i znaleźć. Jak również pełna emocjonalnego napięcia narracja o tym, dlaczego tkwimy pośród zasad oraz wyobrażeń, dzięki którym w naszym świecie wszystko jest na właściwym miejscu, jakby nie było potrzebne już żadne odkrywanie, żadne nowe wychodzenie rzeczywistości naprzeciw. Dawno żadna książka tak mnie nie wzruszyła.

2024-01-24

„Nielat” Piotr Kościelny

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 24 stycznia 2024

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: W piekielnej matni

Piotr Kościelny przyzwyczaił nas do tego, że nie bierze jeńców. Choć krytykowany za mało literacki język, konsekwentnie stosuje znakomitą formułę opowiadania o sprawach, o których opowiedzieć trzeba właśnie za pomocą takiej składni i fleksji, jaką autor dobiera. Byłem przygotowany na kolejną bezkompromisową powieść. Nie sądziłem jednak, że lektura „Nielata” rozkłada na łopatki. A zakończenie tej książki nokautuje w taki sposób, że nie da się przestać o niej myśleć. To dopiero początek roku, jednak mam wrażenie, że otrzymaliśmy od Kościelnego najbardziej poruszającą powieść kryminalną 2024. Trudno o niej pisać bez emocji, bo wzbudza ich całe spektrum. Zwłaszcza gdy ma się świadomość tego (bo poznało się mroczną stronę życia, która jest tu opisywana), że „Nielat” nie posługuje się hiperbolizacjami czy innymi subtelniejszymi przejaskrawieniami tylko po to, by nimi epatować. Świat przedstawiony tej powieści, niesamowicie duszny i przepełniony fatalizmem, jest odzwierciedleniem prozy życia. Za dużo okrucieństwa, krzywdy, zła? Niekoniecznie. Nie w tym zaproponowanym zestawie. Nie w świecie, którego unikamy i nie znamy, a który składa się jedynie ze smutnych i tragicznych koincydencji prowadzących po równi pochyłej ku piekielnym kręgom ludzkiej egzystencji. Za dużo? Za mocno? Nie. Uczciwie i prawdziwie. O ludziach, którym nie pozostawiono wyboru, i o tych, którzy otrzymawszy wybór, zdecydowali się na destrukcję. Ale ten kryminał to także świetny panoramiczny obraz pracy grupy policjantów bardzo od siebie różnych i mimo niewielkiej indywidualizacji postaci przekonujących w swej bezradności wobec zła. A raczej w zbrukaniu tym złem, bo o czymś takim myśli jeden z mundurowych bohaterów.

Zaczynałem czytać z pewnym sceptycyzmem. Miałem wrażenie, że „Nielat” będzie nie do końca udaną kalką „Szymka”. Zwłaszcza że motyw samobójstwa młodego bohatera niebezpiecznie się powtarza. Jednak jest to zupełnie inna opowieść, choć ponownie portretująca zderzenia pewnych młodych ludzi – tych, którzy z różnych powodów nie mają szans na normalne dorastanie, inicjacje życiowe, swobodę nastoletnich doświadczeń i błędów – ze światem dorosłych. Ci nastolatkowie nie mogą się pomylić, a jeśli się mylą, to być może jak saper. Piotr Kościelny wprowadza nas w mroczne środowisko nastoletnich przegranych. W towarzystwo chłopaków, którzy z różnych powodów robią to, co robią, jednak utrzymują wobec siebie bezpieczny dystans, a przede wszystkim zachowują dyskrecję – każdy miał powód, by trafić do tego piekła: jako grupa i jako jej pojedynczy członkowie.

Michał staje się tym, kim się staje, bo już gdy miał jedenaście lat, życie napisało mu konkretny scenariusz. Scenariusz przetrwania w dramatycznych warunkach, z których nie można się uwolnić. „Nielat” to opowieść o strukturalnej przemocy, ale również niemocy. I o samotności dziecka, które musi szybko stać się dorosłym. Po to, by otoczyć opieką drugie dziecko. Kolejne nieszczęśliwe istnienie, które pojawiło się na tym okrutnym świecie i trzeba je za wszelką cenę ocalić. I Michał jest gotowy poświęcić wszystko, by to to się udało. Tymczasem obserwujemy młodych ludzi, dla których nie ma już szansy na ocalenie normalności. Ich życie nigdy nie będzie normalne, a to, co ze sobą niosą, to pokłosie traum oraz krzywd. Jednak w tym przerażającym świecie Kościelny nie epatuje nihilizmem i grozą. Znajdzie się tu miejsce na empatię i współczucie, a nawet miłość. Ciepłe uczucia pojawiają się na chwilę i nie rozświetlają mroku tej powieści. Konsekwentnie zbudowanej na przejaskrawieniach opowieści o tym, że ludzkiego zła przejaskrawić się nie da.

Wspomniałem już, że nie ma tutaj wyraźnie wyeksponowanego jednego policjanta walczącego ze złem, a silniej zarysowana jest hierarchia panująca w grupie śledczych. Podążają oni tropem mordercy, jednak Kościelny tak kształtuje fabułę, że denat staje się postacią cokolwiek kontrowersyjną. Mówiąc wprost: nie żałujemy, że został zabity. Ale nawet jeśli „Nielat” zmanipuluje uwagę czytelnika na tyle, że będzie on pewien słuszności tego, jak rozlokował sympatie oraz antypatie, nie można stracić czujności. Bo zmierzając do przerażającego finału, Kościelny rozbija wszelkie pewniki, kwestionuje fundamenty przyzwoitości, nie można znaleźć żadnego punktu zaczepienia, by odróżnić dobro od zła, uporządkować jakoś wnioskowanie moralne, ustalić kategorie katów i ofiar. Z pewnością to, w jaki sposób autor prowadzi do nieoczekiwanych rozwiązań finałowych, jest największym atutem tej powieści. Książki pochłaniającej i naprawdę przerażającej: o nieczułości oraz znieczulicy. O tym, jak bardzo potrafią krzywdzić najbliżsi. A także o policjantach przechodzących tutaj swoiste inicjacje. Zderzonych z ogromem niesprawiedliwości, niegodziwości i bólu. Nawet policyjna rutyna nie będzie w stanie pomóc podczas doświadczeń granicznych, jakie staną się udziałem śledczych. Policjanci nie odpuszczają. Podobnie jak nie odpuszcza zło, które jest tu wszędzie. I w tym wszystkim poprowadzona znakomicie narracja o determinacji w walce o godne życie. Z wieloma przegranymi. Bo w „Nielacie” nic nie może skończyć się dobrze.

Tutaj każda, nawet epizodyczna postać została w mniejszym lub większym stopniu naznaczona złem na całe życie. Środowisko narkomanów, bezdomnych, ludzi z marginesu, przegranych – oni wszyscy cierpią tutaj zbiorowo, lecz Piotr Kościelny umiejętnie wyłania z tego piekła zbiorowości indywidualne losy naznaczone przede wszystkim obojętnością innych wobec nich. Wkraczamy w tkankę miejską, w której ukryli się ludzie gotowi poświęcić bardzo wiele, by odzyskać choć część człowieczeństwa. Nastoletni Michał samego siebie uznaje za przegranego, ale zależy mu na innej egzystencji. Tymczasem wszystko układa się jak w jakichś koszmarnych puzzlach. Jednak za dopasowanie elementów do siebie płaci się bolesnym tarciem. Epizody z życia Michała oraz otaczających go ludzi ranią jak ciernie. Nie do zniesienia. Albowiem jest to świat, w którym nie można znieść samego siebie. A także miejsce, w którym przemoc znajduje swoje miejsce bardzo szybko i jest wszechobecna. „Nielat” to z pewnością powieść dla czytelników o mocnych nerwach, kiedy uświadomi się sobie, że nie jest tylko przejaskrawioną powieścią o fatalnych zbiegach okoliczności.

Sporo jest tu ukrytej publicystyki, ale Kościelny dba o to, by powieść gatunkowo była rasowym kryminałem, nie uciekała w stronę zaangażowanej społecznie obyczajówki. Warto zwrócić uwagę na motyw rodzicielstwa – zwizualizowanych rodziców przegranych, ale również przyszłego ojca tonącego w niepewności losu swojego dziecka, kiedy widzi, jak cierpią dzieci, które w wyniku zbiegu okoliczności stały się podmiotami sprawy kryminalnej. „Nielat” to także książka o ogromnej bezradności, która tutaj konfrontuje się z atawizmami. Michał walczy o to, co podpowiada mu instynkt. A instynkt każe działać przede wszystkim w imieniu niewinnego istnienia. Każdy bohater niesie tu jakąś winę, są postacie obrzydliwe i przerażające. W tym wszystkim jednak usłyszeć można subtelny ton sugerujący, że ludzkie cierpienie skądś pochodzi, a w późniejszym życiu formowane bywa po części przez przypadek, po części przez strach, który często paraliżuje, obezwładnia, a czasami prowadzi ku irracjonalnej ucieczce. Kościelny napisał chyba najbardziej wstrząsającą i najbardziej przerażającą książkę w swoim dorobku pisarskim. Wcale nie wykorzystał do tego prostych środków formalnych. Struktura tej mrocznej powieści pokazuje, że kryje się w niej dużo więcej przejmujących znaczeń niż te zaakcentowane za pomocą hiperboli. Książka, która zostawia naprawdę bolesny ślad w pamięci.

2024-01-17

„Kontratak” Sohn Won-Pyung

 

Wydawca: Wydawnictwo Mova

Data wydania: 24 stycznia 2024

Przekład: Edyta Matejko-Paszkowska

Liczba stron: 280

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Istota buntu

Sohn Won-Pyung w swojej nowej powieści prezentuje panoramę społeczną charakterystyczną dla tych dekad Korei Południowej, o których wspomina potem tłumaczka, dlaczego warto zapoznać się z jej słowami po lekturze, by zobaczyć w tej książce więcej. „Kontratak” to jednak także bardzo uniwersalna w wymowie opowieść o kryzysie tożsamości, o jej budowaniu, funkcjonowaniu w tkance miejskiej i poszukiwaniu drogi wyrażenia samej siebie, bo główna bohaterka – co jest jej sugerowane – być może mało znaczy przede wszystkim dlatego, że w taki sposób myśli o sobie. Koreańska pisarka, podobnie jak w „Almondzie”, stawia na powieściową konfrontację dwójki bohaterów z ciekawie zarysowanymi portretami psychologicznymi. Kierując tę powieść do dorosłych czytelników, Sohn Won-Pyung odchodzi jednak od dydaktyzmu i kilku fabularnych uproszczeń charakteryzujących „Almonda”, by pokazywać swoją bohaterkę w zderzeniu z punktami widzenia innych osób. Dorastająca do prawdy o samej sobie Kim Ji-hye wysłuchuje opowieści znajomych i przygląda się modelom życia, które oni uznali za słuszne. Swoją życiową ścieżkę określa jako pełną goryczy, a wszystko, co osiąga, traci znaczenie zaraz po tym, jak zostanie osiągnięte. Wokół rzeczywistość, która poddała się trendom humanizmu spod znaku Steve’a Jobsa; świat podążania za ideałami, których nie można osiągnąć, i miejsce, gdzie słowo „samorozwój” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Bohaterka „Kontrataku” utknęła. Nie rozwija się albo jest przekonana o tym, że tak jest, bo obserwuje, jak rzekomo powinno być. Czytamy o kobiecie, która, by zdefiniować swoją życiową drogę, najpierw uważnie się przygląda, jak wędrują jej bliżsi i dalsi znajomi. Co mają do powiedzenia, a co do pokazania. Intrygująca jest jej historia o tym, w jaki sposób wyjść poza wyobcowanie, by poczuć się częścią otaczającego świata.

Kim Ji-hye niczym się nie wyróżniała i nie wyróżnia. Jej pospolite imię symbolicznie podkreśla poczucie braku wartości. Do bohaterki w ciekawy sposób wracają szkolne lata, kiedy nie była przez własne imię definiowana. Do pewnego czasu bycie niewidoczną i niewyróżniającą się uważała za wygodne. Ale przyszedł czas, w którym toksyczne emocje, paraliżujące i niszczące, mogła wyrzucić z siebie tylko dzięki rozpaczliwemu krzykowi. Kim Ji-hye chce być kimś istotnym, także dla samej siebie. Nie chce mieszkać w miejscu, o którym wstyd powiedzieć rodzinie. Pracować w firmie, do której się dostała, pokonując liczną konkurencję, ale w której czuje, że stoi w miejscu, wiedzie przewidywalną i nudną egzystencję zawodową. Z marazmu wyrywa bohaterkę nowy pracownik. Charyzmatyczny i tajemniczy. Pokazujący Kim Ji-hye, że można żyć inaczej, prezentować się światu lepiej, być w tym świecie częścią istotnych zdarzeń, nie przebywać na jego marginesie. Gyu-ok także dosłownie zwróci jej uwagę na to, że możliwa jest inna perspektywa spojrzenia na swoje życie, dzięki której kształtuje się nowy porządek. Tu symboliczna rola krzeseł, o których rozmawiają, przeniesie się na coś, co bohaterka wykreuje później. Tymczasem Koreanka wchodząca w dorosłe i odpowiedzialne życie chciałaby, żeby ktoś zdjął z niej ciężar dorosłości i się nią zaopiekował. Dlatego zacznie zbliżać się do ludzi, którzy nie tylko rozmawiają o zmianach, ale również ich dokonują. To zbliżenie będzie miało oczywiście swoje konsekwencje.

Sohn Won-Pyung opowiada historię kobiety, która nie daje sobie prawa do bycia zwyczajną, gdyż traktuje to jak stygmat. Tymczasem z zaskoczeniem przyjmie argumentację kogoś, kto będzie ją chciał przyjąć do innej pracy. Wydaje się, że odpowiedzi na wszystkie pytania bohaterki tej książki znajdują się tuż obok niej. Albo mają być wynikiem obserwacji tego, co się dzieje wokół, i wyciągania właściwych wniosków, albo są ukryte w postawach życiowych ludzi zdolnych do czegoś więcej niż podporządkowanie się i bierne wejście w życiową i społeczną rolę. Kim Ji-hye spotyka się ze swoją przeszłością w bardzo ciekawie pod względem literackim opowiedzianych konfrontacjach. Autorka w zasadzie odchodzi od klasycznej formy operowania retrospekcjami w powieści, gdyż prawdę o przeszłości bohaterki chce odkryć nieco inaczej. Dużo więcej niż można sobie wyobrazić, słyszy się tutaj wprost – zachowania albo modele eskapizmu nazwane zostały w taki sposób, by czytelnik przede wszystkim zrozumiał, skąd wynika egzystencjalny dyskomfort głównej postaci. A potem przyjrzał się temu, co można z tym zrobić.

„Dlaczego plączesz się pod prąd?!” – gani główną bohaterkę staruszka mijana na ulicy. To ciekawa scena, bo bardzo wyraźnie symbolizująca, z czym Kim Ji-hye ma największy problem. Niekoniecznie z nieprzystawalnością do świata. Chodzi tu zapewne bardziej o rozczarowanie wynikające z faktu, że jest dostrzegalnie opozycyjna, jednak nie idzie za tym nic więcej. „Kontratak” to nie tylko powieść o dojrzewaniu do buntu, ale przede wszystkim historia określania tego, czym ma być buntowanie się, kiedy jest zasadne i w jaki kreatywny sposób może zmienić życie. Bo życie ludzi, którzy otaczają bohaterkę, ale także jej własne, cały czas jest dynamiczne i wciąż podlega jakimś metamorfozom. Koreańska pisarka chce zaprezentować kobietę w całej jej egzystencjalnej wątpliwości, ale także postać, która stoi o krok o zdobycia nowej wiedzy o samej sobie. Być może najwięcej o sobie dowiemy się wówczas, gdy będziemy umieli uważnie przyglądać się ludziom, którzy nas otaczają.

Powieść ma bardzo klasyczną konstrukcję, w zasadzie niczym nie zaskakuje, prezentuje wydarzenia linearnie, stara się być lojalna wobec świata, który otacza Kim Ji-hye: jest zasadniczy, klarowny, ma wyraźnie określone ramy, nie ma w nim tylko miejsca na wątpliwości oraz rozterki niepozwalające się dostosować. To książka o tym, jakie konsekwencje ma dostosowanie się, lecz także historia o tym, że bycie w opozycji nie zawsze gwarantuje wygraną albo nie zawsze jest tym, co uczyni życie lepszym. Dlatego dużo tutaj rozmów między bohaterami na temat tego, w jaki sposób doszli do konkretnych życiowych wyborów i na jakim etapie życia uznali, że potrafią sumiennie przeprowadzić bilans egzystencjalnych zysków oraz strat. Sohn Won-Pyung proponuje panoramiczne ujęcie tematu z uwzględnieniem tego, że sygnalizowane są zmiany w społeczeństwie południowokoreańskim, ale także opisane dzięki technice obrazowania różnych życiowych postaw. Jakby główna bohaterka musiała się z nimi mierzyć, tak jak mierzy się z niepewnościami i poczuciem wyobcowania. O tym drugim w „Kontrataku” jest dużo więcej, niż się pozornie wydaje. Być może jest to powieść o tym, że na pewien rodzaj samotności w społeczeństwie zawsze jesteśmy skazani. Ale to książka, w której bohaterowie wciąż na nowo podejmują jakieś działania, gotowi są wybierać, a przede wszystkim potrafią mówić o sobie, choć niekoniecznie słuchać innych. Uniwersalna historia dla wszystkich czujących się szaro i anonimowo. Zwłaszcza w otoczeniu miejskim, które tutaj jest eksponowane szczególnie – jako przestrzeń wyzwalająca dodatkowy niepokój.