2024-12-02

„Czeluść” Anna Kańtoch

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph

Data wydania: 15 listopada 2024

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Zapominanie

Anna Kańtoch jest znakomitą polską portrecistką egzystencjalnego mroku i kreatorką atmosfery niepewności. Nawet jeśli pokazuje swoje umiejętności w serii kryminałów, czyli w gatunku, który trochę banalizuje jej zdolności pisarskie. Dlatego bardzo się cieszę, że ukazała się „Czeluść”. Książka, która już od pierwszych stron zabiera nam poczucie bezpieczeństwa, opowiadając soczystymi i pięknymi zdaniami o niepokoju. Bardzo krótka powieść, która zostanie w pamięci na długo, niektórym być może na zawsze. Zacząłem ją czytać, będąc przekonany, że tego samego wieczoru skończę, bo to przecież jedna z tych książek „na raz”, którą się po prostu pochłania. Pochłonęła mnie jednak proza życia i musiałem przerwać lekturę. Nie wiem, który stan jest trudniejszy do wyrażenia: tamte obsesyjne myśli, że przecież muszę wiedzieć, co się wydarzyło, i jak najszybciej dokończyć „Czeluść”, czy kompletne rozłożenie na łopatki, kiedy przeczytałem ją do końca. A niniejszy tekst jest jedynie początkiem rozmyślań nad tą historią i wyrazi zaledwie niewielką część niepokoju, który ze mną pozostał.

Kańtoch nie pozwala zdefiniować gatunkowo swojej najnowszej powieści. Motyw noir rozpełza się po całej tej narracji. Z jednej strony jesteśmy osadzeni w potwornie bolesnej (także dosłownie) rzeczywistości, z drugiej jednak – oniryczny klimat „Czeluści” wciąż narzuca pewną czujność wobec biegu wydarzeń. O ile wydarzenia rzeczywiście toczą się linearnie. Anna Kańtoch udowadnia, że pamięć i jej utrata albo zaburzenia to wciąż znakomity temat literacki. Zwłaszcza gdy kwestia pamiętania łączy się z upływem czasu wymuszającym zapominanie. I w tym znaczeniu jest to jedna z najbardziej przejmujących książek o samotności, jakie przeczytałem w ostatnich latach. Bycie samotną dla głównej bohaterki to bycie w dyskomforcie z samą sobą. Coraz większym. Coraz bardziej bolesnym. Agnieszka zatrzymała czas i siebie tam, gdzie miała nad jednym i drugim kontrolę. Teraz dzieje się coś, co zderza ją z przeszłością i ingeruje w teraźniejszość. Kańtoch łączy dwie płaszczyzny czasowe, opowiadając jednocześnie o postępującej dezintegracji osobowości. Mamy do czynienia z konfabulantką, paranoiczką, schizofreniczką czy kontrolującą opisywany chaos hochsztaplerką, która nie tylko igra z wyobraźnią czytających, lecz być może świadomie nią manipuluje?

„Są tylko moje słowa” – mówi Agnieszka. I rzeczywiście tak jest. „Czeluść” to studium wycofywania się w głąb siebie naznaczonego takim rodzajem eskapizmu, że najbezpieczniej jest wtedy, kiedy jest najmniej świadomie. Agnieszka cierpi czy czerpie korzyści z tego, w jaki sposób opowiada o sobie? A może to znakomita autotematyczna powieść o potędze i niebezpieczeństwach umiejętności pisania, bo przecież główna bohaterka pisze swoją powieść? Ukrywa historię w historii, kreuje rzeczywistość na swoich zasadach. A może odkształca ją w taki sposób, by pokazać, jak bardzo czuje się wyobcowana w świecie, do którego od dawna już nie pasuje?

Agnieszka jest retro. Filmy odtwarza tylko za pomocą magnetowidu, telefonu używa jedynie do dzwonienia, nie absorbują jej i nie interesują szum i chaos niesione przez Internet. Akademicka kariera nie wypaliła, gdyż bohaterka nie była dostosowana. Teraz jest coraz bardziej rozpaczliwie osobna. Kupiła dom na wsi, aby znaleźć namiastkę normalności, jednakże dom staje się klatką, przestrzenią, w której emocje Agnieszki nasilają się, a wraz z nimi – postępuje coraz większe poczucie dezintegracji. Nie wiemy, co naprawdę dzieje się wokół tej kobiety, ale wiemy, że w niej samej jest tęsknota za jakąkolwiek formą uporządkowania. Szum emocjonalny i chaos egzystencjalny powodują problemy z pamięcią. „Agnieszka straciła wspomnienie” to jedno z ciekawszych pierwszych zdań powieści, które udało mi się ostatnio przeczytać, bo za nim znajdować się będą liczne, jedynie uchylone furtki interpretacyjne. Nie da się opowiedzieć, o czym jest „Czeluść”. Da się za to sporo poczuć. Kańtoch pisze w taki sposób, że uniemożliwia odbiorcy antycypacje. Jest się z bohaterką dokładnie w tym miejscu i z tym bagażem przemyśleń, o których właśnie się przeczytało. I to jest w tej powieści najbardziej przerażające.

„Czeluść” jest powieścią, w której wyraźniejsze wydają się postacie drugiego planu niż sama opowiadająca historię. Konstrukcja książki opiera się na dość banalnym schemacie fabularnym: coś istotnego, traumatycznego wydarzyło się w młodości i to doświadczenie, do którego szczegółów nie można dotrzeć, na zawsze determinuje tożsamość kobiety w średnim już wieku, a może w wieku, w którym czas pewne rzeczy zapominać. I Agnieszka zapomniała. Siebie? Spektrum własnych doświadczeń emocjonalnych sprzed lat, które sprawiło, że wiedzie życie takie jak teraz? Kto ukrywa się w jej domu? Z kim tak naprawdę rozmawia? Komu zwierza się ze swoich wątpliwości, a kogo prosi o to, by powiedział prawdę, gdyż prawda związana jest z pamiętaniem, a Agnieszka jest sobą tylko w różnych rodzajach wątpliwości i niepamięci? Anna Kańtoch nie rozgrywa tu egzystencjalnej psychodramy za pomocą prostych środków wyrazu. Jej bohaterka nazywa wprost tezę, do której od wielu lat się przychylam także jako pisarz: kobieta to znacznie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna. „Czeluść” udowadnia, że kobieta jest przede wszystkim dużo bardziej mroczną niż on istotą.

Docenić należy także umiejętność takiej manipulacji uwagą czytelnika, że ta powieść jednocześnie przeraża i niebezpiecznie do siebie przykuwa. Wątek amnezji rozpisany został tutaj znakomicie, bo funkcjonuje na wiele sposobów. Jest oczywiście bazą enigmatycznej powieści, lecz również kategorią poznawczą świata stwarzanego na zasadzie asocjacji przez wyobraźnię tej, która być może najbardziej… boi się siebie. Groza „Czeluści” to nie tylko znakomicie oddana atmosfera niepewności, bo niczemu, nikomu, a już na pewno samej Agnieszce nie można zaufać. Jednocześnie z grozy wyłania się zwyczajna ludzka ciekawość: dokąd zaprowadzą bohaterkę mistyfikacje i na jakim naprawdę etapie życia jest. Albo co się w tym życiu wydarzyło, że staje się ono jakimś mrocznym mirażem.

Świetna propozycja czytelnicza na długie zimowe wieczory, która skondensuje mrok wokół odbiorców. Aż chce się zapalić dodatkowe światło, nawet w ciągu dnia. Kańtoch wie, jak umiejętnie operować mrokiem, z którego po lekturze tej krótkiej książki można bardzo długo nie wyjść. Także dosłownie. Zawsze uważałem, że to sztuczne i pompatyczne, gdy ktoś pisze: ta książka odebrała mi dech. Ale już tak nie uważam.

2024-11-13

„Innsæi. Ulecz się, odżyj i zresetuj dzięki islandzkiej sztuce intuicji” Hrund Gunnsteinsdóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Insignis

Data wydania: 13 listopada 2024

Przekład: Dominika Braithwaite

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: W kontakcie z samym sobą

Zwykle staram się recenzować powieści oraz literaturę faktu, daleko mi do poradników, nie przepadam za coachingiem, książki sugerujące styl i sposób bycia zawsze były mi dalekie. Jednakże tej pozycji nie mogłem nie przeczytać. Nie tylko dlatego, że autorką jest Islandka, choć książkę przetłumaczono z języka angielskiego. Mam wrażenie, że „Innsæi” to od początku do końca opowieść o mnie, mojej drodze emigracyjnej, znalezieniu swojego miejsca na ziemi, poznawaniu Islandii, pokochaniu jej i pokochaniu przede wszystkim siebie w wyborze tej zimnej wyspy do dalszego życia. Choć jest to poradnik, Hrund Gunnsteinsdóttir absolutnie nie wchodzi w rolę dydaktycznego coacha. Opowiada o swojej historii. Odnalezieniu harmonii i wewnętrznego spokoju. Nie jest egocentryczna, bo doskonale wie, że jej historia nie jest niczym wyjątkowym. Ale wyjątkowe jest to, co odkryła, opowiedziała w tej książce i na jakie aspekty naszego życia zwróciła uwagę. Że korzystając z subtelnej metaforyki, pokazała, iż najpiękniejszym i najcenniejszym do zbadania światem jest… świat naszych zmysłów, doznań i przeżyć. To my jesteśmy najciekawszym światem, którego jednak często nie umiemy obejrzeć. „Innsæi” będzie przede wszystkim o tym, co może się wydarzyć, jeżeli zobaczymy w sobie więcej niż to, co widzimy na co dzień w lustrze.

„Można przeżyć swoje życie niczym zombie, jak cień osoby i duszy, która w nas drzemie”. Wynotowałem to zdanie, bo miałem wrażenie, że dokładnie tak żyłem, latami tęskniąc za ukochaną Islandią i nie mogąc podjąć decyzji o tym, by się do niej przenieść na stałe. Ale to nie tylko to. Autorka cytuje Oscara Wilde’a, który wspomina, że ludzka egzystencja to często po prostu istnienie, nie życie naprawdę. Bo prawdziwe życie jest uzależnione od tego, czy otworzymy się na siebie, posłuchamy samych siebie i będziemy w cudownie egoistycznym związku ze wszystkim, co nas tworzy, a co bezwarunkowo pokochamy. I może wtedy przyjdzie do nas świadomość tytułowego innsæi.

„Innsæi jest w każdym z nas, to nieodłączny element życia i ludzkiej natury, bez względu na wiek, płeć i pochodzenie”. Hrund Gunnsteinsdóttir mówi wprost: to po prostu nasza intuicja, której bardzo często nie znamy i nie rozumiemy, boimy się wejść z nią w kontakt, a jeszcze bardziej boimy się tego, że może przejąć kontrolę nad naszymi decyzjami. Opowiadając o innsæi, islandzka pisarka często i szeroko wykorzystuje metaforykę wody. Wszak opowiada o czymś, co jest „wewnętrznym morzem”, a wiele rad dotyczących tego, w jaki sposób zbliżyć się do swojej intuicji, wskazuje kojącą rolę kontaktu z wodą – tą, którą można obmyć twarz, ale również tą wielką, w której rytm i szum trzeba się wsłuchać.

Gdyby nie przydarzyło mi się to wszystko, co Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o odkryciu intuicji oraz korzyściach, jakie to odkrycie daje, pomyślałbym, że to po prostu kolejna książka myślicielki oderwanej od codziennego życia, która nie zdaje sobie sprawy z tego, że na przykład status finansowy albo stan naszego zdrowia w znacznej mierze określają, czy stać nas na kontakt z samymi sobą i komfort zaufania sobie oraz idącą za tym miłość do życia. Gunnsteinsdóttir wie o życiu bardzo wiele. Nie opowiada o filozofii kontaktu z samym sobą z wygodnego akademickiego fotela. Książka złożona jest z krótkich rozdziałów, w których celnie punktowane są pewne tezy, formułowane zalecenia, jak również powtarzane rzeczy ważne. Te świadome powtórzenia mają na celu podkreślenie tego, że naprawdę rzadko zwracamy uwagę na samych siebie i sygnały, jakie wysyła nam nasze ciało. Na przykład na komunikaty ze strony naszej skóry i jelit. Innsæi to wieczny związek umysłu z ciałem i nie jest czymś, co zawsze trzeba wypracować. Ale niejednokrotnie samo nie przyjdzie, choć mam wrażenie, że do mnie przyszło, a właściwie przychodziło – etapami, gdy realizowałem swój plan emigracyjny i wsłuchiwałem się w to, czego naprawdę pragnę, czego potrzebuję.

Chociaż Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o doświadczeniach zawodowych i egzystencjalnych bardziej z amerykańskiej perspektywy, nie sposób nie zauważyć w tej opowieści – bo to jednak opowieść, nie poradnik – że islandzkie wychowanie miało na nią kolosalne wpływ. Autorka nie wspomina o tym, jak kojący był dla niej islandzki krajobraz, jak wyciszała ją islandzka natura. Opowiada przede wszystkim o rodzicach: ich umiejętności wychodzenia poza określone granice, stawiania pytań o to, co pozornie niemożliwe, realizowania pozornie niemożliwych rzeczy. To rodzice pomogli jej w tym, co niektórym wydaje się nierealne – w kontakcie z innsæi.

Ta książka punktuje wszystko, co nie pozwala nam na bliższy kontakt z samymi sobą. Wszystko, co powoduje, że nie umiemy się pokochać, i co za tym idzie – zadbać o siebie jak o najważniejszą dla nas istotę. Gunnsteinsdóttir doskonale wie, że świat, w jakim przyszło nam żyć, często uniemożliwia stworzenie bliskości ze swoimi emocjami i pragnieniami, bo zabiera nam czas i narzędzia konieczne do skupienia się nad tym. Książka o innsæi nie jest odrealnioną historią badaczki danej sfery ludzkiej emocjonalności prowadzącą swoje rozważania w oderwaniu od prawdziwego życia. Hrund Gunnsteinsdóttir wie o nim bardzo dużo. Funkcjonowała w warunkach, w których rzeczywiście trzeba działać zadaniowo, bez wchodzenia w kontakt z własnymi potrzebami. Zna zło tego świata i wie, w jak wielkim stopniu potrafi ono niszczyć. Opowiada historie ludzi, którzy mimo okrucieństw losu nie poddali się, odnaleźli swoją intuicję, ruszyli z nią w dalszą życiową drogę.

„Wycisz wewnętrzny i zewnętrzny hałas” – pisze autorka. Tak, udało mi się to dopiero w Islandii, po ponad czterech dekadach życia, podczas którego nie przyglądałem się codziennie uważnie temu, co mnie otacza, i nie doceniałem, ile oczywistych elementów rzeczywistości może poprawić samopoczucie albo sprawić, że człowiek czuje się ważny, gdy rozumie, iż jest częścią przepięknego otoczenia. W przytaczanym tu kontekście filozoficznym Hrund Gunnsteinsdóttir zaznacza, że intuicja jest największą wrodzoną ludzką mądrością. Że zawsze ufać sobie to wybrać najlepiej. Jej opowieść nie tylko wskazuje, jak istotne jest koncentrowanie się na detalach, które omijamy, i wygospodarowanie czasu tylko dla siebie, którego zwykle nie mamy, bo tak nam się wydaje. Innsæi jest tu synonimem wewnętrznej zgodności i spójności – działań, myśli, przeżyć, postrzegania siebie jako najważniejszego. Świat nie zadba o nas, my możemy zadbać o świat, będąc w kontakcie ze swoją intuicją i używając jej w otwarciu na wszystko, co inne, nowe, obce. Ta książka inspiruje bardzo prostymi i logicznymi wywodami. Ale przekonuje mnie przede wszystkim dlatego, że to opowieść Islandki. Szczęściary urodzonej i wychowanej w kraju, w którym osiadłem dopiero wtedy, kiedy wsłuchałem się w swoje własne innsæi.

2024-11-07

„Lot” Lynn Steger Strong

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 12 listopada 2024

Przekład: Dobromiła Jankowska

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina w konfrontacjach

Lynn Steger Strong to pisarka należąca do grona tych, którzy piszą wciąż tę samą powieść, jednak za każdym razem czyta się to bardzo dobrze. Choć może trzy razy o mniej więcej tym samym to już trochę za dużo – w „Locie” akurat po raz drugi. Amerykańska prozaiczka pisze o tym, czym są deficyty w relacjach, jak oddziałują na kobiety, jak bolesne wyrwy w duszy tworzą i czym są spowodowane. O tym, że zawsze cała masa czynników determinuje nasze wybory życiowe oraz to, czy jesteśmy gotowi je podjąć. O tym było w „Niedostatku”, który miał charakter bardziej kameralny, jednakże Steger Strong w tamtej powieści i w kolejnej cały czas interesuje szersza perspektywa, konteksty ludzkich relacji. Dlatego tym razem obserwujemy trzy pary i dwie kobiece bohaterki na dokładkę zamiast kobiety w szponach demona nakazującego jej być taką, jaka być powinna w oczach innych. Nadal jest to konwencja dynamicznej narracji sprawozdawczej, w której skrywają się bardzo silne emocje. Trzeba je wydobyć i przeżyć, bo są tylko relacjonowane.

Która z książek tej pisarki bardziej mi się podobała? Chyba jednak „Niedostatek”, bo po nim „Lot” jest już dla mnie lekko wtórny. Jednakże to wciąż dobra literatura w wykonaniu świetnej pisarki i znakomitej obserwatorki rzeczywistości. Tym razem decyduje się opowiedzieć o tym, czym jest rodzinna wspólnota, i o wszystkich czynnikach powodujących, że bycie członkiem rodziny to czasem najtrudniejsze wyzwanie egzystencjalne. Tu teza ta potwierdzona jest okolicznościami, w których relacje muszą być intensywne (święta spędzane razem), a także prostym, lecz trafnym kontrastem w opisie natury (leniwa i ciepła atmosfera Florydy zestawiona z zimową aurą północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych).

Czytając tę powieść – krótką i skondensowaną – można odnieść wrażenie, że Lynn Steger Strong stwierdziła, iż trzeba napisać od nowa „Pary” Johna Updike’a, bo od 1968 roku wiele się zmieniło w tym, jak rzeczywistość odbija się w związkach i innych relacjach, a poza tym powieść Updike’a była długa i chwilami nużąca, a dzisiaj trzeba opowiadać o świecie w zdecydowanie bardziej skrótowej formie. Mamy zatem pary, ale jednocześnie rodzinę. Pytań usiłujących zdefiniować, czym jest rodzina, padnie tutaj bardzo wiele, choć pisarka nie zada ich wprost. Będzie jednak komplikować relacje intensyfikowanych zarówno przez czas, w którym przyszło się spotkać trójce rodzeństwa i ich drugim połówkom, jak również okoliczności, bo jedną z najciekawszych postaci jest tu ta nieobecna – matka, która pozostawiła po sobie dom oraz rodzinne wątpliwości, co z nim zrobić, a jednocześnie kobieta z krwi i kości pozostawiająca swój ślad w każdym z sześciorga głównych bohaterów. W tym znaczeniu Helen, której tutaj nie ma, jest kimś, kto wzbudza chwilami dużo więcej zainteresowania niż ci, którzy zostali. Także w opisywanej na kilka sposobów pustce po niej.

Tess i Martin to majętne – choć nieobnoszące się z tym – małżeństwo wielkomiejskie. Mają problematyczne dzieci, a nić uczuciowa łączącą bezkompromisową prawniczkę z nauczycielem, który woli uczyć w liceum, niż rozwijać karierę naukową, jest coraz słabsza. Kate i Josh reprezentują zupełnie inny typ związku. Wydają się swobodni, beztroscy i spontaniczni – jak spontaniczny jest szybki seks, na który się decydują w domu pełnym innych ludzi. Wychowują trójkę dzieci. Wzmianka o nich jest konieczna, gdyż funkcjonują one przy rodzicach i ze sobą nawzajem inaczej niż dzieci Tess i Martina. Alice i Henry dzieci nie mają. Oboje zajmują się sztuką. Tyle tylko że on jest artystą, bo jako mężczyzna ma do tego przestrzeń, możliwości i niepisane prawo, a ona miota się zawodowo, aż w końcu podejmuje pracę, w której wchodzi w bardzo niebezpieczną relację ze swoją podopieczną – młodą matką, której macierzyństwo miało pomóc uciec od nałogu narkotykowego, ale jest przede wszystkim wielkim wyzwaniem. Takim samym jak dla Alice trzymanie gardy. Zwłaszcza podczas świąt z kuzynami, którzy przywieźli ze sobą dzieci, a jej nigdy nie było dane mieć wymarzonej ukochanej dziewczynki.

Lynn Steger Strong w taki oto sposób splata problemy w bardzo dobrej powieści obyczajowej o tym, co Amerykanów w tak zwanym wieku średnim boli i uwiera – i co sprawia, że mimo zadowalającego statusu majątkowego wciąż poszukują czegoś, czego nie mogą uzyskać. Zresztą jedna z refleksji Martina orbituje wokół tego problemu, gdy bohater rozmyśla: „Dlaczego wszystko, co przyjemne w życiu, to coś, czego nie powinniśmy mieć?”. Bohaterowie „Lotu” są jak symboliczne ptaki w klatce. Uwięzieni nie tylko przez okoliczności, ale i samych siebie. Celnie tu dobrana metafora tego, co tworzy Henry i co potem podziwiają inni, łączy się z tym, że Steger Strong chce być i momentami jest bardzo zasadnicza w określaniu tego, jakie problemy stają na drodze jej postaciom.

„Lot” to ciekawa panoramiczna opowieść o tym, co syci biali Amerykanie mogą utracić, by zrozumieć różnicę między jakimś życiowym czy egzystencjalnym brakiem a stratą. Rodzina jest tutaj tętniącym życiem organizmem, któremu zadano rany. Skądś – w sensie metaforycznym, ale i w jednej ze scen dosłownym – poleje się krew i trudno będzie znaleźć sposób, by jej utratę zatrzymać. Oto w jednym domu na kilka dób zatrzymują się ci, którzy przez życie idą bardzo różnymi drogami i równie różnorodnie gonią złudzenia dające im poczucie kontroli nad samymi sobą. Spięcia, następnie ich łagodzenie, niedopowiedzenia i twarde krótkie zdania rzucane prosto w twarz – jak w przypadku syna mówiącego Tess, że jest głupią matką. Wszystko w bardzo dobrych proporcjach i umiejętnie przedstawione, bo jedną z zasadniczych zalet „Lotu” jest to, iż mimo swojej wielowątkowości, którą trudno zamknąć w tekście o stosunkowo niewielkiej objętości, staje się on powieścią nieprzewidywalną. Teoretycznie nie wydarzy się nic i wcale nie chodzi o to, że mamy poznać tutaj decyzję dotyczącą dalszych losów domu po zmarłej matce. Lynn Steger Strong po raz drugi tak pisze powieść, żeby prostymi zdaniami oznajmującymi, które przechodzą w sprawozdawczość za każdym razem, gdy ładunek emocjonalny danej sceny jest trudny do zniesienia, oddać złożoność psychiki człowieka uwikłanego w zależności co najmniej jednej relacji z drugim człowiekiem.

Będzie o ekologii, rasizmie, odpowiedzialności i trudach macierzyństwa, posiadaniu majątku, definiowaniu życia poprzez obowiązki zawodowe, ale przede wszystkim o tym, w jaki sposób amerykańskie syte rodziny potrafią funkcjonować pośród pozorów, niejednokrotnie nie chcąc żyć inaczej. Tu właściwie tylko jeden z dorosłych bohaterów jest prostolinijny, zadowolony ze swojej egzystencji, zdobywający jednoznacznie sympatię czytelników i stygmatyzowany w narracji jedynie tym, że mężczyzna w tym wieku nie powinien nosić tak długich włosów. A wszyscy w rodzinie portretowanej przez Lynn Steger Strong osiągnęli już swój tak zwany średni wiek. Każdy przekroczył czterdziestkę, ma już uformowane poglądy i konkretną mentalność. Tymczasem pisarka tak zaprezentuje zbliżenia i oddalenia w relacjach rodzinnych, że przedstawi nam przede wszystkim bohaterów zagubionych życiowo. Czy będziemy im współczuć? Niekoniecznie. Ale na pewno zauważymy, jak istotną rolę w kształtowaniu tożsamości odgrywają tworzone w życiu relacje. Frapująca i inteligentna książka – trochę ironiczna, trochę złośliwa, głęboko egzystencjalna i po prostu całkiem dobrze napisana.

2024-10-29

„Hildur” Satu Rämö

 

Wydawca: Wydawnictwo Harper Collins Polska

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Karolina Wojciechowska

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Mrok islandzkiej prowincji

Satu Rämö to fińska pisarka, która część swojego życia związała z islandzką prowincją. Nie chwalę książki dlatego, że autorka jest moją sąsiadką, a w Islandii z sąsiadami żyje się dobrze. Nie chwalę dlatego, że znalazłem w treści mnóstwo detali dotyczących tego, jak powstają islandzkie swetry, które uwielbiam i mam ich kilkanaście. Nie chwalę również dlatego, że Satu Rämö widzi Fiordy Zachodnie podobnie jak ja i ma tę samą wrażliwość na drobne elementy tutejszej rzeczywistości, bo kiedy czytam, że „morze jęczało cicho”, to doskonale wiem, jak to brzmi. Dobre słowa należą się „Hildur” przede wszystkim za to, że pisarka znakomicie łączy elementy thrillera, kryminału i powieści obyczajowej. W znanym nordyckim stylu, ale fragmentami nawet lepiej niż jego islandzka mistrzyni, czyli Yrsa Sigurðardóttir. Zresztą Rämö część akcji umieszcza na dzikim półwyspie Hornstrandir, do którego nie udało mi się jeszcze dotrzeć, a który w tej narracji oddziałuje na wyobraźnię dużo mocniej niż jako miejsce akcji horroru Sigurðardóttir „Pamiętam cię”.

„Hildur” to pierwsza z serii mrocznych powieści Satu Rämö, którą polski czytelnik ma okazję przeczytać. Dbając o wiarygodność postaci zasadniczych dla gatunku takiego jak kryminał, autorka posługuje się niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi, by pokazać, jak tworzy się bliskość między dwojgiem introwertyków. Hildur to walka. Główna bohaterka walczy z morskimi falami na desce do surfowania, ale przede wszystkim z demonami przeszłości. Ponad dwie dekady temu wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło. Kazało wziąć odpowiedzialność za te wydarzenia. Osadziło w egzystencjalnym smutku, dla którego antidotum jest siła fizyczna i kształtowanie siły psychicznej. Hildur jest znakomitą śledczą, bo konsekwentnie dąży do celu. Ale charakterystyczne dla powieści tego gatunku naznaczanie traumą biografii policjantów nie przebiega u Satu Rämö w przewidywalnym, podręcznikowym stylu. Do Hildur, która jedną bliskość z drugim człowiekiem nagle traci, a drugiej kurczowo się trzyma, bo to osoba należąca do rodziny, której inni członkowie tragicznie odeszli, dołącza policjant z Finlandii. Mężczyzna również po przejściach, któremu dane jest to, co wielu przybywającym do Ísafjörður – pełne emocji i trudne lądowanie pośród wody otulonej wysokimi górami. To w tym miejscu oboje znajdą nić porozumienia, która z czasem będzie się wzmacniać. A słowo „nić” można rozumieć także dosłownie, biorąc pod uwagę, czym zajmuje się Jakob, nieszczęśliwy fiński ojciec, który usiłuje dopasować się do mentalności małej miejscowości gdzieś na końcu mapy Islandii.

Ísafjörður portretowane z perspektywy kilku lat wstecz konsekwentnie nazywane jest wioską. To miejsce pozornej szczęśliwości. Tu nie zamyka się domów (niektórzy nadal tego nie robią). Tu obserwujemy, jak mrok wdziera się w miejsce, którego nie opuści na długie miesiące, bo tak jak listopadowe słońce chowa się za górami na wiele miesięcy, tak samo z tygodnia na tydzień w Ísafjörður zaczyna być coraz bardziej ponuro. Pośrodku niczego, gdzie pozornie nic się nie dzieje, znajdują się dwa martwe ciała. I jeszcze jedno w stolicy. Islandia niemająca problemów z zabójstwami (to również się zmieniło kilka lat po pierwszej publikacji „Hildur”) odkrywa, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Hildur nie jest w stanie pojąć, jak ktoś w tak niewielkiej miejscowości może dokonywać zbrodni i nie pozostawiać po sobie śladów. A zabójca jest wciąż obecny na kartach tej książki. Jest tuż obok. Jakby niewidzialny, ale boleśnie obecny. Ma do wykonania jakąś misję. Zadaniem Hildur jest jej powstrzymanie albo przynajmniej zrozumienie.

Tymczasem ta powieść ujawnia również zasadnicze i skrywane islandzkie problemy obyczajowe. Choćby te związane z przemocą – domową i seksualną. Na prowincji, gdzie życie wyznacza rytm natury, wszystko powinno toczyć się w miarę stabilnie i przewidywalnie, a jeśli tak nie jest, odpowiadają za to żywioły – wiatr czy śnieg. A jednak nie natura jest tu groźna, choć fenomenalnie oddana w swym majestacie i niebezpiecznym mroku. Okazuje się, że Islandia potrafi zamiatać pod dywan to, o czym z wielu względów nie chce się mówić i się nie mówi. Przemoc istnieje. Wykorzystywanie słabszych również. Istnieje korupcja. Istnieje indolencja połączona z brakiem kompetencji w wielu sprawach. Na obrzeżach Islandii i w jej regionie stołecznym żyją nieszczęśliwi ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą opowiedzieć o swoim cierpieniu. Kaci bywają bezkarni. Ofiary są zmuszane do milczenia. A wszystko w zaklętym kręgu pokrewieństwa i tego, że wszyscy się znają, wszystko wiedzą i solidarnie milczą nawet wtedy, gdy milczenie jest krzywdą.

„Hildur” to opowieść o wieloletnim milczeniu w bólu, ale przede wszystkim przejmująca grozą i autentycznością doświadczeń utraty opowieść o tym, czym jest w Islandii przekleństwo pokrewieństwa. „Kiedy wie troje, wie cały naród”. Z jednej strony niczego nie można ukryć, z drugiej jednak – zabójca konsekwentnie, długoterminowo i krok po kroku realizuje swoje zadanie. Hildur ze swoją umiejętnością antycypacji zła bywa bezradna, ale nigdy nie chce być bezczynna. Jakob uzupełnia ją w determinacji, choć oboje wolą kierować się gdzieś do wewnątrz siebie, nie do ludzi. Pozornie więc nie są policjantami, którzy uzyskują postępy w śledztwie, zdając się na wchodzenie w jakieś relacje z przesłuchiwanymi ludźmi. Tu jest trochę tak, że walkę wewnętrzną toczą Hildur oraz Jakob, a złoczyńca ma tę swoją. I nic nie może się tu dobrze ułożyć, skoro zło miesza się ze zwyczajnym ludzkim nieszczęściem. I bezradnością wobec niego.

Bo w Islandii nastolatek może sprzedać swoje ciało za narkotyki. Wiele lat bezkarnie można być katem własnej rodziny. Dzieci wielokrotnie nie mają możliwości, by naprawdę zrozumiano ich potrzeby. Ale to wszystko ucicha, gdy szaleje zachodnia islandzka natura. Hildur do niej przywykła i się z nią żyła. Jest na tyle odważna, że przy wietrze o prędkości 22 metrów na sekundę i minusowej temperaturze przejeżdża przez górkę przed Holmavikiem, kierując się w stronę stolicy na przesłuchanie. Hildur to także uosobienie wewnętrznego konfliktu między tym, jak żyć, dając coś innym w zamian, a tym, co zrobić, by demony z przeszłości ją opuściły, czyli najlepiej wycofać się z życia. Ísafjörður staje się miejscem, w którym ludzie za wszelką cenę bronią swojego świętego spokoju, ale zbyt często mają oczy zamknięte na to, że obok spokoju nie ma, obok ktoś przeżywa dramat.

Satu Rämö nie oskarża wprost, bardziej punktuje kumulujące się problemy, ale pokazuje charyzmatyczną postać policjantki, która krok po kroku rozwiązuje bardzo trudną zagadkę kryminalną. To powieść o tym, że zbrodnia rodzi się z cierpienia, lecz także o cierpieniu, które nie zna ukojenia, a którego źródłem jest być może epizod otwierający tę powieść. Znakomicie napisaną historię o tym, jak żyją, co czują i w jaki sposób funkcjonują z własnej woli lub zmuszeni przez okoliczności natury ludzie na Fiordach Zachodnich. W miejscu, do którego mało kto dociera i mało kto chce tu żyć. W miejscu, które kocham, a które fińska pisarka uczyniła tłem świetnej powieści o tym, jak bardzo boli życie i że to czasem ciężar nie do zniesienia.

2024-10-18

„Ciepło-zimno” Joanna Mazur

 

Wydawca: Wydawnictwo Seqoja

Data wydania: 24 września 2024

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Przyszłość niemocy

Literatura wynikająca z lęków autorki lub autora jest zawsze ciekawsza, gdyż pogłębia obraz kreowanej rzeczywistości. Lęk przecież potęguje przeżywanie świata. Doświadczania siebie w tym świecie. A u Joanny Mazur lęk to przede wszystkim wizja samotnej kobiety, która już niczego się nie boi, do wszystkiego się dostosowała, wszystkiemu gotowa jest stawić czoła, ale wcale nie jest wojowniczką. Po prostu przywykła. W książce pada przecież wyraźna teza: „Główną siłą życiową jest przyzwyczajenie”. Jednocześnie główna bohaterka swoje lęki zamyka w ciszę, lakoniczny sposób wypowiadania się, zachowanie wielkiej litery do zapisywania tylko niektórych określeń. „Ciepło-zimno” to dystopijna (choć bardzo realistyczna) fantazja, a jednocześnie opowieść o tych wszystkich, którym lepiej jest na marginesie, chociaż z różnych powodów musieli uwierzyć w tę lepszość tylko dlatego, że zostali tam przesunięci w wyniku zbiegu okoliczności i zmian. Tu zmiany dotykają całego świata. To zmiany destrukcyjne. A w nich ktoś, kto usiłuje zachować pozory normalności, a przede wszystkim resztki uczuć do innych ludzi, bo tylko opowiadając o nich, można używać litery wyróżniającej. Wielkiej litery.

Z powodu jej konsekwentnego braku zdania w tej powieści nie mają swojego umownego początku. Tak samo jak nie wiadomo, kiedy miał miejsce początek świata, w którym mnóstwo ludzi nie ma domów, nie ma pracy, wegetuje bez sensu, w wyznaczonych godzinach nie może korzystać z energii elektrycznej, a prysznic wolno im brać tylko krótko. Jeśli już ma się ten komfort, że żyje się w mieszkaniu z prysznicem. Polska w tej opowieści, która przesuwa nas jakby jedno pokolenie ku przyszłości, jest krajem, który mocno się wyludnił. Krajem wiecznego upału i rzadkich opadów deszczu. Miejscem, w którym wszystko stało się statyczne, nikt się nie przemieszcza, każdy koncentruje się na teraźniejszości, a jakiekolwiek relacje międzyludzkie obarczone są ryzykiem bolesnego rozczarowania. Niemal nie działa także Internet. Nie ma w nim obrazków, pozostają słowa. Tak jak głównej bohaterce. Próbującej opowiedzieć swój życiorys z takim trudem, choć przecież zawodowo jest specjalistką od życiorysów innych, pracując na zlecenie firmy, która robi coś, co jest w nowej rzeczywistości niezbędne – ulepsza ją i stara się uczynić szczęśliwą tylko w wyobrażeniach odbiorców. Bo wokół jest nie tylko pustynnie i pusto. Jest przede wszystkim – w konfrontacji z wszechobecnym gorącem – lodowato, jeśli chodzi o portretowanie emocji. A może one wszystkie przekształciły się w coś na kształt lodu.

Z jednej strony widzimy, że bohaterka Joanny Mazur ma w sobie tych emocji mnóstwo. W zasadzie są nawet takie momenty, w których największą wagę ma nie obserwacja rzeczywistości, ale emocjonalne odniesienie się do niej. Tymczasem autorka zręcznie buduje dystans do narratorki. Bliższe spotkanie z tym, co naprawdę ją boli, wydaje się niemożliwe. Jednak takie nie jest. Ta historia rozpisana jest bardzo klasycznie – poprzez punktowanie tego, co stało się deficytowe i wpłynęło na konkretny rodzaj wrażliwości. A raczej na chęć, by ją utracić. Będą to rzeczy pierwsze, doświadczenia traumatyzujące, wydarzenia wpływające na całe dalsze postrzeganie życia. Mamy zatem trudne dzieciństwo z ciekawą figurą matki jak ze stali, którą jednak złamało życie, a także wyraźnie wskazywane momenty rozczarowań, kiedy w życiu bohaterki następowały zawody, tak jak kolejne małe katastrofy wokół niej. Przecież świat, w jakim żyje, nie stał się taki nagle. „Ciepło-zimno” to książka o spektakularnym rozpadzie, ale również o pewnym prywatnym końcu świata. Bo wydaje się, że teraz jedynym punktem odniesienia jest Babcia, gdy bohaterka chce choć przez chwilę myśleć o normalnym świecie. Poczuć coś normalnego. Wiedzieć, że jest komuś potrzebna i przez kogoś kochana.

Choć zawodowo zajmuje się antycypacjami, nie jest w stanie przewidzieć, co ją czeka w przyszłości. To, skupianie się na tym, w zasadzie nie jest też jakoś szczególnie istotne. Bohaterka wie, że obecnie spełnieniem i komfortem jest posiadanie pracy. Co prawda nie można napić się porządnej kawy ani zjeść świeżych owoców lub warzyw, jednak jest to jeszcze rzeczywistość, w której mimo deficytów można dokonywać wyborów. Joanna Mazur opowiada także o tym, że relacje międzyludzkie stają się utylitarne w sytuacji zagrożenia. A świat stoi wobec zagrożenia destrukcją. Dlatego grupa współlokatorów próbuje wspierać się wzajemnie, a mimo wszystko każdy jest osobny. Jak świat, w którym rozpadły się konteksty, pozostały tylko swobodne elementy rzeczywistości, a przestrzeń pojęć oraz emocji to już rozpaczliwa pustka, bo nie ma tam niczego intensywnego. Ale czy na pewno?

Przecież bohaterka tej książki chce intensywnego życia i chciałaby nadać mu taki tok, by nie tyle się spełniać, ile zwyczajnie w pozytywnym znaczeniu zmęczyć życiem, satysfakcją z kolejnego dynamicznie przeżytego dnia. Tymczasem tkwi w bezruchu. Wciąż szuka czegoś, czego nie ma. W tym kontekście ciekawe jest enigmatyczne zakończenie w scenografii koryta rzeki, której już od dawna nie ma, bo woda jest deficytowa. Jak poczucie bezpieczeństwa, które ma zapewnić etatowe zatrudnienie, bo na nic więcej nie można liczyć. „Ciepło-zimno” nie tylko opowiada o świecie w kształcie, którego możemy się spodziewać. To narracja o tym, jak bardzo samotni i pozbawieni możliwości wyjścia z egzystencjalnej pustki jesteśmy już teraz – kiedy jeszcze możemy korzystać z obrazkowego Internetu, łączyć się w realne, a nie wirtualne związki i płodzić dzieci ze znacznie mniejszymi obawami.

Tym niemniej – jak wspomniałem na wstępie – Joanna Mazur pisze o wieloaspektowym lęku o naszą przyszłość. Opowieść statyczną i chwilami sprawiającą wrażenie monotonnej autorka przełamuje jakimiś nagle pojawiającymi się wstrząsającymi scenami jak grzebanie zwłok zamordowanych ludzi czy wspomnienie surowej matki kategorycznie odmawiającej swojej córce pomocy psychologicznej. W świecie tej powieści reglamentowane jest wszystko, ale najbardziej wiara w to, że drugiemu człowiekowi można zaufać. Główna bohaterka boi się czułości, przytulenia. Jest czujna i wciąż w poczuciu zagrożenia, na adrenalinie, która nie pozwala jej iść dalej, lecz nakazuje tkwić w miejscu. Choć przecież otwierająca książkę symboliczna scena biegnącej i walczącej z upałem kobiety również jest istotna. Mazur wie, jak stworzyć atmosferę zawieszenia w pozornej nicości. A jednocześnie mocno wstrząsnąć czytelnikiem, pokazując, co ta nicość kryje naprawdę.

2024-10-14

„Pieśń prorocza” Paul Lynch

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 23 października 2024

Przekład: Kaja Gucio

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta w ogniu

W promocji tej wstrząsającej powieści podkreśla się, że Paul Lynch to Orwell naszych czasów. Mam wrażenie, że jest trochę inaczej. Orwell fantazjował, nie spodziewając się, że świat w XXI wieku będzie jeszcze bardziej przerażający. Lynch podejmuje się próby rekonstrukcji tego świata. Przyjmuje dwie perspektywy opisu: przedstawia państwo podczas kryzysu oraz kobietę w sytuacji granicznej. Oba te punkty widzenia są bardzo ciekawe, bo oba ewoluują. Jeśli chodzi o kwestię systemu przemocowego wobec obywateli, autor rozpoczyna ciekawie od metafory wkraczania czegoś mrocznego z ogrodu do domu, w którym bohaterka dotychczas czuje się bezpiecznie. Jej spokój rozbija wizyta policjantów. Kończy się to scenami regularnych walk. Druga narracja – historia matki walczącej o to, by wyrwać dzieci ze szponów chaosu i przemocy – jest cenniejsza literacko, bo opowiada o tym, że ludzki światopogląd kształtuje czasem wybiórczość empatii, jednak w sytuacji największego kryzysu to miłość matki staje się czymś, czego nie zmienią żadne okoliczności zewnętrzne.

Lynch opowiada o kraju, który zdecydował się walczyć z opozycjonistami wszystkimi dostępnymi sposobami. Ucieka się do przemocy, bo tylko ona gwarantuje wrażenie siły i nieustępliwości. „Pieśń prorocza” nabiera dynamiki stopniowo. Zaczyna się od niuansowania niepokoju oraz sytuacji, które zdają się mieć jeszcze jakieś racjonalne wytłumaczenia. A potem rzeczywistość staje się koszmarem i Lynch przedstawia między innymi uliczne sceny batalistyczne. Żądza podporządkowania sobie obywateli nie zna granic. Ale Eilish nie będzie chciała się podporządkować. Będą tego oczywiste konsekwencje. Paul Lynch obrazuje, jak rozpadają się praworządność i zasady tworzące harmonię współżycia społecznego, ale ukazuje przede wszystkim rozpad rodziny. I rozpaczliwe próby jej zjednoczenia. Bo przecież nie tylko perspektywa dorosłych będzie tutaj istotna. Ta książka świetnie opowie o tym, na jakie sposoby ofiarami wojny stają się dzieci.

Eilish wszystko to, co dzieje się wokół niej, najpierw stara się racjonalizować. Dostrzegać rozwiązania, które pomogą wydobyć się z opresji. Jednocześnie przygląda się temu, jak ta opresja narasta. Ze świadomością dorosłej, wykształconej osoby – jest naukowczynią, biolożką. Jej dzieci widzą jednak świat, który w ich oczach zamienia się w druzgoczącą katastrofę. Są w różnym wieku i to cenne dla tej powieści. Najmłodsze z nich będzie jedynie pionkiem w koszmarnej rozgrywce. Syn bohaterki decyduje się na stawienie oporu, wzięcie udziału w działaniach opozycji. Eilish traci męża, podobnie jak inne kobiety, których mężczyźni nagle znikają. To one będą musiały stawić czoła nowemu światu. A ten nowy świat nie oferuje żadnych perspektyw, rządzą nim przemoc i zagrożenie ubezwłasnowolnieniem. Tak bardzo charakterystycznym dla dzisiejszych czasów, że niektóre opisy wręcz kojarzą się natychmiast z konkretnymi państwami czy rejonami.

„Historia to prawo przemocy” – taki napis widnieje na jednej ze ścian. To, co właśnie się kształtuje, to piekielny obraz walki, za którą póki co nie stoi nic innego niż chęć kontroli. Państwo musi kontrolować wszystko, bo nie potrafi funkcjonować, gdy tej kontroli nie posiada. Ale nie funkcjonuje także w wersji wrogiego społeczeństwu systemu narzucającego odgórnie swoje prawa. „Pieśń prorocza” to nie tylko uniwersalna opowieść o zabijaniu demokracji. To także pełna wzruszeń opowieść o tym, co to znaczy brać pełną odpowiedzialność za własne dzieci, skoro żyje się w świecie usiłującym wziąć odpowiedzialność za każdego.

Symboliczna jest scena snu bohaterki, w której Eilish widzi komisarza policji, który wdarł się do jej domu. Bo nie ma już żadnej prywatnej czy bezpiecznej przestrzeni. Ta scena sygnalizuje, że kształt wszelkich praw to zawsze pokłosie wyborów i decyzji człowieka. Czy jest tak naprawdę? Czy mamy choć najmniejszy wpływ na to, jak kształtuje się rzeczywistość wokół nas? I w którym momencie otrzymujemy moralne prawo do buntu? Gdy moralności już nie ma? Albo ktoś ją przedefiniował?

Paul Lynch prezentuje świat, w którym nakręcająca się spirala zła odbiera fundamentalną wolność. Tutaj każdy decyduje się na jakieś stanowisko wobec tego potwornego procederu. Jak wspomniałem, opowieść coraz bardziej się dynamizuje, coraz więcej się dzieje w świecie, który ogarnia chaos. I teraz wobec chaosu należy dokonać jakichś wyborów. To niesamowicie trudne. A jednak możliwe. Bo u Lyncha cierpienie i bezradność idą w parze z niesamowicie sportretowaną determinacją sprzeciwu. Dlatego ta książka nie przypomina orwellowskiej fantazji o świecie pełnym kontroli opartej na fundamencie przemocy. To jakby raport z oblężonego państwa i oblężonej przez zło rodziny. Dwie przestrzenie łączy to, że każda dąży do samowystarczalności i spełnienia. Tylko że jedna to agresor. I nie ma tu żadnych jasnych odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób słusznie i zasadnie zareagować na agresję.

Interesująca jest tu także perspektywa seniora, ojca bohaterki, przyjmującego wszystko ze stoickim spokojem. Dla niego po piekle, które właśnie się dzieje, nic się nie zmieni. On zdaje się rozumieć powtarzalność, choć córka wciąż ma wrażenie, że nie rozumie niczego. Bo dla Eilish priorytetem jest ucieczka z piekła. Ale ono pochłania jej najbliższych. I w związku z tym kobieta zostanie zmuszona do konfrontacji. Przeraźliwie realistyczna książka o tym, co dzieje się w wielu miejscach i co w równie wielu może się za chwilę wydarzyć. Czytajcie Lyncha, by nie być za chwilę zaskoczeni. Pomijając wszystko, jest to także fascynująca przygoda językowa, bo umiejętność przyspieszania i zatrzymywania się w refleksji wobec istotnego momentu to jeden z plusów świetnego przekładu tej książki. Zobrazować narastające kameralne napięcie w opozycji do tego, co spektakularne i co w oczywisty sposób wywołuje skojarzenia z napięciem i niepokojem – to prawdziwa sztuka. Poza tym lektura tej powieści to przeprawa przez wszystko, czego już w mniejszym lub większym stopniu doświadczyliśmy. I wzruszająca opowieść o matczynej miłości, która musi mierzyć się z cierpieniem oraz pustką.

2024-10-11

„Las w domu” Alena Mornštajnová

 

Wydawca: Wydawnictwo Amaltea

Data wydania: 24 października 2024

Przekład: Anna Maślanka

Liczba stron: 450

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kameralny dramat

To chyba najbardziej wstrząsająca powieść Aleny Mornštajnovej. Nie tylko dlatego, że czeska autorka omija z dala wielką Historię i proponuje bardzo kameralną narrację o dramatach przeżywanych w milczeniu. W tej powieści pisarce nie potrzeba potężnej metafory Auschwitz jak w „Hanie”, by opowiedzieć o cierpieniu i poczuciu niedopasowania do świata, nie korzysta również z rozwiązań zaproponowanych w „Latach ciszy”, bo choć jest to opowieść o rodzinie, przedstawiona zostaje jednak w zupełnie inny sposób. Właśnie cisza, specyficzna forma milczenia to podstawowy środek wyrazu. Ta retrospekcyjna opowieść kobiety, która stara się wyjaśnić, dlaczego jej życie nie może być szczęśliwe, rodzi się przede wszystkim z tego, co zostało przemilczane. Zło ujawnia się tutaj stopniowo, jest jednoznaczne w swej wymowie, jednakże „Las w domu” to powieść, która bardzo inteligentnie zaciera granice określające to, kto jest ofiarą, a kto jest winny. Wszystko w atmosferze niedopowiedzeń i grozy, która spotęgowana jest tu również przez to, że powieść jest fragmentami bardzo liryczna. Nie chodzi tylko o szczególną wrażliwość dziewczynki opowiadającej o detalach swego mikrokosmosu, czyli najbliższego otoczenia. Nawet opowiadając o największych krzywdach, Mornštajnová potrafi przekształcić prozę w poetycką balladę o tęsknocie za normalnym życiem. A także o tym, jak zderzało się to, co wyjątkowo aberracyjne i okrutne, z tym, co częste i co potrafi zrujnować każdą psychikę – z brakiem poczucia bezpieczeństwa.

Narratorka dorasta w domu rodzinnym, z którego nigdy, nawet po wielu latach, nie jest w stanie się wydostać. Czas tego domu odmierzają awantury i okresy milczenia. W tym domu żyją ludzie, którzy są dla siebie wrogami. Dorastające dziecko odczuwa coraz większe napięcie. Wpływa na nie w sposób, jakiego czytelnik na początku nie będzie w stanie przewidzieć. Kostyczna i przerażająca babka, która nazywa wnuczkę „latoroślą miernej córki”. Bardziej przerażający i portretowany z oddali dziadek jako jedyna osoba, której okrutna babcia się boi. Wszyscy tworzą przestrzeń wzajemnych oskarżeń, kreują atmosferę wielkiej opresji. I o niczym, co się dzieje w tym piekielnym domu, nie można opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Jakby piekło zamykało się pod jednym dachem, a jednocześnie rozrastało w sercach i umysłach tych, którzy pod tym dachem mieszkają.

Dziewczynka, potem nastolatka, młoda kobieta – każde jej jednostkowe doświadczenie powoduje, że problemy z określeniem własnej tożsamości się nasilają. „Nie chciałam być sobą” – wspomina w wieku szkolnym. Być może nie umiała być sobą, bo nikt nie chciał jej pokazać, jak to jest ważne. Zresztą we wspomnianym domu rodzinnym musiała być cieniem, a potem jedynie dopasować się do świata zewnętrznego. Nigdy nie odstawać. Nigdy się nie wyróżniać. Nigdy nie mówić o bolesnych tajemnicach miejsca, w którym powinna dorastać w poczuciu spełnienia. Tam nikt nie był spełniony. Stamtąd się tylko odchodziło. Ale ucieczka nie jest rozwiązaniem. Alena Mornštajnová ukazuje nam postać, którą zamknięto w wyjątkowo przerażającej klatce mentalnej. To nie tylko wiwisekcja przerażenia samą sobą i tym, kim się staje pod wpływem złych ludzi. To także niepozbawiona poetyckiej wrażliwości opowieść o tym, jak bardzo chce się przed ludźmi schować. Co to znaczy egzystencjalnie być schowaną. „Las w domu” to również powieść zadająca w egzystencjalno-etycznym wymiarze podstawowe pytanie o to, czy mamy dawać innym to, co otrzymaliśmy, i czy nie mamy odwagi przerwania łańcucha traumatycznych doświadczeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Tu mamy trzy pokolenia kobiet. Matek, które nie kochają swoich córek. Nie chcą albo nie mogą tego zrobić. Na początku opozycje są czytelne – krzywdzi matka, cierpi córka. Potem to wszystko zaczyna się rozmywać. Zwłaszcza w momencie, w którym narracja dziewczynki staje się narracją bólu po odrzuceniu zarówno przez babkę, jak i przez matkę. Mornštajnová opowiada o kobiecej samotności potęgowanej tym, że nikt w żaden sposób nie był w stanie tej samotności ujrzeć. Owszem, świat dostrzega wyobcowaną dziewczynkę, stojącą gdzieś w kącie, oddaloną od reszty, nigdy niebędącą częścią jakiejś społeczności, dobierającą sobie za przyjaciółkę ekstrawertyczkę, za której dynamizmem można się schować. „Las w domu” to książka opowiadająca o strachu, przed którym nie ma ucieczki, nigdzie schować się nie można. Pięknie metaforycznie skonstruowany tytuł, którego przerażające znaczenie poznaje się stopniowo i który bardzo dobrze pasuje do niuansowania desperacji, melancholii i takiego rodzaju wrażliwości, przy którym trudno poprosić o pomoc, bo samemu nie rozumie się ogromu własnego cierpienia. Czuje się jedynie niemoc. Nieprzydatność. Dziecko w tej powieści bierze na swoje barki odpowiedzialność za poczynania dorosłych. To ono czuje się winne temu, że dom rodzinny się rozpada. Jednocześnie rozpada się coś innego. Tożsamość kształtowana jest przede wszystkim przez tak trudne doświadczenia jak te, które na chwilę wzbudzają nadzieję, a potem przynoszą rozczarowania, trudne, czasem niemożliwe do uniesienia. Niemożliwe wydaje się również znalezienie jakiegokolwiek pocieszenia w egzystencjalnym smutku. Tak przerażająco pięknie wyrażonym w lirycznych partiach tej powieści.

„Każdy ból kiedyś się skończy” – tak sobie myśli bohaterka książki po tym, jak zostanie pobita. Ból fizyczny jest niczym w porównaniu z tym, który zawłaszczył jej osobowość. A raczej to, co próbuje określić mianem osobowości. Bo ukształtowały ją tylko lęki i taki rodzaj traumatycznego doświadczenia, które staje się jeszcze bardziej okrutne dlatego, że nie można o nim opowiedzieć. A jednak opowieść toczy się tutaj linearnie, w pozornym porządku, fakty przedstawiane są chwilami w bardzo sprawozdawczym stylu, a pojawiające się na drodze bohaterki postacie wykreowane są jak elementy coraz bardziej koszmarnej układanki życiowej. Nie ma ucieczki przed sobą, wspomnieniami, żalem za utraconym dzieciństwem i za tym, że niczego się nie osiągnęło w dorosłym życiu. Najsilniej zaś podkreślane jest to wyobcowanie, które zrodziło się z niedopasowania, a przede wszystkim specyficznej wrażliwości na doznaną przez siebie krzywdę. Dlatego „Las w domu” jest pamiętnikiem wyjątkowej opresji – jej składowe to zdarzenia ze świata otaczającego narratorkę, lecz to, co najbardziej przerażające, pęcznieje w niej samej. Coraz bardziej pozostawionej w swych decyzjach i wyborach samotnie. A jednak decyduje, jednak podejmuje wybory. Bo Mornštajnová opowiada nie tylko o odcieniach lęku i narastającym przerażeniu, umie bowiem opowiedzieć o niesamowitej kobiecej sile przetrwania. I robi to znakomicie, choć tak komplikuje wątki, że ta powieść nie będzie mieć jednej zasadniczej wykładni. Wyraźne i skonkretyzowane będzie tutaj zło, które zawładnęło wszystkimi. Zło, któremu nikt nie chciał się przeciwstawiać. Do czasu.

„Las w domu” to narracja wspomnieniowa, która ma przynieść jakąś formę ekspiacji, jednakże tego nie robi. Dlaczego? Bo przeżyte zło wciąż się pamięta. I nie sposób o nim zapomnieć. Nie można uporządkować nowego życia, jeśli stare wciąż pali niczym świeża rana. Mornštajnová opowiada o sposobach poszukiwania egzystencjalnego spokoju, lecz jednocześnie podkreśla, jak z pokolenia na pokolenie kobiety były coraz bardziej bezradne wobec samych siebie i tego, jakie decyzje mają podejmować. Najwięcej tajemnic kryje oczywiście dom rodzinny. Czeska pisarka twórczo wykorzystuje bardzo popularny motyw literacki, by opowiedzieć historię o wyjątkowym cierpieniu. Takim, za którym stoi przejmujące poczucie bycia zbędnym. A jednocześnie skryta w tym wszystkim siła, by walczyć. Przeszłości nie sposób zignorować, ale – jak sugeruje bohaterka – należy ją zamknąć. Co i w jakim stopniu zostanie zamknięte? Co otworzy się w momencie, w którym niemożliwe stanie się możliwe? Bardzo poruszająca powieść o deficytach miłości i rosnącej na tych deficytach wrażliwości. Z niezwykle ciekawą główną bohaterką, która nie wzbudza jedynie współczucia.

2024-09-30

„Mam na imię Folkví” Maria Hesselager

 

Wydawca: Wydawnictwo ArtRage

Data wydania: 20 lipca 2024

Przekład: Agata Lubowicka

Liczba stron: 156

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fatalizm niespełnienia

Książka Marii Hesselager – co warte podkreślenia: błyskotliwy debiut – mogłaby być nazwana, tak jak to się robi nowocześnie, literaturą bizarną. Myślę jednak, że w tej opowieści nie chodzi o oddawanie niezwykłości poprzez łączenie motywów literackich czy kulturowych oraz operowanie  stonowanym językiem, który znakomicie niuansuje coraz bardziej narastający w tej krótkiej powieści niepokój. „Mam na imię Folkví” to faktycznie coś na kształt wikińskiej sagi, jednak mam wrażenie, że duńska pisarka chciała przede wszystkim opowiedzieć, jak silne są w kobiecie dwuznaczne emocje czy instynkty, oraz to, w jaki sposób atawizmy walczą w zindywidualizowanej tutaj postaci nastolatki w szponach doświadczeń granicznych i emocji, które ją przerastają. A komplikują się dodatkowo przez to, w jakim świecie żyje tytułowa bohaterka książki, w co wierzy, czemu ufa, a czego nie rozumie. Bo nie rozumie tego, co tkwi w niej najmocniej. Osiadło tam i pozostało, skomplikowane i okrutne. A w swym okrucieństwie atrakcyjne literacko. Jest to przecież powieść naprawdę przykuwająca uwagę. To pełna fatalizmu, mroku i niezwykłej czułości wobec detali narracja o miłości niemożliwej, zaskakującej, traumatyzującej, doprowadzającej do destrukcji. Książka o uczuciu, które rodząc się, zabija tę, w której sercu się narodziło. Ale nic tu ani nie odchodzi, ani nie przychodzi przypadkiem.

 

Folkví jest członkinią gromady, którą spajają wspólne wierzenia, priorytety wyznaczone przez podziały płci, nastolatką ze świata powtarzalności i pewności tego, co przekazują inni. Tak samo pewny jest przybysz usiłujący przekonać ją do nowej religii i opowiadający o Jezusie, wprowadzając narastające gniew, chaos i zaskoczenie w umysł młodej dziewczyny. Tak też boleśnie narasta rodząca się w niej miłość. Folkví nauczyła się bycia samodzielną, osobną na wiele sposobów. Ale rozumie też swoje ograniczenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że to, co za horyzontem, za morzem (woda odgrywa tu kolosalną symboliczną rolę), mogą zobaczyć tylko dzielni mężczyźni wyruszający na wyprawy – dla niej to przestrzeń nieosiągalna. Że jej przynależność, której przecież tak bardzo pragnie i której poczucie zostało zachwiane po odejściu matki, warunkuje dostosowanie się. A rodzące się w niej uczucie nie będzie znało granic miejsca i kultury, w których Folkví wkracza w dorosłe życie. Zatem wkroczy w nie stopniowany niepokój. Maria Hesselager w klamrowej kompozycji zamyka intymny dramat kobiety, która w imię uczucia jest gotowa przekroczyć wszystkie granice. Wraz z bohaterką przekraczamy również granice narracji o wikińskiej wiosce, w której nastolatka usiłuje odnaleźć spokój po tym, jak dopadło ją coś, przed czym nie umiała się bronić.

 

Folkví i jej brat to dwa osobne byty. Członkowie rodziny, a jednak ludzie, których zasadniczo więcej dzieli, niż łączy. Wybory życiowe obojga podporządkowane są temu, czego oczekuje od nich społeczność. Życie dziewczyny rozciąga się między prozą życia a metafizyką, jej brat robi po prostu to, co każdy młody wiking powinien robić. A może to opowieść o niej skrywa w sobie realizm magiczny z dużą dozą transcendencji, by zasugerować, kto może być ciekawszy. Bo przecież rodzeństwo ma swoje osobne opowieści, osobne Księgi, każde z nich opowiada o sobie przez pryzmat podobnych doświadczeń. A jednak różnią się diametralnie. Łączy ich miłość. Taka, jaka rozwija się między rodzeństwem? Hesselager sprowokuje do rozmyślań o tak zwanym sytuowaniu miłości w schemacie społecznym i rodzinnym. Tym bardziej że jest to książka głęboko osadzona w kulturze wikińskiej, w związku z tym bardziej uwypuklone są wszystkie te zdarzenia, które rozsadzają uporządkowaną społeczność. Nawet jeśli porządkiem ma być politeizm czy bezwzględnie określone, co może kobieta, a co może mężczyzna, co obojgu jest dane i dlaczego w takiej koszmarnej dysproporcji, że jemu wolno brać wszystko, a jej… za wszystkim tęsknić.

 

Folkví wydaje się unieruchomiona, zatrzymana w czasie, także we wszystkich swoich działaniach, za którymi stoją pragnienia dziewczyny, jej oczekiwania wobec życia. Co kieruje główną bohaterką? Instynkt czy niecodzienna forma empatii? Prostota atawizmów czy skomplikowany mikrokosmos emocji, których nie nazywają nawet dorośli, a nastolatka musi zmierzyć się z ich intensywnością? Podoba mi się to, że widzimy ją z kilku perspektyw – między innymi adorującego ją młodzieńca. Młodość zdaje się tutaj przede wszystkim brzemieniem. Dlatego jakkolwiek szanuję całe historyczne tło tej powieści, ujmuje mnie w niej przede wszystkim uniwersalność opowiadania o goryczy doświadczania emocji, na które młody człowiek – bez względu na płeć – nie jest gotowy. Hesselager dość przekornie pisze o swej Folkví, że „wszystko wciąż na nią czeka”. A jednak czeka na nią głównie gorycz rozczarowania. Potężny smutek, który tu na przemian jest enigmatyczną melancholią lub rosnącym w siłę gniewem, bo w tej książce być smutnym to również być gniewnym.

 

Wspominany tutaj ragnarök zaczyna być apokalipsą intymną, jednostkową i pozostawioną samą sobie. Ta subtelna proza jest pełna umiejętności opowiadania o rozpaczy, kiedy w jej intymnym wymiarze przegląda się nagle cały świat. Pośród wierzeń i duchów jest się bardziej samotnym niż pośród ludzi. Także tych najbliższych, którzy pozostali po wielkiej stracie, odejściu obojga rodziców. „Mam na imię Folkví” opowiada o kobiecej konfrontacji z sytuacją graniczną, ale także o tym, gdzie przebiega granica, za którą moralność może zamienić się w zbrodniczy zamiar. Wszystko opowiedziane w taki sposób, że Hesselager proponuje liczne odczytania historii o odrzuceniu, które zawsze niesie ze sobą coś jeszcze gorszego. I tutaj wydarzy się coś gorszego niż alienacja nastolatki, której nikt nie jest w stanie pomóc, gdy osuwa się w rozpacz. Niepokój buduje skondensowana narracja, w której nordycka symbolika znakomicie łączy się z charakterystycznym dla nordyckich powieści obyczajowych chłodem, gdy opowiada się o sprawach palących żywym ogniem. Pełna wzruszeń opowieść z przewrotnym zakończeniem. To także historia tego, jak desperacko można kochać. I jakie konsekwencje niesie ze sobą każdy rodzaj emocjonalnej desperacji. Zwłaszcza nad zimnym morzem, po którym mężczyźni wędrują w poszukiwaniu przygód, gdzie kobiety gotowe są na to, co najpotworniejsze. Nad wodą, która otwiera możliwości albo je odbiera. Definitywnie i na zawsze.

2024-09-19

„Kos kos jeżyna” Tamta Melaszwili

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Magdalena Nowakowska

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Osobna i świadoma

Dotychczas czytałem tylko męskie narracje pochodzące z Gruzji. Obie w zasadzie panoramiczne, choć w swej intymnej opowieści Tamta Melaszwili także sugeruje nam kilka panoram, bo celowo zawęża i z rozdziału na rozdział oddala perspektywę. Dato Turaszwili w „Pokoleniu dżinsów” czy Zaza Burczuladze w „Adibasie” starali się zobrazować pewną grupę ludzi dzięki figurom obserwatorów zdefiniowanych przed doświadczenia egzystencjalne. W „Kos kos jeżyna” jest kameralnie przede wszystkim z tego względu na to, że konkretne doświadczenia warunkuje tutaj płeć. Melaszwili opowie o kobiecie, która miała odwagę żyć po swojemu i nie wpisać się w tradycyjne role jej płci, którą patriarchat uprzedmiotawia tak bardzo, że – jak twierdzą koleżanki głównej bohaterki uznające, że ze swoimi biodrami powinna już urodzić wiele dzieci – „kobieta nie potrafi mówić, że czegoś nie chce”.

Etero wie, co powiedzieć i jak zaakcentować swoją autonomię. Kiedy przegania z wiatrówką natrętnego mężczyznę, a wcześniej jako dziewczynka obiecuje sobie, że nigdy nie da się upodlić przez płeć przeciwną, gdy widzi, jak upodlona jest pozornie charyzmatyczna kobieta, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żyć osobno będzie bardzo trudno. Przede wszystkim dlatego, że jest kobietą na gruzińskiej prowincji. Pośród sennych albo pijanych mężczyzn, których zna na wylot. Stała zawsze w opozycji do nich. A jednocześnie wychowała się z nimi. Z agresywnym bratem narkomanem i biernym ojcem, którego życie odstawiło na boczny tor jak komunistyczny relikt, bez możliwości powrotu. Etero wie, że musi żyć na przekór, wbrew, w ciągłej opozycji. Mężczyzna potrafi tylko zawłaszczyć. Narzucić przewidywalny rytm istnienia, w którym model prokreacji i wykonywania ściśle określonych obowiązków definiuje to, co znaczy być kobietą spełnioną. Melaszwili portretuje także kobietę w sidłach lęków, która z jednej strony czuje się wolna dzięki odwadze osobistej, z drugiej jednak – wciąż toczy nierówną walkę z samą sobą pomiędzy tym, co ją przeraża, a tym, co daje jej poczucie życia na własnych zasadach. Narracja jest więc niespokojna od początku do końca. W dużym stopniu – co bardzo atrakcyjnie w czytaniu – nieprzewidywalna. A przecież opowiadająca o czymś, co z odrobiną wyobraźni można antycypować.

Na przemian buntując się i skrywając przed światem swoją bezradność wobec tak buntowniczej siebie, bohaterka tej książki zadaje sobie fundamentalne pytania: „(…) jaka ja jestem? Dojrzała? A może przejrzała, nadpsuta?”. Etero ma już sporo lat, a także nadwagę i przez całe swoje życie zaspokajała samodzielnie potrzeby seksualne. Do momentu, w którym pojawia się w jej życiu kochanek. Też zawłaszczający. Przede wszystkim w seksie. Melaszwili portretuje bohaterkę, która o narządach płciowych i samym akcie zbliżenia opowiada, używając wulgaryzmów. Jakby świat, w którym przyszło jej żyć, tę sferę ludzkiej aktywności jednoznacznie zwulgaryzował, by uprościć. Potrzeby, oczekiwania, pragnienia, fascynacje. Na gruzińskiej prowincji kobiety mają zająć się dziećmi, a nie myśleniem o satysfakcji z pożycia seksualnego. Mężczyźni wspomagają się viagrą, bo i oni w tej sferze widzą jedynie to, co konieczne: płodzenie. Tymczasem starzejąca się Etero wraz z całym swoim nadmiarem – ciała oraz niespokojnych myśli – odnajduje spełnienie w relacji, której nie ma zamiaru pogłębiać. Chce skupić się na przeżywaniu tego rodzaju rozkoszy, który nigdy nie był jej dany. Chce poza seksem spróbować wszystkiego po raz pierwszy i nasycić się – nie tylko seksualnie – życiem, w którym może dokonywać wyborów, jest wolna.

A jednak nie do końca. Bo to przecież historia bardzo przewrotna, z niezwykle ciekawą kompozycją klamrową. Między Etero, która na wstępie przekornie mówi: „(…) postępuję zgodnie ze zwyczajem”, a w finale coraz bardziej osuwa się w bezradność, Tamta Melaszwili opowiada o świecie wystawiającym bardzo wysoki rachunek kobiecie, która chce być sobą. O świecie, w którym wciąż ważne jest poszukiwanie, kiedy rzeczywistość ma bardzo sztywne ramy i niczego w nich dla siebie nie można znaleźć. Bohaterka tej powieści nie chce być żoną ani matką, a kochanką godzi się być na swoich warunkach. W tym znaczeniu wybiera świadomie, jednakże nie ma wielu możliwości. Zamknięta na prowincji między górami i winoroślami tęskni za prawdziwym śniegiem, który dawno przestał padać w zimie. Tęskni w życiu za czymś, czego kiedyś posmakowała, ale nie umiała tego zdefiniować ani ustalić, co dokładnie miało smak spełnienia. I teraz znajduje się w trakcie swojej egzystencjalnej odysei, którą Melaszwili ukazuje z niezwykłą empatią, choć Etero bywa szorstka, obcesowa, czasem wpisuje się w krzywdzący schemat tak zwanej baby ze wsi. Ale to opowieść drogi. „Kos kos jeżyna” opowiada o tym, że najtrudniejsza jest droga wewnętrzna do ukształtowania swego życia tak, by satysfakcjonowało, co przecież wydaje się niemożliwe w pojedynkę. Nie gdy jest się gruzińską kobietą z prowincji. Nie wtedy, kiedy wyrasta się w domu bez kreatywnego wzorca kobiecości, pośród męskiej opresji, gdy bunt może zrodzić się jedynie z niezgody, stanowczej opozycji, a w związku z tym nie jest pogłębiony. Etero jest samowystarczalna i sama o sobie stanowi, jednak wpada w sidła, które zastawia na nią jej umysł – niezależny, a jednocześnie tworzący jakąś pułapkę.

To także przejmująca opowieść o tym, jak bardzo się boimy, że nic po nas nie pozostanie, i o tym, że ten lęk towarzyszy nam bez względu na płeć. Pozorne spełnienie życiowe bohaterki to samotność, która niekoniecznie jest tym komfortowym stanem bycia z samą sobą. Kobieta u Melaszwili jest nieszczęśliwa, tkwiąc w określonych rolach społecznych, ale również nieszczęśliwie pogubiona, kiedy z tych ról się wydostaje, stając się autonomicznym reżyserem swojego życia. Charakterystyczne jest też to, w jaki sposób na niepokoje bohaterki odpowiada jej ciało. Dlatego „Kos kos jeżyna” to intymna powieść o każdym aspekcie bycia kobietą, która wie, że będzie o sobie stanowiła. To także piękny i chwilami poetycki obraz kobiecego wzruszenia tymi przejawami życia, które być może nie mogą zostać dostrzeżone, kiedy pozostanie się w narzuconej roli. Lecz także książka o tym, że kobieca solidarność to coś niezwykle trudnego do osiągnięcia. Dlatego Melaszwili zadaje dużo pytań, a robi to w obrębie krótkiej powieści z intrygującym zakończeniem otwartym. Mam wrażenie, że to bardzo ważny głos w gruzińskiej literaturze współczesnej, którą znam na razie jedynie z trzech tytułów. Ten zrobił na mnie największe wrażenie.

2024-08-20

„Przewina” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 28 sierpnia 2024

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W labiryncie

Teza, że Agnieszka Jeż wielką pisarką kryminałów jest, została w moich recenzjach udowodniona już wiele razy, w związku z tym przez chwilę zastanawiałem się nad tym, jak o nowej książce napisać, żeby uniknąć powtórzeń i wydobyć z niej to, co unikatowe. Niecierpliwie czekałem na kolejną odsłonę losów Soni Kranz. Nie tylko dlatego, że Jeż znakomicie portretuje policjantkę z prowincji walczącą z własnymi demonami. Przede wszystkim z powodu nieoczywistości tematów, które porusza ta pisarka. A tym razem będzie o gniewie oraz bezradności. O jednym i drugim w odniesieniu do matek i córek. Agnieszka Jeż wie to, co twierdzę i ja jako pisarz: kobieta to zdecydowanie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna, ale w „Przewinie” to wokół mężczyzny koncentrować się będzie intryga kryminalna, która jak zawsze zmierza w kierunku świetnej powieści obyczajowej.

Denat w dość teatralnej pozycji. Przybyły niedawno do ośrodka leczenia uzależnień jest jednym z tych, którzy w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że nie są w stanie wygrać z nałogiem mimo bogactwa i idących za nim możliwości. Nieżywy mężczyzna z „Przewiny” czuł się królem życia, ale umiera jak marionetka. Co popchnęło go do desperackiego kroku? Albo kto w niezwykle dyletancki sposób usiłował go zabić? Ile razy ginie ten człowiek? Z własnej ręki czy z pomocą kogoś innego? I kto bardziej cierpi: samobójca, który przestaje być królem życia, czy ktoś, kto chce go zamordować z powodów, które stworzą tutaj świetne społeczne tło skomplikowane głównie przez to, że denat najbardziej na świecie kochał swoją córkę? Agnieszka Jeż opowie wielowątkową historię o tym, że córkę można wielbić ponad życie, ale jest też tak, że córka to balast, postać sama w sobie tragiczna w konfrontacji z toksycznym rodzicem. Taka będzie „Przewina” – kolejna powieść obyczajowa z mocnym wątkiem detektywistycznym, w którym Jeż sama udowodni (bez moich wywodów), że naprawdę wielką pisarką kryminałów jest.

Wspominałem o konsekwencji stosowania przez autorkę jednowyrazowych tytułów, jak również o tym, że potrafi przykuć uwagę czytelnika do detali, które będą mieć kluczowe znaczenie dla rozwiązania zagadki proponowanej za każdym razem w nieoczywisty sposób. Wspomniałem również o tym, że Jeż znakomicie czuje się w tematyce rodzinnej i bardzo wyraziście, choć jednocześnie doskonale dwuznacznie, pokazuje dom rodzinny jako nieprzepracowany problem. Tym razem skoncentruje się głównie na motywie pokrewieństwa jako traumy. Albo na konsekwencjach bycia z kimś spokrewnionym, kiedy trzeba na swoje barki wziąć trudną relację, na którą się nie zasłużyło, bo rodziny się nie wybiera. A bohaterowie Jeż, wybierając właściwie, nie wikłaliby się w tak skomplikowane zależności, które Sonia Kranz odkrywa nie z czujnością policjantki, lecz przede wszystkim empatią kobiety po przejściach.

Ten związek frazeologiczny daje tutaj bardzo ciekawe efekty. Wszyscy bohaterowie, bez względu na płeć, są po przejściach, które w pewnym momencie ich wykoleiły. Poza tym śmierć w „Przewinie” nie pojawia się tylko w postaci wspomnianego już denata. Autorka skrupulatnie i ze świetnym reporterskim sznytem odtwarza po raz kolejny regionalną historię, by opowiadać o uniwersalnym doświadczeniu ludzkiej krzywdy. A najciekawiej wygląda to w odniesieniu do głównej bohaterki, bo w przeciwieństwie do wielu twórców powieści cyklicznych, którzy już w drugiej albo trzeciej książce opowiedzą wszystko o swojej postaci prowadzącej, Agnieszka Jeż udowadnia, że można stopniowo, ale jednocześnie wstrząsająco przedstawiać losy kogoś, kto musi zrekonstruować losy innych, by rozwiązać kryminalną intrygę.

Tymczasem Sonia Kranz jest intrygująca przede wszystkim w swej relacji z matką. Bardzo intensywnej i niezwykle skomplikowanej. Dyskretnie nakreślonej w poprzedniej powieści „Pastwa”, gdzie pojawiła się tylko jedna rozmowa telefoniczna. Jeż idzie tym torem i bardzo mi się podoba to, w jaki sposób autorka opowiada o ludzkich konfrontacjach, które następują bez bezpośredniego kontaktu. W scenach przesłuchań twarzą w twarz również jest bardzo dobrze. Mam wrażenie, że to jedna z niewielu twórczyń kryminałów, która uznaje za ważne, by zindywidualizować postacie epizodyczne. W związku z tym ludzie, z którymi Kranz musi rozmawiać, portretowani są zarówno w sferze zachowań, jak i języka, a właściwie przede wszystkim dzięki językowi. „Przewina” to kolejna powieść kryminalna, w której lingwistycznie z racji gatunku musi być jak najbardziej prosto i przejrzyście, a jednocześnie język – zarówno narracji, jak i dialogów – jest dla autorki tym, czym najprecyzyjniej wyraża wszelkie wątpliwości moralne, etyczne czy egzystencjalne swoich bohaterów. Dlatego bardzo ciekawe są tu postacie pojawiające się na chwilę i tworzące dzięki swoim punktom widzenia oraz wrażliwości możliwość sprawnego ułożenia przedstawionych „puzzli”. W „Pastwie” Agnieszka Jeż zdecydowała się na ujawnienie rozwiązania zagadki już w połowie książki, co w żaden sposób nie odebrało przyjemności dalszego czytania. Tu będzie miało miejsce coś innego: zamykanie opowiadania o tajemnicy zmarłego bogacza w taki sposób, że będzie to przychodzić jakby ewolucyjnie, bez fajerwerków. Z jednoczesnym przytupem, bo „Przewina” to nie tylko powieść ze znakomitym zakończeniem mówiącym o tym, jak wiele kwestii może być wieloznacznych.

Jest to też książka nawiązująca do klasyki gatunku: z miejscem pełnym podejrzanych – i Agnieszka Jeż nie musi zdradzać czytelnikowi, że mamy klimat trochę jak u Agathy Christie, ale przynajmniej ten maleńki dydaktyzm to coś, do czego można się przyczepić. Bo „Przewina” jest kolejnym literackim dowodem na to, że mamy do czynienia z pisarką absolutnie świadomą tego, jak precyzyjnie odtworzyć świat przedstawiony, w którym istotniejsze będzie zadawanie pytań niż uzyskiwanie odpowiedzi. I gdyby zapytać o to, czym jest zło, nowa powieść Jeż przyniesie kilkanaście odpowiedzi, a być może dużo więcej wątpliwości, kiedy na pytanie o istotę zła po prostu nie da się odpowiedzieć.

Sonia Kranz to jednak postać najciekawsza. Niesie na swoich barkach ciężar całej powieści. Jeż świetnie to rozpisuje. Na przykład w jednej z pierwszych scen, kiedy policjantka spaceruje z psem i instynktownie czuje, że coś jest nie w porządku, coś nie na swoim miejscu. Potem już inteligencja, umiejętności dedukcyjne i wyjątkowa wrażliwość tworzą z Kranz filar opowieści o tym, jak trudno w relacjach pokrewieństwa odnaleźć samych siebie, kiedy sama definicja pokrewieństwa narzuca bliskość. A jej brak staje się dylematem, dramatem lub zaskoczeniem. „Przewina” nie zaskoczy zwolenników pisarstwa Agnieszki Jeż, ale jest też książką, która nie ma ambicji rozgniatania wyobraźni i umysłu czytelnika. Chodzi bardziej o pokazanie świata najbliższych ludzkich relacji jako wyjątkowo skomplikowanego labiryntu, który może jednocześnie traumatyzować i dawać siłę. Tytuł nawiązuje także do najbardziej bolesnego rodzaju poczucia winy: kiedy dziecko czuje się winne temu, że pojawiło się na świecie. Jednakże na kartach tej powieści pojawia się dużo więcej złożonych problemów. I wiele z nich problemami pozostanie, bo nie tylko otwarte zakończenie świadczy o tym, że Jeż już niebawem zaproponuje nam kolejną narrację obrazującą to, jak skomplikowany i w tym skomplikowaniu nieszczęśliwy może być człowiek. Bez względu na płeć.