2023-05-26

„Madmuazelka” Grażyna Plebanek

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 31 maja 2023

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Tajemnica i powroty

Śledzę – bez wątpienia za każdym razem bardzo wyraźną – twórczość Grażyny Plebanek od naprawdę wielu lat i nie ze wszystkimi jej powieściami było mi po drodze. Bardzo byłem ciekaw tej najnowszej, bo zastanawiałem się, czy w autorka będzie kontynuować charakterystyczny sposób kreowania wizerunków kobiet znanych z „Bokserki” czy „Pani Furii”, czy może jednak zdecyduje się na większe niuansowanie i pozostawianie odbiorcom szerszego pola do interpretacji. „Madmuazelkę” czytało mi się znakomicie. Nie tylko dlatego, że jest tu mnóstwo postaci kobiecych i właściwie każda mogłaby mieć swoją osobną powieść. Najbardziej spodobała mi się wielowątkowa symbolika tej książki. Swego rodzaju powieści drogi, w której Plebanek – jak już nas do tego przyzwyczaiła – nie oszczędza mężczyzn i pokazuje niezwykłą moc kobiety, która staje się kreatorem rzeczywistości, a jednocześnie kimś na kształt demiurga dróg życiowych innych ludzi. „Madmuazelka” zawiera także to, co zapewne lubią czytelniczki i czytelnicy tej autorki, a mianowicie wyraźnie zarysowaną panoramę przemian w Europie, w której stale i niezwykle przygnębiająco Polska wydaje się albo mentalnym skansenem, albo dużo groźniejszą mentalną klatką.

W centrum wydarzeń znajdzie się małe, urocze polskie miasteczko. Ustka, w której wiatr szumiący od morza niepokojąco uderza w ściany i przemierza zakamarki pewnego bunkra. Metafora uwięzienia na polskiej prowincji albo prowincjonalnego stygmatu będzie tu zatem dźwięczała wyraźnie. Grażyna Plebanek opowiada o miejscu, w którym wydarzyła się tragedia, a potem kieruje ludzi z tego miejsca w świat. Każdy zabiera ze sobą wyjątkowo ciężki bagaż doświadczeń. I pamięć o przeżyciach granicznych. Na przykład o przemocy. W drodze będzie tutaj nie tylko główna bohaterka. Mroczne odwrócenie jej losu znajdziemy w dziejach mężczyzny, który pewnego dnia traci ojca. Wówczas utrat jest jednak kilka, a po jakimś czasie pojawią się ich konsekwencje. W swej kryminalnej odsłonie „Madmuazelka” jest równie nieoczywista jak w portretowaniu bardzo ciekawych wizerunków kobiet. Otóż dość szybko i z pełną samoświadomością pisarską Plebanek odsłania nam mroczną ustecką tajemnicę śmierci. I chociaż wiemy doskonale, co się wydarzyło, nie możemy być pewni i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co wydarzyło się tak naprawdę. W jaki sposób zbieg okoliczności może naznaczyć kompletnie od siebie różnych ludzi. A także o ilu krzywdach przypomnieć. Bo kiedy umiera mężczyzna jednoznacznie portretowany jako ten, którego nie warto żałować, rodzi się jednocześnie ciekawa narracja o tym, co pozostawia za sobą denat, a raczej w jak wiele zawikłanych życiorysów wedrze się tylko dlatego, że był uosobieniem furii i wściekłości. Ale także obrzydliwego koniunkturalizmu oraz przemocy.

„Madmuazelka” bazuje przede wszystkim na retrospekcjach, choć bardzo ciekawymi przerywnikami są tu narracje pierwszoosobowe. Wyjaśniające czasem dużo więcej niż drobiazgowe odtwarzanie przeszłości. Mado przeżyła w swoim życiu bardzo wiele. Doświadczyła, czym jest odmienność, wyobcowanie, ale otrzymała też piękne życie u boku dziadków, zwiedziła wiele miejsc, dorastała w różnorodności i poszanowaniu drugiego człowieka, w pełnym swobody oraz niezwykłości świecie. Tymczasem Mado niesie ze sobą wspomnienie funkcjonujące w jej pamięci jako czarno-biały obraz tego, że postąpiła źle, a może zło spotkało się z nią zupełnie przypadkiem i kazało dokonać czynu, z którym wciąż się mierzy i o którego sens pyta. Mado jest córką zaburzającą idylliczny nieco świat swoich rodziców, którzy czuliby się najlepiej bez potomka. Takie wrażenie odnosi również starszy od niej Jakub. Oboje później staną się rodzicami zmuszonymi do podjęcia trudnych wyzwań. Świadomymi tego, że nie mogą powielić błędów swoich rodziców. A jednak ci, którzy rodzą i wychowują, odciskają tu wyjątkowy ślad na wspomnianej dwójce. Plebanek spoi ich losy w zaskakujący sposób. Być może zbyt prosto w pewnym momencie łączy kilka życiorysów w formie zaskakujących, choć istotnych dla fabuły spotkań. To, co najważniejsze, rozgrywa się jednak w poczuciu nieobecności i straty. A wszystko w niejednoznaczny sposób łączy się z nadbałtyckim bunkrem. Zawsze mamy w swoim życiorysie jakiś graniczny punkt. Doświadczenie, które zmienia, kształtuje i po którym nic nie jest takie samo. Mado oraz Jakuba połączy jedna tragedia. Ona będzie chciała zapomnieć o mrocznym wydarzeniu, on wiecznie żyć będzie z pamięcią o nim. A oboje spotkają się wtedy, kiedy przyjdzie do nich kolejne doświadczenie graniczne. Czy zdołają być po nim inni, lepsi?

„Madmuazelka” to rozpięta pomiędzy kilkoma obfitującymi w trudne zdarzenia społeczno-polityczne dekadami, a Plebanek nie omieszka wspomnieć o wielu traumach, którym świat musiał stawić czoło, a ludzie zmuszeni zostali do przemyślenia, czym jest człowieczeństwo w XXI wieku. Będzie tu sporo wyraźnych śladów tego, w jaki sposób wrze świat. Od okrucieństw rwandyjskiej rzezi w 1994 roku po pierwszy rok rządów Prawa i Sprawiedliwości w Polsce. W tym wszystkim Mado, która staje się obywatelką świata z każdą jego bolączką, a także Jakub zapadający się w głąb siebie, przegrywający coraz więcej, świadomy swej słabości i niezdolny do przemiany. Tymczasem obok tej dwójki bohaterów wyraźne i sugestywne sylwetki kobiet w różnym wieku, z różnym statusem materialnym, różnym światopoglądem i różnymi możliwościami życiowymi. Albo ich brakiem. W nowej powieści Plebanek kobieca krzywda ma bardzo różne oblicza. Jedno z nich jest drastycznie ponure, gdy prowadzi do samobójczej śmierci. Inne może przerażać jeszcze bardziej, gdy wiąże się z wyparciem przemocy ze swego życia, bo nie można kalać pamięci męża tyrana. Nie wiem, czy autorka chce zaznaczać płynne granice między słusznymi i niepewnymi wyborami życiowymi, czy bardziej od samego początku chodzi jej o to, aby te wybory były niejednoznaczne, zaskakujące oraz zdumiewające przede wszystkim dla postaci, które ich dokonują.

Główna bohaterka pisze książkę o Leni Riefenstahl, starając się zniuansować skomplikowane wybory życiowe tej postaci, a jednocześnie stworzyć opowieść o tym, że zbrodnicze czyny są łatwe do nazwania i napiętnowania, jednak niewiele jest refleksji na temat tego, co stoi na drodze, która może prowadzić do stygmatyzowanego działania. Zresztą to nie jest jedyna książka w książce, jeśli chodzi o „Madmuazelkę”. Ale Grażyna Plebanek, decydując się na grę detalami w swojej powieści, stawia też na coś innego. Na przykład różaniec. Opowiada o tym, jak przemocowi wobec siebie potrafimy być i jak jednocześnie nie umiemy się uwolnić od tego, by do kogoś lub czegoś za wszelką cenę przynależeć. A przecież ta książka to powieść drogi pokazująca, że podążanie ku wolności wydaje się najważniejsza. Ta wolność eksponowana jest tu również w ludzkiej seksualności, bo Plebanek wie, że w jej twórczości ważna jest erotyka, a „Madmuazelka” jest narracją sugestywnych i symbolicznie ważnych scen zbliżeń seksualnych.

To jednocześnie opowieść o tym, jak potężnym narzędziem manipulacji bywa przemoc. Codzienność naszego kraju staje się opresyjna właściwie w każdym wspomnieniu. Z tej Polski chce się wyjechać, ale tę Polskę wszędzie zabiera się ze sobą. Nadmorska prowincja symbolizuje więcej, niż pozornie się wydaje. Losy głównych bohaterów splatają się ze sobą w taki sposób, że Grażyna Plebanek daje wspaniałe pole do tego, by nakreślić nam fascynujące postacie drugiego planu. Tu każde zdarzenie zdaje się sugerować, że dalszy ciąg ku czemuś zmierza. Jednocześnie wciąż pojawia się przeszłość. Pamiętanie, które boli. Pamięć o doświadczeniu bycia specyficznym dzieckiem i łączącej się z nim obawie, jakim rodzicem będzie się po swoim specyficznym dzieciństwie. Poza wszystkim jednak „Madmuazelka” jest opowieścią o kobiecej solidarności, której Plebanek nie daje oczywistych wykładni. „Jestem specjalistką od słów” – deklaruje Mado już na wstępie. Mam wrażenie, że tym razem autorka staje się specjalistką od różnorodności: opowiadania o emocjach oraz o konsekwencjach tego, co robią one z życiem. Tym razem nie ma żadnych jasno określonych granic, „Madmuazelka” daleka jest też od dydaktyzmu czy hiperbolizacji, które we wcześniejszych powieściach Grażyny Plebanek nieco mnie rozczarowywały. Tutaj będzie również to, czego brakuje w polskiej literaturze obyczajowej: przede wszystkim doskonale skrojona historia, pasjonująca opowieść, stworzona z kilku mikroopowieści historia inicjacyjna z zagadką kryminalną wcześnie rozwikłaną na naszych oczach, ale zapowiadającą coś jeszcze bardziej tajemniczego.

2023-05-22

„Nasze winy”Louise Kennedy

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 360

Przekład: Kaja Gucio

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Między podziałami

Nie sposób nie porównywać powieści Louise Kennedy z pisarskimi dokonaniami Douglasa Stuarta, kiedy po raz kolejny czyta się o antagonizmach katolicko-protestanckich oraz o tym, jak kategoryczną linię podziału budowały uprzedzenia na gruncie religijnym. „Nasze winy” poruszają w tej kwestii chyba bardziej niż Stuart, bo tutaj religia jest absolutnym fundamentem wartościowania i oceniania. To, co się wyznaje, staje się lepszą lub gorszą przepustką do życia. Życia w świecie, z którego wciąż dochodzą do uszu bohaterów informacje o szerzącym się terrorze, pojawiającej się znikąd bezsensownej przemocy, równie bezsensownych ludzkich śmierciach. Kennedy komponuje swoją powieść w taki sposób, że najpierw będziemy mieli do czynienia po prostu z doniesieniami z tła, a potem wraz z główną bohaterką zrozumiemy, czym naprawdę jest przerażająca niepewność codzienności w Irlandii Północnej. Stuart nasuwa się na myśl również wówczas, gdy czytamy o przejmującym matczynym alkoholizmie. Uniwersalny, mocny i wciąż działający na wyobraźnię symboliczny obraz kobiety alkoholiczki – ślady szminki na zębach, nie na wargach – Louise Kennedy wykorzystuje bardzo świadomie, bo „Nasze winy” to także wstrząsająca historia samotności obleczonej w toksyczny całun nałogu. Przede wszystkim jednak będzie to książka o wielkiej namiętności i cichej rozpaczy. O jednym i drugim autorka opowie świadomie, stosując różne techniki obrazowania, pozostawiając nas jednocześnie z silnymi emocjami oraz bezradnością, kiedy dopadają te, których nie można było się spodziewać.

Cushla wkracza w dorosłe życie. Musi głośno podkreślać, że ma już dwadzieścia cztery lata. To wiek zbyt zaawansowany na pewne rzeczy i zbyt młody na kolejne. Cushla przycupnęła gdzieś na peryferiach, w mieście garnizonowym, w pozornie spokojnej enklawie katolików, w której nie dochodzi do takich aktów przemocy jak w niedalekim Belfaście. Interesująca jest perspektywa odsłaniania przemocy oraz mówienia o niej w kontekście tego, jaki zawód wykonuje bohaterka. Jesteśmy bowiem na lekcjach, które przerywa alarm bombowy; tu katolicki ksiądz utrwala antagonizmy i tutaj uczniowie wciąż na nowo konfrontują się z całym okrucieństwem świata zewnętrznego. Wychowankowie Cushli nie mogą żyć spokojnie. W wielu rodzinach pojawiają się trudności i napięcia. Bezwzględność warunków życia w stanie niepisanej, choć na swój sposób wyraźnie zdefiniowanej wojny idzie w parze z kompulsywnymi poszukiwaniami tak zwanej normalności. Bohaterka „Naszych win” stara się być ciepłą i empatyczną nauczycielką. Po prostu dobrze robić swoje. Żyć w zgodzie z własnym sumieniem i niczego nie ukrywać. Do czasu. Do momentu, w którym poznaje mężczyznę częstującego ją znienawidzonym alkoholem. Nie tylko z tego powodu początek tej znajomości może zapowiadać jej niefortunny ciąg dalszy.

Właściwie słowo „niefortunny” nieszczególnie pasuje do tego, co Kennedy opowie czytelnikom, łącząc losy młodej katoliczki z doświadczonym życiowo protestantem, którego ustabilizowane życie zawodowe i rodzinne może się okazać swoistą bombą z opóźnionym zapłonem. Nie można jednak sugerować, że sportretowana bliska relacja będzie tragiczna, choć tragizmu różnego rodzaju jest tu naprawdę wiele. „Nasze winy” to powieść o zakazanej miłości w świecie, w którym tożsamość trzeba w konkretny sposób afirmować. Nieprzypadkowo Michael, kochanek głównej bohaterki, stwierdzi kategorycznie: „(…) nie chodzi o to, co robisz. Ale o to, kim jesteś”. Nieistotne będą zatem działania dwojga coraz bardziej zbliżających się do siebie ludzi ani nawet to, co przyciąga ich do siebie. W świecie opisanym – zdefiniowanym i złowrogo ukształtowanym przez podział, agresję oraz narastającą frustrację – trudno cieszyć się zwyczajną miłością, bo o ile wszystko, co Cushla do tej pory zdobyła i wypracowała, bazowało właśnie na poczuciu oraz oczekiwaniu normalności, o tyle uczucie, którego doświadcza, z góry skazane będzie na ostracyzm, a w związku z tym na intymną psychodramę. Tę Louise Kennedy rozpisze z czułością i zagadkowością. Bo portretowana relacja będzie bardzo enigmatyczna. Będzie również tajemnicą. Konsekwencje jej zdradzenia mogą być dramatyczne.

„Nasze winy” to powieść kreśląca wizerunki psychologiczne bohaterów przede wszystkim w scenach interakcji z innymi ludźmi. To dosadnie podkreśla, w jak wielu aspektach spolaryzowana jest rzeczywistość, w której muszą żyć obok siebie ludzie skazani na ocenę i uznaniowość. Być katolikiem to zupełnie inna północnoirlandzka tożsamość niż być protestantem. Dodatkowo w fascynacji Michaela językiem, którym włada jego młoda kochanka, widać zróżnicowanie mentalne, dla którego trudno jest znaleźć przestrzeń porozumienia. Dlatego Kennedy pokazuje nam bohaterów w knajpach, na przyjęciach, w domach, gdzie rozmowy iskrzą napięciem, oraz wszędzie tam, gdzie ludzie choćby mimochodem są w stanie wyrazić swoje poglądy. A mieć je to wciąż być narażonym na konfrontacje. W takiej rzeczywistości nie można po prostu rozwijać potajemnego romansu. Pojawią się konsekwencje tego, że kochankowie podjęli swoje wybory. Kennedy coraz bardziej sugestywnie tworzy atmosferę osaczenia i zagubienia. Im lepiej znają się ciała tej pary, tym trudniej Cushli i Michaelowi zbliżyć się do siebie mentalnie. Bo emocje są żywe i jednoczą. Jest jednak bardzo wiele tego, co dzieli. A także po prostu zbiegi okoliczności, które ukazane są tu jako zdarzenia będące ponurym fatum. Bo coś wydarza się nagle, niespodziewanie i okaże się początkiem lawiny mrocznych wydarzeń, które połączy bardzo wyraźny u Kennedy fatalizm. Czasem można odnieść wrażenie, że mimo wszystko w tym świecie nie ma przypadków. Takie myślenie może zabić. Tu zginąć można także za swoje myśli.

„W jakim piekle my żyjemy?” – pyta swą córkę dysfunkcyjna matka, która zagradza jej drogę do osobistej wolności i spełnienia. Piekło u Kennedy to przede wszystkim emocje bez ich wyrażenia, uczucia bez możliwości ich okazania i słabości wynikające z tego, że świat w zaskakujący sposób podzielił się na dwa obozy. A w tym wszystkim narasta napięcie, które eskaluje w postaci pojedynczych zdarzeń. Niezwykle sugestywna w tym znaczeniu jest scena zatrzymania głównej bohaterki i jej kolegi z pracy przez żołnierzy patrolujących okolice. Louise Kennedy pisze o miłości w czasie nienawiści. O zbliżeniu w świecie, w którym ludzie oddalili się od siebie z powodu niezwykle prostych i niesamowicie skutecznych narzędzi polaryzacji. Jeśli już chce się pokazywać namiętność w świecie, w którym rytm funkcjonowania wyznaczają brutalne akty terroru, to trzeba dobrze się zastanowić nad tym, czy nie operuje się zbyt prostym kontrastem. Kennedy nie idzie na literacką łatwiznę. Jej dzieło to wielowątkowa powieść o tym, co to znaczy lojalność oraz uczciwość, czym jest przywiązanie i oddanie w czasach, kiedy trudno być przyzwoitym i nikogo nie krzywdzić. To również barwna opowieść o historii Irlandii Północnej, o kumulacji agresji, lecz i o tym, jak bardzo krzywdzą uprzedzenia. Całość prezentuje się znakomicie, bo nie jest w pełni przewidywalna w swej wymowie. Czyta się „Nasze winy” z nieustającym przekonaniem, że wszystko można przewidzieć, a jednak całość staje się na naszych oczach nieoczywiste.

2023-05-19

„Jedziemy z matką na północ” Karin Smirnoff

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 380

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta i prowincja

Zanim napisałem ten tekst, zadano mi pytanie, czy można czytać nową powieść Karin Smirnoff bez znajomości „Pojechałam do brata na południe”. Cóż, ja nie wyobrażam sobie czytania „Jedziemy z matką na północ” w oderwaniu od poprzedniej książki. Zwłaszcza że gęstą atmosferę narracji odpowiednio mocno się odczuwa, mając w pamięci to, kim była Jana w poprzedniej powieści, kim się tam stała i jakie były skutki jej traumatycznych przeżyć, do których szwedzka autorka będzie tutaj powracać. Jeśli jednak chce się przeczytać ten utwór z czystą głową i bez mrocznych reminiscencji, można to zrobić. Smirnoff pisze w taki sposób, że będzie to czytelne dla każdego odbiorcy bez względu na znajomość czy nieznajomość pierwszego tomu. Jednocześnie każdy będzie zagubiony w tym, jak wygląda świat przedstawiony. Tak jak główna bohaterka, która podróżuje do miejsca, skąd kiedyś uciekała jej matka. Jak Jana, która w konfrontacji ze wspólnotą dalekiej prowincji będzie musiała zdefiniować wszystko to, co punktowane było w „Pojechałam do brata na południe”; przede wszystkim jednak zrozumieć swoje emocje po stracie, która jednocześnie jest dla niej wyzwoleniem.

O ile pierwsza powieść o upadłej rodzinie Kippów koncentrowała się przede wszystkim na głowie rodu, o tyle druga zajmie się kimś, kogo również nie ma, ale śmierć nie jest tu żadnym końcem. Wręcz przeciwnie: to wstrząsający początek wiwisekcji duszy córki, która uznała matkę za potwora współodpowiedzialnego za krzywdy rodzinne. Jana zastanawia się nad tym, czy odejście kobiety, która nie zasługiwała na miłość, przyniesie jej teraz ulgę. A przynosi inną perspektywę. Cały czas zastanawiałem się nad tym, czy ciekawsze są tu postaci żyjącego rodzeństwa (bo Smirnoff wraca do zagadnienia bliskości bliźniaków, w którym znajdzie się bardzo wiele sugestii dotyczących tego, czym jest nierozłączność), czy tej, która odeszła. Zwłaszcza że pisarka bardzo ciekawie obrazuje ostatni okres życia kobiety, która osuwała się w szaleństwo. A może pod koniec przerósł ją rachunek sumienia. Albo wydarzyło się jeszcze coś innego, co próbuje zrozumieć jej córka. Karin Smirnoff sięga po technikę pisarską opartą na poznawaniu intymnej perspektywy za pomocą listów od kogoś, kogo już nie ma. W jednym z nich Jana czyta zdanie zawierające przesłanie tej powieści: „Spadek po matce to piętno”. Zabrzmi to wyjątkowo gorzko oraz przerażająco mrocznie. Czytelnicy poprzedniej powieści tej autorki nie będą zaskoczeni ponurą głębią kolejnej narracji. Ci, którzy czytać będą Smirnoff po raz pierwszy, doświadczą klaustrofobicznej atmosfery uwięzienia w przeszłości. Bohaterowie tej książki nigdy nie wydostaną się z okresu, który ich kształtował. Z domu, w którym piekło miało wiele twarzy i poziomów. Z miejsca, w którym panowała wyjątkowa hipokryzja, gdzie przemoc wciąż funkcjonuje i gdzie narodził się bunt wraz z odium. Bo Jana w przeciwieństwie do swojej matki czyni swoje życie wyborem, nie koniecznością. A może zmarła dokonała wyborów, które były po prostu konieczne?

Jakkolwiek barwnie zarysowana jest przeszłość (Smirnoff ponownie proponuje wyjątkowo sugestywne retrospekcje z domu, gdzie odbywała się walka ze złem), z pewnością powinno się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób ukazywana jest teraźniejszość i miejsce, do którego przybywa kobieta samodzielna i niezależna. Taka, która w lokalnej społeczności nie mogłaby żyć. Bo tu, na prowincji, kobieta ma być posłuszna, przyjmować wymierzane przez mężczyznę ciosy, zawsze pokornie znosić najtrudniejszą nawet codzienność i żarliwie modlić się do Boga. Jana się z nim pożegnała, bo nigdy nie wysłuchał żadnej jej modlitwy. Tymczasem wraz z bratem przybywa do społeczności, w której religijność jest definicją egzystencji. W miejscu, w którym najbardziej okrutny i bezkompromisowy może być człowiek głoszący słowo boże oraz pouczający wspólnotę, jak ma żyć i jakie wartości pielęgnować. Trudno jest czytać bez emocji o tym świecie i o skonfrontowanej z nim Janie. Ten świat z jakiegoś powodu kiedyś opuściła jej matka. Tylko że strukturalna społeczna przemoc, o której opowiada ta narracja, ma się doskonale w każdym miejscu na prowincji. „Jedziemy z matką na północ” to nie tylko uniwersalna w swej wymowie powieść o tym, że każda prowincja w każdym zakątku świata może być przesycona atmosferą upodlenia, pełna ograniczeń i stanowić przestrzeń sprzyjającą eskalacji przemocy domowej. To w dużej mierze opowieść o starciu Jany ze światem kogoś, kogo już oceniła, nazwała i przestała kochać. A jednak w córce błądzącej pośród śladów zmarłej matki jest również jakaś ciekawość – by przyjrzeć się uważnie, więcej zrozumieć. Tymczasem Jana będzie tu bardziej nastawiona na przeżywanie emocji niż zbieranie doświadczeń. Smirnoff znakomicie portretuje kobietę w poddaną presji otoczenia. Być może opisywane tu piekło prowincjonalnego świata zaczęło być dla zmarłej znośne tylko dlatego, że się do niego dostosowała, nie analizując go. Dla Jany ten świat jest nie do przyjęcia.

„Jedziemy z matką na północ” to oczywiście – jak poprzednia powieść – znakomita wiwisekcja cierpiącej duszy, dla której pamiętanie to udręka. Jana mówi: „(…) moja pamięć cierpi na martwicę”. Z jednej strony ma rację, bo trwające w niej wydarzenia z przeszłości nie mają już żaru i pozostaje jedynie gorycz pamiętania. Z drugiej jednak – na dalekiej północnej prowincji dochodzi do konfrontacji każących bohaterce wrócić do wspomnień, które staną się opresyjne w nowym wymiarze. Prowincja jest kluczem do zrozumienia pewnych emocji, ale również piekielnym symbolem. Smirnoff opowiada o tym, z czym związany jest wybór przynależności do wspólnoty i jakie konsekwencje ma jej odrzucenie. Ciekawie prezentuje się to wtedy, kiedy przyglądamy się, w jaki sposób odwiedzona przez rodzeństwo społeczność próbuje zawłaszczać brata i siostrę. Dopasować, podporządkować, wyznaczyć drogę wedle swoich praw. Bror ulega, Jana się sprzeciwia. Albo tylko pozornie to wszystko tak wygląda. W każdym razie Karin Smirnoff z wyjątkową wrażliwością na detale pokazuje, czym jest ludzka zbiorowość dążąca do zachowania pozorów poczucia bezpieczeństwa. A przecież nie jest to bezpieczna przestrzeń. Nie dla kobiety. Bo to utwór o jej zniewoleniu. Na równi zapoznajemy się z doświadczeniami kogoś, kto już umarł, jak i innych bohaterek, które prawdopodobnie również umrą nieszczęśliwe. Czy Jana jest w stanie uratować kobietę, do której się zbliży, od ustalonego przez społeczność losu? I jak w obliczu patriarchalnego piekła prowincji odnajdzie się w kolejnych zawikłanych relacjach emocjonalnych z mężczyznami?

Smirnoff opowiada o tym, że w obliczu przemocy zawsze możemy decydować, co wybrać: zgodę na nią czy bunt. Ale między jednym a drugim jest jeszcze coś więcej. „Jedziemy z matką na północ” to kolejna odsłona toksycznych relacji, w świetle których ponownie wyraźnie zarysują się postaci rodzeństwa Kippów. Bo przecież jest to opowieść o tym, jak ta dwójka wciąż niesie w sobie brzemię, wstyd i poczucie przynależności do zła, od którego nie sposób się uwolnić. Myślę, że ta druga książka jest bardziej złożona niż pierwsza. Wielopoziomowość historii o odczuwaniu straty i o bliskości zbudowanej na tym, co się utraciło, na każdej ze stron hipnotyzuje sugestywnym stylem. I po raz kolejny Agata Teperek sprawiła się znakomicie jako tłumaczka bardzo specyficznej frazy tej powieści.

2023-05-12

„Konsekwencje” Yrsa Sigurðardóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Sonia Draga

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 424

Przekład: Paweł Cichawa

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kochać i utracić

Popularność Yrsy Sigurðardóttir w kręgach literackich można śmiało porównać z muzycznymi osiągnięciami innej Islandki – Björk. Kolejna odsłona perypetii Huldara i Freyi udowadnia, że autorka wciąż ma ogromny potencjał i niesamowicie bogatą wyobraźnię. Nie wiem, czy ujęło mnie to, w jaki sposób skonstruowane są „Konsekwencje”, czy raczej to, jak wielki wiarygodny ładunek psychologicznych dramatów Sigurðardóttir za każdym razem umieszcza w swojej prozie i wcale nie szkodzą narracji opisy zdradzające szczegóły fabularne, bo wszystko, co najcenniejsze i najtrudniejsze, islandzka pisarka zawsze ukrywa gdzieś głębiej. Za to ją cenię i dzięki temu wciąż jestem wierny jej pisaniu, bo to dziś nie tylko islandzka, ale naprawdę światowa liga kryminału. Za każdym razem Yrsa Sigurðardóttir umiejętnie opowiada o ważkich problemach społecznych – tych uniwersalnych i tych lokalnych, zupełnie nieprzystających do tak świetnego wizerunku Islandii, który z niezrozumiałych dla mnie powodów tak doskonale sprzedał się na całym świecie.

W nowej książce Islandia ponownie będzie krajem, w którym bardzo wiele spraw nie idzie we właściwym kierunku, wiele kwestii jest dyskusyjnych, a sporo pisanych i niepisanych norm życia dla niektórych staje się koszmarem. Sigurðardóttir śmiało od lat pisze o tym, co w Islandii bywa dysfunkcyjne. Świadomie używa hiperbolizacji w intrygach kryminalnych, by tym mocniej zaakcentować tło społeczne. Tym razem mimochodem, lecz znów wyraźnie zostanie zaakcentowane między innymi to, że w jednym z najszczęśliwszych krajów świata nie za bardzo jest gdzie mieszkać i że kraj, w którym rzekomo żyją niezwykle zadowoleni ze swojego życia ludzie, wpada coraz głębiej w pułapkę globalnego konsumpcjonizmu. To oczywiście tylko kilka kwestii z tła bardzo tu wyeksponowanej intrygi kryminalnej. Dość wspomnieć rozczłonkowane kobiece zwłoki, ale przecież grozę „Konsekwencji” zbudują jak zawsze u Sigurðardóttir kameralne dramaty bohaterów drugiego planu, a także postaci epizodycznych. Wyjątkowo uważnie trzeba się rozejrzeć po peryferiach świata przedstawionego tej książki i czytać to, co pozornie nie ma większego znaczenia. Mnie najmocniej ujęły i przejęły dwie opowieści. O niezdolności do odpowiedzialnego macierzyństwa, która rodzi mnóstwo dramatów. O tym, w jaki sposób kształtuje się świadomość dorosłego dziecka alkoholika, ile jest gotowa znieść, by zadowolić innych, dać innym to, co najlepsze, a sobie wciąż odbierać prawo do bycia szczęśliwym i spełnionym.

Zanim jednak nawiążę do tych dwóch ciekawie zarysowanych kwestii, czuję się w obowiązku poinformować, że wszyscy wielbiciele powieści cyklicznych będą zadowoleni, bo Yrsa Sigurðardóttir daje nowe, ciekawe możliwości rozwoju specyficznej znajomości dwojga ludzi, o których czytaliśmy już w poprzednich powieściach. Huldar tym razem jest bardzo blisko zawodowo z Freyą, która wraca na policyjny posterunek i nieustannie rozmyśla nad tym, czy związek z bohaterem ma być czysto przyjacielski, czy jednak erotyczny. Tymczasem spotykamy ją ponownie, mieszkającą z pytonem i z radością oddającą swoje ciało Huldarowi. Ten zaś mierzyć się będzie ze swoją złośliwą szefową, która jednak pomoże pokonać trudności związane ze śledztwem, w które angażują się znani nam bohaterowie, a Sigurðardóttir nie decyduje się na to, by specjalnie rozwijać wątek ich skomplikowanej bliskości.

Wyobraźnia czytających skoncentruje się najpierw na zaginięciu dziecka, potem na makabrycznej zbrodni, a następnie na tym, w jaki sposób islandzka pisarka twórczo połączy dwa wyjątkowo ograne literacko motywy: utraty dziecka z wszelkimi tego konsekwencjami oraz krwawej zemsty za to, że wraz z dzieckiem straciło się wszystko, co można było nazwać szczęściem i spełnieniem. „Konsekwencje” to jednak powieść ambitna. Z oczywistych rozwiązań fabularnych tworzy bardzo nieoczywistą układankę mrocznych zdarzeń. Nie muszę chyba dodawać, że autorka udowodniła, iż umie zaskakiwać czytelnika do ostatniej strony. Tutaj jednak zaskakujący stają się ludzie, którzy utracili swe córki. Nieoczywistym zbiegiem okoliczności chodzi o dziewczynki. O wszelkie nadzieje z nimi związane i każdy rodzaj rozpaczy, który przynosi ich utrata.

Jednocześnie przyglądamy się intrydze mającej na celu odsłonięcie między innymi tego, że posiadanie dziecka może być pewną formą konformizmu, a uczucia kierowane do niego – projekcją osobistych rojeń o spełnieniu i satysfakcji. Stąd z jednej strony Sigurðardóttir opowiada o tym, że dziecko staje się specyficzną kartą przetargową w różnych emocjonalnych szantażach, z drugiej jednak – obdarzenie go wielką i bezwarunkową miłością może jednocześnie prowadzić do przerażających czynów, jeśli to uczucie zostanie nagle, niespodziewanie utracone. „Konsekwencje” to powieść niewątpliwie, lecz jednocześnie w dużym rozmyciu określająca granicę między miłością a nienawiścią. Dziecko staje się niepokojącą figurą: wyzwala wszystko to, co w człowieku najpiękniejsze, ale kieruje również ku największemu złu. A poza tym będziemy mieli tu również wieczną dziewczynkę. Dorastającą kobietę, której wyrządzono krzywdę, a jej psychika domaga się teraz czegoś, co nazwać można wiecznym zadowalaniem innych, zaś to prowadzi do niespodziewanego i wyjątkowo tragicznego zbiegu okoliczności. Sigurðardóttir wikła  wydarzenia w taki sposób, że wciąż tracimy czujność i nie wiemy, na kogo przenosić odpowiedzialność za zło, a komu współczuć w niewyobrażalnym cierpieniu. Wszystko napisane w taki sposób, że zagubienie Huldara i Freyi będzie tutaj również zagubieniem, którego doznawać będą także czytelnicy. Jednocześnie uważam, że jest to jedna z najmroczniejszych powieści, jakie wyszły spod pióra Yrsy Sigurðardóttir.

To, jak zaskakująco można rozpisać skrajne uczucia wywołane posiadaniem dziecka, to jedna z ciekawszych cech „Konsekwencji”. To także intrygująca opowieść o tym, jak mieszają się, uzupełniają oraz wykluczają światy dorosłych i dzieci. Rodzice będący przekonani, że dla dobra swoich córek zrobią dokładnie to, co powinni, oraz ich córki świadome lub nieświadome brzemienia, z jakim idą przez życie, bo urodziły się lub znalazły opiekę rodzicielską w takich, a nie innych okolicznościach. Sigurðardóttir zdaje się także pytać o to, co stanowi o istocie bycia prawdziwym opiekunem dziecka. W tej powieści krzywda dotknie ludzi dorosłych i dziewczynki nieświadome wielu kwestii. Freya ze swoim specjalistycznym wyczuleniem na rozmaitość rodzajów krzywd z pewnością poprowadzi nas przez zaprezentowane śledztwo w atrakcyjny sposób. Myślę, że zachwyceni będą zarówno wielbiciele nietuzinkowej i przerażającej intrygi kryminalnej, jak i wszyscy czytelnicy Yrsy Sigurðardóttir, którzy za każdym razem czekają na powieść z dramatami wyostrzonymi i zniuansowanymi. Ta powieść przeraża, ostrzega i zastanawia. Mam wrażenie, że zbyt wielu bohaterów tu przegrywa. Ale całkowicie rozumiem jej fatalizm.

2023-04-28

„Dzieciaki” Dawid Karpiuk

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: W chaosie

Mają tyle lat, by metrykalnie odpowiadać za każde swoje działanie. Mają tyle lat, by być osobami biorącymi za siebie pełną odpowiedzialność. Mają dokładnie tyle lat, ile trwała ich bezradność, samotność, ich narastająca frustracja, mnożące się lęki i poczucie niedopasowania. Mają tyle lat, żeby rozumieć, jak jest ciężko i że może wcale nie być lepiej. Mają również tyle lat, że swoimi traumatycznymi doświadczeniami z dorastania mogliby obdzielić kilkanaście innych osób, a i tak nie zdjęłoby to z ich barków bolesnego ciężaru. Bo młodzi ludzie z debiutu Dawida Karpiuka w większości musieli wydostawać się z dysfunkcyjnych rodzin. Żyć w świecie, w którym nie otrzymali wzorców, musieli kompulsywnie uciekać przed antywzorami. Przed przemocą, obojętnością, niedojrzałością dorosłych do tego, by posiadać dzieci. By je rozumieć. Można odnieść wrażenie, że poziom empatii autora wobec jego bohaterów jest czymś, za czym każdy z nich tęskni i co chciałby poczuć przez chwilę. Być dostrzeżonym. Być kimś istotnym. Być głosem i historią.

Ta książka jest w swym oczywistym wymiarze i dyskusyjna, i kontrowersyjna. Zdecydowanie nie dla purystów językowych ani tym bardziej dla ludzi uważających, że dzisiejsza młodzież jest straszna, a kiedyś bywało inaczej. Ano nie bywało. Karpiuk – ze znakomitym wyczuciem najważniejszych i najsilniejszych emocji młodych ludzi wchodzących w dorosłość – postanawia opowiedzieć ich historię za pomocą dynamicznej, przejmującej i wielopoziomowej narracji. „Dzieciaki” to opowieść złożona z niemych krzyków, niewypowiedzianych skarg, z dosadną frazeologią i czarnym humorem. Bo przecież trzeba czymś rozsadzić to napięcie, ten przejmujący fatalizm, to przekonanie, że nie każdy sobie w życiu radzi i nie każdy musi sobie radzić. A najmniej kompetencji i możliwości do wzięcia życia w swoje ręce mają właśnie współcześni nastolatkowie. Kiedyś dorastało się inaczej – i to jest smutna prawda. Bez przebodźcowania, kultury obrazkowej, atakujących zewsząd wzorców kultury masowej. Bez narzucania, kim się być powinno i kim na pewno się nie jest, bo się na to nie zasługuje. Dawid Karpiuk opowiada o tym, że dzisiaj naprawdę trudno jest być dorastającym nastolatkiem. Naprawdę trudno jest młodej osobie spotkać na swej drodze kogoś, kto ją wesprze i wskaże jej właściwą drogę. Bohaterowie tej książki już dawno rozmyli sobie pojęcie tej właściwej drogi. Zmierzają donikąd. Rozpoczynają tak zwane dorosłe życie, a są zrujnowani, zmęczeni, wypaleni. Nie chcą świata, który zdążył ich wykończyć swoją intensywnością. Nie umieją znaleźć kontaktu z samymi sobą. I bardzo cierpią. To nie jest fikcja literacka. „Dzieciaki” trochę przypominają reportaż, to z pewnością proza interwencyjna, ale przede wszystkim narracja z bardzo dokładnie przemyślaną strukturą. I dlatego uważam, że może to być jeden z ciekawszych debiutów tego roku.

Karpiuk bardzo dba o to, by „Dzieciaki” były książką wielu odniesień i wielu płaszczyzn. Wszystko łączy oczywiście kilka pojęć. Mamy tutaj do czynienia z literacką polifonią bezradności i rozpaczy, ale także prób walki o siebie – podejmowanych niejednokrotnie ostatkiem sił. Tu także w znaczeniu bycia swoim głosem – słyszalnym i mówiącym wreszcie do słuchacza, który zechce posłuchać. „Dzieciaki” to poruszające studium tendencji ucieczkowych, bo tylko w eskapizmie cierpiący młodzi ludzie mogą znaleźć jakiś sens. Nie poszukują, chcą się schronić przed poszukiwaniami. Najtrudniejszym i najboleśniejszym wyzwaniem są sami dla siebie. Komu bardziej będziemy współczuć? Kogo nie zrozumiemy? Kogo ocenimy pochopnie albo uznamy za irytującego niedorajdę? Emilię, która emocjonalnie rozsypała się w gimnazjum, a dziś wyjątkowo okrutnie wchodzi w dorosłość? Paukę, którą poznajemy na oddziale toksykologii, prawdopodobnie ostatnim przystanku jej smutnej życiowej podróży? Cinka, który wkracza na przestępczą  ścieżkę, bo taki wybór wydaje mu się najwłaściwszy? Może Lenę, której śladami traum są blizny na uszkodzonym ciele?

Jedna z bohaterek niby mimochodem zauważa, że w jej życiu „nie za bardzo jest miejsce na dzieciństwo”. Ci młodzi ludzie nie mogli się z różnych powodów wychować w spokojnych domach. Nie mogli zaznać komfortu poczucia bezpieczeństwa. I potem już atawistycznie szli przez życie z gotowością do walki, nie do zrozumienia złożoności świata, z którymi walczą. Pośród nieudanych prób stanięcia na nogi znajdziemy wszystkie najboleśniejsze eskapizmy współczesnego świata: to cała gama różnego rodzaju leków, używki, wszelkie środki zniekształcające rzeczywistość. Bo świat bohaterów Karpiuka zniekształcił się już dawno i fundamentalnie. To, co oni usiłują zrobić, to zapomnieć o bezradności wobec wszystkich wykoślawień. To często w ich oczach świat, gdzie – ponownie cytat – „wszyscy mają zaburzenia emocjonalne”. Albo jakaś koszmarna przestrzeń, która jest po prostu zacieśniającą się klatką i działa coraz bardziej destrukcyjnie. Karpiuk nie tyle portretuje ludzi, którzy usiłują się od czegoś uwolnić, ile nastolatków uwięzionych w traumach swoich i swych najbliższych. Każe się im brać odpowiedzialność za zbyt wiele. Bo dla nich często tak zwane normalne życie to zbyt wiele. Coś nieosiągalnego. Coś, w co przestali już wierzyć. Ku czemu przestali dążyć.

„Dzieciaki” to książka bezkompromisowa, wyjątkowo mroczna i taka, która nie daje zbyt wiele nadziei. A jednak – jak zasygnalizowałem – ma bardzo wyraźny charakter interwencyjny. Ta fikcja literacka nie jest żadnym zmyśleniem. Wspomniana polifoniczność Karpiuka wyraźnie sygnalizuje, że chce on ukazać problem niedostosowania i cierpienia w szerokim kontekście. To opowieść złożona z głosów rozpaczy, ale również historia rozpaczy, której nikt nie wyraził, bo nie miał ku temu możliwości. Bohaterki i bohaterowie tej książki są ludźmi bez zdolności do tego, by odrzucić to, co jest destrukcyjne. Bez umiejętności stawienia czoła największej trudności – sobie, swym zaburzeniom odżywiania czy osobowości, wszystkim przejmującym konsekwencjom tego, że na jakimś etapie życia zostali odrzuceni, pozostali sami ze sobą. Tu samotność jest destrukcyjna, ale czasem tylko ona się liczy. A czasem liczy się śmierć. „Dzieciaki” wstrząsają naprawdę mocno, kiedy kierują uwagę czytelnika tam, gdzie kończą się definicje, poglądy, przeżycia i emocje. Opisać pustkę i kres istnienia? Z perspektywy nastolatków? Dawid Karpiuk podejmuje się zadania trudnego i wymagającego. Dlatego też tworzy taką strukturę opowieści. Są w niej pojedyncze dramaty, ale również ten jeden, rozpisany na role i uzupełniany przez kolejne smutne opowieści. Młodych ludzi tak skupionych na swym cierpieniu, że nawet nakreślona w tle pandemia nie jest niczym ważnym, ot, nieistotnym tłem. A może istotnym szczególnie, bo doświadczenie izolacji z minionych lat było dla wielu nastolatków wyjątkowo traumatyczne.

Będziemy obcować ze światem schizofrenicznym, mrocznym, przerażającym i sprawiającym wrażenie wielopoziomowego piekła. A jednak nie ma w „Dzieciakach” tylko tego, co najprościej opisać, czyli narracji o dramacie ze smutnym końcem. Jest tu coś więcej, a właściwie dużo więcej. Ta wielowątkowa historia, a przede wszystkim żywy, zmienny język opowieści każą myśleć o tym, ile witalizmu jest mimo wszystko w tych zagubionych, przerażonych, zniszczonych przez życie lub samych siebie młodych ludziach. Niektórzy są rozpaczliwie samotni, bo nie potrafią stworzyć żadnej relacji. Niektórzy cierpią, bo każda osoba na ich drodze to w różnym stopniu toksyczne zależności. „Dzieciaki” to też narracja tak napisana, by czytający byli bezradnymi obserwatorami. Jednakże można wyjść poza tę książkę. Ona niczego nie zmyśla, nic nie imituje. Świetnie pokazuje, ile zaniedbań społecznych stoi za hipokryzją oceniania tej dzisiejszej młodzieży, która ponoć nie taka jak kiedyś. Karpiuk pisze z pełną świadomością tego, że jest jednocześnie odważny, wyraźny i przejmujący. Ale pisze całą prawdę. I umie ją opowiedzieć z istotnymi niuansami.

2023-04-25

„Daleko od Babiej Góry” Irena Małysa

 

Wydawca: Wydawnictwo MOVA

Data wydania: 26 kwietnia 2023

Liczba stron: 376

Oprawa: miękka

Cena det.: 47,90 zł

Tytuł recenzji: Kobiecy fatalizm

Irena Małysa to autorka bardzo świadomie wykorzystująca kryminał jako gatunek, by zwracać uwagę na istotne problemy społeczne, ale jednocześnie wyjątkowo zbliżać nas do swoich bohaterów. Jej powieści są więc narracjami z ambicjami interwencyjnymi, ale wszystkie książki Małysy to opowieści o kameralnej krzywdzie. Zwykle o ludziach pozostających samotnie w konfrontacji z problemami. Takimi, których genezy nie rozumieją albo są wobec niej bezradni. A do tego pełnokrwista i wciąż zaskakująca główna bohaterka, czyli Baśka Zajda. Trzeci tom jej perypetii przenosi nas nie tylko dosłownie, lecz także bardziej symbolicznie w przestrzeń sygnalizowaną przez tytuł. „Daleko od Babiej Góry” to książka, w której Zajdę – podobnie jak w „Więcej niż jedno życie” – zaabsorbują problemy spoza rejonu jej działań policyjnych. I tym razem będzie jednocześnie obca i bardzo zaangażowana w kwestie, które spędzają sen z powiek ludziom z jej najbliższego otoczenia. Ale w zasadzie nie powinno się tu określać eufemistycznie przedstawionych dramatów, bo w tej powieści będziemy mieli do czynienia z przerażającym seryjnym mordercą. W Mysłowicach – mieście kontrastów, pośród których w retrospekcjach odsłaniana jest ponura historia – zaczynają ginąć młode dziewczyny. A jedna znika. Być może w przeciwieństwie do denatek tej jednej można pomóc. Można ją odnaleźć. Można uratować. Jakim kosztem i co mrocznego będzie kryła w sobie zagadka zaginięcia szesnastoletniej córki dawnej bliskiej znajomej Zajdy?

Małysa wie, że kryminał i thriller wykorzystały motyw zniknięcia już w każdy sposób. Ale wie również, co z tym faktem zrobić. Dla mnie najcenniejsze było obserwowanie, w jaki sposób autorka niuansuje przeżycia zrozpaczonych rodziców. Po zaginięciu nastolatki matka i ojciec zaczynają być samotnymi wyspami. Łączy ich oczywiście niepewność i poddawanie się coraz bardziej mrocznym wizjom tego, co wydarzyło się z córką, ale najciekawsze jest obserwowanie, w jaki sposób Irena Małysa rozpisuje dramat dwojga dorosłych ludzi, którzy nie mogą pojąć, co stało się z najbliższą im osobą. Mamy tutaj świetnie zarysowaną dwutorową dramaturgię. Dwa poruszające obrazy bólu i bezradności. To, w jaki sposób takie doświadczenie graniczne oddziałuje na związek, i to, jak destrukcyjne jest uciekanie ze swoją rozpaczą od tej drugiej, równie naznaczonej nią osoby. Wszystko opowiedziane jest jeszcze bardziej interesująco, ponieważ Baśka Zajda znajdzie się w pewnym sensie między młotem a kowadłem. Z jednej strony lojalna wobec dawnej przyjaciółki, z drugiej jednak – niepokojąco zafascynowana jej mężem, a potem gotowa na większą empatię wobec jego postaw niż żona, z którą mężczyźnie coraz trudniej utrzymywać wspólny front w zagubieniu i bezsilności.

Zajda bynajmniej nie jest bezsilna. Bardzo wiarygodna psychologicznie pierwszoplanowa postać dwóch pierwszych powieści również tutaj bierze na swoje barki bardzo dużo i widzimy, jak wiele niejednoznacznych emocji towarzyszyć jej będzie podczas prywatnego śledztwa. Bo Zajda znowu jest swoistą outsiderką – nie tylko działa nie na swoim terenie i poza czasem obowiązków służbowych, ale też mierzy się ze środowiskiem miejskim, które nie jest jej przychylne. Małysa prowadzić będzie swą bohaterkę bardzo trudną detektywistyczną ścieżką. Tymczasem czytający wiedzieć będą dużo więcej. Symultanicznie z rozwojem aktualnych wydarzeń będziemy poznawać historię kogoś, kto jak zaginiona marzył o lepszym życiu i większych możliwościach, a zapoczątkował wyjątkowo bolesną sztafetę pokoleń. Bo „Daleko od Babiej Góry” będzie opowieścią o przekazywanym z pokolenia na pokolenie kobiecym nieszczęściu. O niezdolności do bycia kochaną i niemożliwości odnalezienia miłości. Celowość zabiegów retrospekcyjnych zrozumiemy wówczas, gdy zaczniemy zbliżać się do rozwiązania zagadki kryminalnej. Tymczasem fabuła koncentruje się na bolesnych paralelach. Okazuje się, że kolejne dziewczyny gotowe są uwierzyć iluzjom, mając nadzieję, że zmienią swoje życie, z którego z różnych powodów nie są zadowolone.

„Kto z państwa ma odwagę odmienić swój los?” – pyta blisko sto lat przed aktualnymi zdarzeniami z Mysłowic pewien agent, który obiecuje wyrwanie się ze świata, gdzie doskwierają różnego rodzaju deficyty i rodzą się marzenia o tym, że gdzieś daleko z może być lepiej. Mam wrażenie, że to pytanie wisi nad większością bohaterów tej książki niczym miecz Damoklesa. Jest coś fascynującego i przerażającego w tym, do czego zdolni są ludzie, by zmienić życie, a jednocześnie wpaść w kłopoty i frustracje większe niż największa nadzieja, od której usiłują rozpocząć zmianę. Zajda konfrontuje się z bardzo specyficznym typem złoczyńcy. Tymczasem losy zaginionej szesnastolatki bardzo niepokojąco łączą się z losami tej, która w 1912 roku postanowiła zaryzykować. Znalazła odwagę do zmiany, a potem… coś zupełnie innego. Małysa opowiada o tym, jak łatwo złamać czyjś charakter, zniszczyć życiorys, uczynić egzystencję udręką. Z tego wszystkiego wyłaniać się będzie wyjątkowo ciekawa opowieść o tym, jak łatwo dajemy się wciągnąć w spiralę przemocy. A egzemplifikacją tej najgorszej przemocy będzie tutaj zbrodnia. Choć proszę mi wierzyć, że Irena Małysa poruszy wyobraźnię czytelnika nie tylko licznymi trupami młodych dziewczyn, które ktoś z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu skrzywdził.

Perypetie Zajdy będą tutaj co najmniej zaskakujące. Ona sama skonfrontuje się z niebezpieczeństwem, do którego może doprowadzić zaufanie okazane obcemu człowiekowi. Sporo w tej książce jest o tym, jak bardzo kobiety potrzebują akceptacji siebie i swoich uczuć, które lokują bardzo niefortunnie. Najwięcej jednak będzie o specyficznym kobiecym fatalizmie. Okazuje się, że w świecie przedstawionym tej powieści każdy dziewczęcy czy kobiecy wybór będzie kierował w stronę nieprzewidywalnego dramatu. Jest tu wiele kobiet, których prawdziwego wizerunku możemy się tylko domyślać. Małysa opowiada o nieszczęściach, które z jednej strony po części definiowane są przez płeć, z drugiej jednak – są uniwersalną pochodną tego, gdzie się rodzimy, jakie możliwości rozwoju otrzymujemy i czy mamy wsparcie bliskich. Wiele postaci w tej książce pozostaje rozpaczliwie samotnych. Ale Irena Małysa doskonale wie, jak portretować ludzkie wyobcowanie w taki sposób, by było to atrakcyjne dla czytających. Trzecia powieść tej autorki udowadnia, że mamy do czynienia z bardzo przemyślanym cyklem, jak również z wielką potrzebą opowiedzenia o uniwersalizmie okrutnego losu w taki sposób, by ta opowieść głęboko zapadła nam w pamięć. Nie sposób również nie zauważyć prób uczynienia tej powieści atrakcyjną językowo. Mam wrażenie, że pomiędzy etnolektem śląskim a ogólnopolską odmianą języka Małysa skrywa jeszcze kilka dodatkowych zagadek – jak świat opisać, jak go rozumieć i jak się o nim wypowiadać. Zwłaszcza że jakkolwiek nazwany, będzie to świat wielu trudności oraz dramatów.

2023-04-17

„Układ” Piotr Kościelny

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 464

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Różne oblicza mroku

Piotr Kościelny swoją poprzednią powieścią „Decyzja” udowodnił, że jego styl jest bardzo soczysty, twardy i bezkompromisowy. Pisarz opowiada o takim rodzaju rzeczywistości, w której nikt z nas nie chciałby się znaleźć, chociaż tak naprawdę w mniejszym lub większym stopniu w niej tkwimy. Być może przede wszystkim przez naszą obojętność wobec spraw, które czynią świat potwornym, a nas – odpowiedzialnymi za zaniechania. Bo kiedy w „Decyzji” Kościelny rozważał problemy, które ludzie są w stanie szybko kategoryzować i równie szybko oceniać bez wchodzenia w zawiłe okoliczności potępianych czynów, przygotowywał nas trochę na swoją kolejną książkę. Opowieść o tym, jak zdegenerowany może być świat łączący wpływy polityki i biznesu. Nie wydaje mi się, aby operowanie przejaskrawieniami (choć wciąż się zastanawiam, czy to rzeczywiście są przejaskrawienia) było tym, co w „Układzie” najważniejsze. Będziemy świadkami najgorszych zwyrodnień oraz wszelkich ludzkich patologii. Myślę jednak, że dużo wyraźniej wybrzmiewa tutaj sugestia, co ludzie z tym wszystkim robią. A nie robią nic. Szczególnie zauważalny jest cynizm porywacza, który pyta dziennikarza zaangażowanego w sprawę ujawnienia potężnej afery, zadając mu najbardziej przerażające pytanie: czy naprawdę kogoś interesuje, co chce ujawnić. To powraca w tej powieści po raz kolejny, kiedy jeden z policjantów słyszy od przełożonego: „Nie drąż. Nie warto”. Można odnieść wrażenie, że Kościelny wprowadza podobny niepokój jak w „Decyzji”. Tam każdy był gotów ocenić i skazać wyrodną matkę, ale nikt nie był zainteresowany tym, co doprowadziło ją do dramatycznego działania. W „Układzie” dużo mroczniej niż wszystkie opisane gry oraz okrutne zależności prezentuje się ludzka obojętność wobec tego. Czyli symboliczny bohater, którego tutaj w zasadzie nie ma, ale da się dostrzec skutki jego obecności. Bo ludzie chętnie ocenią zło, jednak bardzo często potrafią to zło całkowicie zignorować.

Ta powieść napisana jest podobną frazą co „Decyzja”, bo Kościelny nie ma zamiaru udowadniać, że jego interwencyjne w swej wymowie powieści mają być wyszukane literacko. Tutaj widać świadome wykorzystanie całej sfery kolokwializmów oraz wulgaryzmów, doskonałą stylizację sposobu komunikowania się, ale także myślenia miejskiego półświatka. Wkraczamy do niego i wychodzimy zeń w bardzo ciekawy sposób, bo Piotr Kościelny stosuje tutaj ciekawą kompozycję klamrową. Wielowątkowy prolog i zdarzenia rozpisane w taki sposób, jakby miały być scenami filmowymi. Krótkimi, intensywnymi, bezkompromisowymi. Podobnie skonstruowany jest epilog. Dwa bardzo mocne miejsca tej powieści, które sugerują, że wszystko, co się rozgrywa pomiędzy nimi, to dość łagodne opowiadanie o świecie, gdzie nie liczy się nic poza swoistym polowaniem na zwierzynę. Gdzie człowiek traci kontrolę nad swoim wnioskowaniem moralnym. Gdzie istnieje tylko instynkt przetrwania. I instynkt zabijania, by przetrwać.

„Specjalizuję się w znajdywaniu” – tak mówi o sobie do zamożnej zleceniodawczyni główny bohater książki, były komisarz Radosław Grot. Kościelny obdarza go wszystkimi cechami tak zwanego złamanego przez życie gliny, zatem nie oszczędza Grota, a naszym zadaniem jest wychwycenie, które elementy jego dramatycznej biografii będą kluczowe dla tej powieści. Grot podejmuje się próby odnalezienia brata kobiety, która nie liczy się z kosztami, chcąc za wszelką cenę poznać prawdę o zaginionej bliskiej osobie. Tymczasem ta osoba poznała mroczną prawdę, której nie można ujawnić – i niektórzy ludzie zrobią absolutnie wszystko, by pozostała sekretem. Tymczasem zdeterminowany Grot także będzie gotowy na wszystko, by odkryć, co stoi za zniknięciem człowieka. I jakie jeszcze dodatkowe tajemnice kryją się za tą sytuacją.

Piotr Kościelny dynamizuje fabułę za pomocą bardzo różnych środków wyrazu. To, co zwraca uwagę szczególnie, to pewien fabularny wentyl bezpieczeństwa chroniący przed wpadnięciem w totalną grozę i pozwoleniem, by okrucieństwo całego zastępu złych ludzi zawładnęło czytającymi. Otóż jeden z policjantów zaangażowanych w wielopoziomowe śledztwo musi się mierzyć z jeszcze jednym przeciwnikiem… którym jest staruszek wynajmujący mu mieszkanie. Kościelny wie, w którym momencie jego czytelnik może się uśmiechnąć. Elementy czarnego humoru nieco rozładowują coraz bardziej napiętą atmosferę świata przedstawionego. Bo w „Układzie” każdy z bohaterów jest uwikłany w jakieś wyjątkowo mroczne zależności. Prawie każdy będzie gotów niczym osaczone zwierzę walczyć o samego siebie, tuszując jednocześnie potworności oraz zbrodnie, których będzie w tej powieści bardzo wiele.

To, co jeszcze odróżnia „Układ” od książek podobnego segmentu, to ciekawy zabieg budowania wiarygodności psychologicznej złego charakteru. U Kościelnego będzie oczywiście wielu bezmyślnych mężczyzn, którzy rację przyznają sobie siłą własnych mięśni, ale poznamy tutaj przedstawiciela półświatka, którego biografię autor zechce interesująco skomplikować. Nie ma zatem klasycznego umieszczenia środka ciężkości w życiorysie stróża prawa, który ma się wyróżniać i być wiarygodny pośród zupełnie jednolitych postaci drugiego planu tworzących jeden wspólny świat okrucieństwa i zła. „Układ” będzie wędrował w różnych kierunkach i inteligentnie spowalniał tempo akcji ciekawymi retrospekcjami. Dzięki temu poznamy bohaterów lepiej i choćbyśmy nie rozumieli ich motywacji, widzimy złożoność świata, który kazał im postępować tak, a nie inaczej. Ciekawa jest dramatyczna historia pewnego urzędnika – mężczyzny zniszczonego przez to, iż znalazł się w niewłaściwym miejscu i wiedział zbyt wiele. Równie interesująca jest postać kobiety, która zleca Grotowi odszukanie brata. Być może dałoby się z tej postaci wykrzesać nieco więcej, czyniąc jej motywacje bardziej skomplikowanymi, jednak struktura „Układu” jest na tyle oryginalna i wielowymiarowa, że można wybaczyć zaniedbanie w wizerunku jednej postaci z większym literackim potencjałem.

„Układ” jest absolutnie bezkompromisowy w swej wymowie. Korupcja, okrucieństwo, deprawacja, wszelkie ludzkie słabości i wszystko, co w człowieku najgorsze. Dzieje się bardzo wiele, a w domyśle widzimy znacznie więcej, niż autor portretuje. Świat, w którym ludzie usiłują postawić na swoim i osiągnąć zamierzone korzyści, jest ze wszech miar patologiczny i złowrogi. Kościelny pisze swoją następną książkę w podobny sposób co poprzednią – sugeruje wiele, sporo punktuje, za każdym razem jest bardzo dosadny w obrazowaniu, a jednocześnie wykazuje tę znakomitą dbałość o detale, dzięki czemu zalew tego całego ludzkiego zła jest u niego inteligentnie niuansowany.

Czyta się „Układ” jako powieść w pełni świadomą różnych rozwiązań narracyjnych, dzięki którym z jednej strony pogrążamy się w piekielnym świecie przerażających zależności, z drugiej jednak – jesteśmy konfrontowani z czymś, co nie jest oczywiste. Z motywacjami oraz działaniami, dla których czasami nie ma wyjaśnienia. A niekiedy wyjaśnia się coś, co staje się wtedy jeszcze bardziej potworne. Demony z nowej powieści Piotra Kościelnego są wyjątkowo okrutne i sprytnie ukryte. Dlatego jest to intrygująca książka, którą czyta się z niesłabnącym napięciem do ostatniej strony.

2023-04-12

„Panna Kim wie” Cho Nam-joo

 

Wydawca: Wydawnictwo Mando

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 288

Przekład: Ewa Ratajczyk

Oprawa: twarda

Cena det.: 45,90 zł

Tytuł recenzji: Kobiety z przeszłości

Na tę książkę składa się osiem błyskotliwych miniatur literackich opowiadających o kobiecych doświadczeniach i tworzących swoiste pamiętniki inicjacyjne – ważną rolę w każdej opowieści będzie pełnić przede wszystkim przeszłość, dlatego nie zaryzykowałbym określenia, iż są to też dzienniki, chociaż w niektórych fragmentach je przypominają. Cho Nam-joo zaproponuje nam opowieści o świecie Koreanek, w którym mężczyźni zostają usunięci na dalszy plan albo pozbawieni znaczenia. Ale tylko pozornie. W „Uciekinierze” głowa rodu świadomie dokonuje aktu eskapizmu i żegna się z ustalonymi zasadami życia rodzinnego, pozostając w swej nieobecności silnym śladem w pamięci córki. Bohaterka „Zorzy polarnej” traci swego mężczyznę w nagły i absurdalny sposób. O utracie mężczyzny przeczytamy również w „Buncie”. W „Drogim Oppie” otrzymamy wyrazisty manifest niezależności stworzony przez kobietę kończącą toksyczny związek. Koreańska pisarka bardzo inteligentnie dystansuje swoje bohaterki od mężczyzn. Można odnieść wrażenie, że „Panna Kim wie” to rozpisana na osiem rozdziałów emancypacyjna historia o tym, czym naprawdę jest kobieca niezależność, ale tym, co spaja wszystkie opowiadania, jest jeszcze coś ważnego. Być może najważniejszego.

Za każdym razem Cho Nam-joo proponuje nam sytuacje, w których jej kobiety muszą sięgnąć wstecz i przeanalizować swoje dotychczasowe życie. Prawie za każdym razem są to opowieści, w których otwierają się wrota do trudnej lub niewygodnej pamięci, a wspominam, że prawie, ponieważ ostatnie opowiadanie – różniące się nieco od pozostałych – skoncentruje się na bardzo młodziutkiej bohaterce, która raczej skupiać się będzie na intensywnym życiu, którego kształt i cel zmienia pandemia. Tak czy owak przeszłość jest dla bohaterek tych opowiadań niesamowicie istotna. Czas przeszły jest trampoliną, która wybiła je w konkretne miejsca i osadziła w konkretnych życiowych sytuacjach. Wspominając, uzupełniają przed naszymi oczami to, w jaki sposób myślą o sobie. Ciekawe są również punkty wyjścia nakreślane w tych tekstach. Może to być perspektywa młodej dziewczyny, która właśnie zaczyna swą pierwszą pracę i jest szczególnie baczną obserwatorką nowego środowiska. Może to być również kobieta w jesieni życia, która przygląda się ostatnim chwilom ukochanej siostry. Bo „Panna Kim wie” koncentruje się na skomplikowanych relacjach. W otwierającym zbiór opowiadaniu „Pod śliwą”, najbardziej moim zdaniem sugestywnym i przejmującym, wspomniana już kobieta konfrontuje się z bezradnością końca kogoś, kto nigdy w życiu nie był bezradny. Poruszająca historia o tym, co to znaczy zrozumieć starość, otwiera książkę, w której pojawiają się również opowieści między innymi na temat tego, co łączy i co w zaskakujący sposób dzieli matkę i córkę.

Rodzina z wyznaczonymi jej przez społeczeństwo kobiecymi rolami interesuje Nam-joo szczególnie wówczas, gdy pisarka chce opowiedzieć o tym, jak dyskomfortowo i opresyjnie może czuć się kobieta, która coś musi lub której coś przynależy. Dojrzałe, choć niejednokrotnie zagubione egzystencjalnie bohaterki tych tekstów dają z siebie wszystko, aby wyjść poza definicję oraz schemat. A jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że ich jednostkowa historia niekoniecznie musi być uniwersalna. Bardzo przewrotnie i z wyjątkową dozą autoironii koreańska pisarka opowiada o tym w „Buncie”. To, co podoba mi się najbardziej w świecie przedstawionym tej książki, to zgrabnie konstruowany dystans do każdej postaci. Z jednej strony czujemy żar jej emocji, z drugiej jednak – w bardzo charakterystycznym dla azjatyckiej prozy tonie – dystansujemy się wobec wulkanu odczuć, bo za każdym razem jakieś uwarunkowania nie pozwalają mu wybuchnąć. Dzięki temu „Panna Kim wie” jest dużo bardziej atrakcyjną publikacją, bo wymaga szczególnego zaangażowania. I w znakomitej większości pozostawia pośród pytań i wątpliwości, bo Cho Nam-joo jest mistrzynią otwartych zakończeń.

„Zorza polarna” to opowiadanie najbardziej chyba obrazowo ukazujące, w jaki sposób bohaterki tej prozy przenoszą na coś lub przekształcają źródła wszystkich swoich ukrytych pragnień, które z różnych powodów nie mogą zostać zrealizowane. Koreańska pisarka za każdym razem jednak prezentuje nam kobiety wyraźne – ich charaktery nakreślone są w taki sposób, że nie mamy wątpliwości, co te postacie mogłyby zrobić pod wpływem być może innych zbiegów okoliczności. Wrażenie obcowania z pełnokrwistymi bohaterkami literackimi idzie w parze ze wspomnianym dystansowaniem narracyjnym wobec nich. Mam wrażenie, że w tych historiach chodzi bardziej o to, by dopowiedzieć sobie więcej na postawie rysu charakterologicznego, niż przeczytać o tym w danym opowiadaniu. A jednak ten zbiór iskrzy się różnorodnością problemów i życiowych postaw wobec problematycznych sytuacji. Nam-joo ustami swoich bohaterek oskarża, prowokuje, zadaje niewygodne pytania. Pokazuje kobiecość na bardzo różnych etapach życiowej drogi. Są seniorki, które wciąż uczą się czegoś nowego, ale są też dużo młodsze bohaterki niemogące z różnych powodów odnaleźć kontaktu z własnym wnętrzem.

Interesujące jest również to, w jaki sposób „Panna Kim wie” operuje detalami i jak dzięki nim tworzy bardziej wyrazisty obraz ogólny danej sytuacji. Jest tu zatem wspomniana już w tytule zorza polarna, ale mamy również bliznę na twarzy, kartę kredytową, książkę towarzyszącą w życiu, elementy przyrody czy umiejętnie wykorzystany motyw listu. Technika pisarska Nam-joo polega na tym, że zbliża nas do swoich bohaterek i oddala od nich, szukając odpowiednich narzędzi do tego, by nam umożliwić dostrzeżenie różnic w perspektywie. Trochę jakby kamera nagrywająca życie tych bohaterek zbliżała się, subtelnie oddalała i ponownie wracała na swoje miejsce. W tym wszystkim duże znaczenie ma również sugestywna narracja pierwszoosobowa. Podobnie jak osadzanie wskazywanych problemów w bardzo wyraźnie kreślonych realiach życia Korei Południowej. Jest ukazana dynamika wielkiego miasta, ale również kameralna przestrzeń bardzo prywatnych przeżyć. Pisarka nie ma problemu z tym, by zabierać nas do różnych miejsc. I tak samo przejmująco opowiadać o doświadczeniach życiowych staruszki, jak i nastoletniej uczennicy. Wszystko zaś jest opowieścią o tożsamości oraz byciu niezależną w podejmowaniu różnych decyzji. Dostrzeżemy również, jak fascynującym mikrokosmosem może być różnorodność doświadczeń kobiet, które z racji wychowywania się w konkretnej kulturze nie mogą być zbyt ekspresyjne, a przez to są bardziej interesujące. Warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób Cho Nam-joo odsłoni najbardziej skryte zakamarki kobiecej duszy, oddając każdej bohaterce należny jej szacunek w postaci sygnalizowanego już dystansowania czytelnika wobec postaci.

To są również opowieści o kobietach kroczących konkretną życiową ścieżką. O życiorysach, w których być może sporo spraw jest zamkniętych, ale opowiadające swoje losy kobiety nadal liczą na takie odmiany losu, po których będą mogły nadal odkrywać siebie oraz otaczający je świat. Wszystko w sugestywnych dekoracjach południowokoreańskiej tkanki miejskiej, która dodatkowo we fragmentach dynamizuje akcję opowiadań. „Panna Kim wie” to zbiór niebanalnych historii o tym, jak fascynująca, niepokojąca i poszukująca samej siebie jest koreańska kobiecość. A być może jest to książka o kobiecości poza wszelkimi granicami, bo przecież opowiada o niezwykle uniwersalnym doświadczaniu różnego rodzaju zysków i strat.

2023-04-09

„Młody Mungo” Douglas Stuart

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 448

Przekład: Maciej Studencki

Oprawa: twarda

Cena det.: 64,90 zł

Tytuł recenzji: Inicjacje

Do lektury tej powieści zabierałem się z ogromnymi oczekiwaniami. Nie mogło być inaczej po tym, jak debiut Douglasa Stuarta „Shuggie Bain” uznałem za najlepszą książkę 2021 roku i do tej pory opowiadam o niej z czułością i podziwem dla literackiego piękna. A przecież „Shuggie Bain” był lingwistycznie szorstki i momentami nie dał się do siebie zbliżyć. „Młody Mungo” to również taka powieść. Debiut przetłumaczył znakomicie Krzysztof Cieślik, tą książką dla polskiego czytelnika zajął się Maciej Studencki. Wyjątkowo wyraźnie zaznaczam nazwiska tłumaczy, albowiem pierwsza przygoda ze Stuartem to z pewnością wielkie wyzwanie. Jakie wrażenie zrobiła na mnie ta druga narracja? Z pewnością nie było efektu takiego zaskoczenia jak w przypadku „Shuggiego Baina”. Ba, nawet przez chwilę pojawiło się rozczarowanie, kiedy nie do końca zrozumiałem, dlaczego autor powiela większość tematów i proponuje nam w gruncie rzeczy podobną historię jak w debiucie. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że „Młody Mungo” to przemyślana w każdym detalu kontynuacja, że jest nie tyle uzupełnieniem „Shuggiego Baina”, ile przede wszystkim dowodem na to, że znakomity pisarz nie jest wtórny, choć pozornie sięga po to samo. Oczywiście można bez żadnych problemów zapoznać się z nową powieścią Douglasa Stuarta bez znajomości poprzedniej, jednakże mam wrażenie, że największą przyjemność odczują ci, którzy odkryją, jak wiele autor chce uzupełnić i poszerzyć oraz jak wielu kwestiom rozszerzyć pole interpretacyjne w porównaniu ze swoją pierwszą książką.

Zacznę może od zdań, które definiowały w mojej recenzji „Shuggiego Baina”, a które otrzymują w „Młodym Mungo” nowe znaczenie, są uzupełnione. Przede wszystkim chodzi o to, w jaki sposób Stuart literacko traktuje bierność oraz bezradność. Jego bohaterowie ponownie tkwią w robotniczej dzielnicy Glasgow, w której przeklina się ducha Margaret Thatcher, gdzie rozgościło się poczucie nieprzystawania do świata, bycia częścią bylejakości i bezsensu, gdzie istotą życia staje się prymitywna wegetacja i gdzie nikt nie może się niczym wyróżnić w przedstawianej szarości, bo ulica przygląda się każdemu bardzo uważnie. Czy to ponownie będzie świat, w którym rozgościło się to przekonanie o tym, że o nic już nie warto walczyć i nie trzeba się o nic starać, bo życie i tak jest pasmem przegranych oraz upokorzeń? W takim świecie dorasta tytułowy Mungo, „cacany chłopaczek”, nieco starszy od powieściowego Shuggiego Baina, z tym samym jednak bagażem życiowych doświadczeń. Stuart tym razem portretuje bohatera, który zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele może zrobić ze swoim życiem i że jest alternatywa, by zmienić wszystko, co pozornie niemożliwe do zmiany. Tu mamy młodego chłopaka, który gotów jest podjąć ryzyko. Ma predyspozycje i możliwości, by zrobić dużo więcej niż młodszy od niego Bain. Robi bardziej zdecydowanie to, co usiłował robić młodziutki bohater z debiutu Stuarta – usiłuje wyjść poza oczywistą życiową alternatywę jego środowiska, w którym można albo się dostosować, albo uciekać.

Mungo nie chce ani jednego, ani drugiego. Jednocześnie zachowuje się w taki sposób, jakby jedno i drugie było w jakimś stopniu konieczne. Dostosować się musi do bezwzględności, którą wyznacza mu surowy brat. Jego gang z przyjemnością atakuje katolików na ulicach, bo w świecie tej powieści wyznanie jest wystarczającym powodem, by nienawidzić. Dlaczego młodzi protestanci są gotowi być brutalni wobec katolickich rówieśników? Pretekstem jest coś oczywistego. Ważne, że ten pretekst jest, bo przecież – jak twierdzi starszy brat głównego bohatera – przemoc wobec innych, znajdująca uzasadnienie, to przecież „zajebista sprawa”. Mungo z drugiej strony konfrontuje się z rozpaczliwą determinacją swojego nowego przyjaciela, który wie, że musi uciec jak najdalej od Glasgow, które go dusi i zniewala. Starszy o rok James, wielbiciel gołębi, nie będzie po prostu przyjacielem. Stanie się czułym kochankiem, czyli zadecyduje o tym, że charakter jego relacji z Mungo będzie wzbudzał kolejną falę agresji, bo przecież być z drugim mężczyzną to wstyd, hańba i ostracyzm.

A przecież wszystko rozgrywa się tutaj wokół szeroko pojętego „czynienia mężczyzną” nastolatka, który musi przejść specyficzną próbę. Jeśli zwróci się uwagę na prowadzoną tu równolegle narrację z innymi bohaterami w otoczeniu Mungo, dostrzeże się wieloznaczność tej znakomitej powieści, która kwestię męskości z każdym jej przymiotem oraz wadą czyni symbolem jeszcze jednej historii – nie tej opowiadanej tutaj tak dosadnie, usytuowanej w świecie, w którym wszystko mocno rani, przejmuje i wpędza w marazm. O ile łatwiej antycypować, co będzie się działo ze znajomością nastolatków, którzy gotowi są okazać sobie czułość wbrew temu, co narzuca i czego oczekuje konserwatywne w swych naznaczonych różnego rodzaju wypaczeniami środowisko, o tyle dużo trudniej rozpoznać, w którym kierunku zmierza historia Mungo udającego się za miasto z dwoma mężczyznami. Stuart stosuje tutaj ciekawy zabieg, by nie tylko uczynić głównego bohatera bardziej interesującym przez to, jak złożone są motywacje jego działania, ale nadać dwa znaczenia opresyjnemu „wchodzeniu w męskość”. W świecie przedstawionym tej książki płeć to konkretne role, obowiązki, społeczne powinności. Widzimy, jak niesamowicie opresyjne może okazać się bycie tak zwanym prawdziwym mężczyzną. Ale widzimy również kobiety zniewolone i straumatyzowane przez to, co powinny w życiu zrobić.

Świetna jest konstrukcja psychologiczna ułomnej i wciąż na nowo upadającej matki; powtórzony z debiutu wzorzec dysfunkcyjnej alkoholiczki, którą naznacza wczesne macierzyństwo, bycie odrzuconą oraz samotną, niemożność spełnienia społecznych oczekiwań i chęć pozbycia się piętna matki. Bo dla Po-Mo posiadanie dzieci to trauma. Żyje ze świadomością, że jest przecież wciąż młoda, a okoliczności wszystko jej odebrały. Dlatego wyjątkowo wstrząsająca jest tu scena, w której Mungo uderza pięścią w brzuch swojej ukochanej siostry, która nie chce sobie pozwolić na powtórzenie wzorca matki, posiadania dziecka tak wcześnie i tak niezamierzenie. Dwie bardzo sugestywnie zaprezentowane postaci kobiece dodają tej powieści kolorytu: Mungo jest gotów zrobić wszystko dla matki i siostry. Jedna nie jest zdolna do tego, by odwzajemniać jego uczucie. Druga zdaje sobie sprawę, że jej miłość może ranić, jeśli będzie jej zbyt wiele. A Mungo cierpi w dwójnasób. Jest bezradny, choć przecież nie ma żadnej bezradności w działaniach, które narzuca mu wielka miłość do dwóch najważniejszych kobiet. Tyle że w ogólnym rozrachunku nie kobieta stanie się dla bohatera najważniejsza. I w tym bezkompromisowym świecie, którego surowość podkreśla znakomicie przetłumaczona sfera dialogowa powieści, przyjdzie czas na osąd oraz konsekwencje społecznego osądu. Jednakże mylić się mogą ci, którzy będą przekonani, że przewidzą, do jakich finałowych rozwiązań prowadzić będzie Douglas Stuart. Ta powieść chyba mocniej niż debiut rezonuje w wyobraźni czytelniczej właśnie ze względu na to, co ma nam do opowiedzenia w zakończeniu i z czym nas tam zostawia.

Skoro zasygnalizowałem, to podkreślę ponownie: Stuart po raz drugi mistrzowsko łączy język mówiony świata, w którym „poprawna brytyjska angielszczyzna śmierdzi uprzywilejowaniem”, z opisami przejmującymi swoją głębią i wrażliwością autora na detale. Ponownie będziemy świadkami tego, jak bezkompromisowo dana scena jest komentowana, a jak subtelnie wygląda w narracji autora. „Młody Mungo” to wstrząsająca historia dorastania do prawdziwych uczuć, które okazują się bardziej bolesne niż ich życiowy deficyt. Czy w nowej powieści Stuarta rzeczywiście warto się starać w imię czegokolwiek, wierzyć emocjom i ufać uczuciom? Z jednej strony jest to ponownie jedna z najbardziej przygnębiających powieści roku. Z drugiej jednak – ta opowieść czytana razem z debiutem sugeruje coś więcej niż sama pierwsza książka. Widzimy tu życiową drogę i jej możliwości. Tym razem autor nie odbiera bohaterom ich wrażliwości, którą muszą przed światem ukrywać. Co więcej, intensyfikuje jej obraz. Opowie raczej o tym, co się dzieje z wrażliwym człowiekiem, kiedy doświadczy okrutnego splotu złych okoliczności w świecie, który sam w sobie jest wrogi ze względu na marazm i atrofię uczuć. Poruszająca powieść o tęsknocie za miłością oraz rozpaczy tej miłości. W kilku znaczeniach. Douglas Stuart ponownie udowadnia, że jest jednym z najciekawszych współczesnych prozaików na świecie.