2024-07-25

„Korzenie” Miika Nousiainen

 

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 25 maja 2024

Przekład: Sebastian Musielak

Liczba stron: 420

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina i tożsamość

Gdyby potraktować tę powieść śmiertelnie serio, a przecież opowiada o bardzo poważnych sprawach i istotnych problemach, jak choćby ten związany z niepewnością własnej tożsamości, można byłoby nie znieść tego fabularnego rollercoastera. Fiński pisarz miesza tu właściwie wszystko – mniej lub bardziej prawdopodobne – choć na pewno wie to, o czym myśli jeden z jego bohaterów: że dobrą książkę można stworzyć z dużo mniejszej liczby składników. Ale „Korzenie” nie są śmiertelnie poważną powieścią, choć będą opowiadać także o śmierci czy utracie, jednakże cały czas specyficznym ironicznym, autoironicznym i sarkastycznym językiem ze wspaniale wplecionymi wulgaryzmami, co jest już zapewne zasługą tłumacza książki. Mam wrażenie, że Miika Nousiainen trochę pozazdrościł Jonasowi Jonassonowi „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, po czym postanowił napisać coś podobnego. W prześmiewczym stylu opowiedzieć o sprawach, przy których nie jest do śmiechu: egzystencjalnej pustce, dramacie rozbitej rodziny, rozpaczliwych próbach zachowania spokoju za cenę braku realnego kontaktu ze światem. „Korzenie” to także powieść o wolności, tolerancji i o tym, jak bardzo skomplikowani jesteśmy – dla samych siebie oraz w relacjach z innymi. Tyle tylko że akurat o tych kwestiach Nousiainen pisze bardzo dydaktycznie, co przy hiperbolach fabularnych zmuszających nas do wędrówki po trzech kontynentach budzi w czytelniku nieco niepokoju o to, czy czyta się książkę naprawdę dobrą.

Bo przerysowania i nadmiar zwrotów akcji, a także tworzenie jakby naprędce kolejnych istotnych dla szaleńczej fabuły bohaterów w pewnym momencie zaczynają być męczące, choć na początku to najbardziej atrakcyjny element „Korzeni”. Książki, która w swej nad wyraz rozbudowanej strukturze sprowadza się do sugerowania kilku odpowiedzi na oczywiste pytanie sformułowane przez jednego z głównych bohaterów: „Co my możemy wiedzieć o sobie nawzajem?”. Nousiainen łączy elementy powieści drogi i sagi rodzinnej, odpowiadając na to pytanie kilka razy. Zawsze jednak podkreślając, że widzimy najwyraźniej tyle, ile jest nam w stanie pokazać relacja z drugim człowiekiem. A tu pojawią się relacje bardzo intensywne i w moim przekonaniu ta intensywność pojawia się nazbyt szybko.

Esko żyje prawie pół wieku i nie stworzył żadnej relacji. Poza zawodową – uwielbia dłubać ludziom w ustach, naprawiać ich zęby, usuwać niepotrzebne, leczyć stany zapalne dziąseł. Metafora zęba i zabiegu stomatologicznego jest nadmiernie zaznaczana, rozprzestrzenia się za bardzo, nie tylko podkreślając neurozy tego bohatera, ale również biorąc we władanie całą opowiadaną historię, właściwie każdy jej element, każdą zaprezentowaną znajomość. Na fotelu w prywatnym gabinecie stomatologicznym Esko poznaje swojego brata. Tak to się zaskakująco rozpoczyna, ale dalej będzie jeszcze bardziej szaleńczo. Pekka przez całe życie tkwił w cieniu traumy odejścia swojego ojca. Człowieka, który porzucił nie tylko jego. Jego brata dentystę również. Jednak to dopiero początek. Miika Nousiainen nie decyduje się tylko na dwie pierwszoosobowe narracje o kompletnie różnych od siebie charakterach, które pod wpływem wspólnych przeżyć bohaterów będą na siebie wpływać w taki sposób, że powstanie z tego ciekawa powieść psychologiczna o tożsamości i bliskości. Niestety, co podkreślam ze smutkiem, ta historia rodzinna, w której najciekawszy paradoksalnie staje się ten nieobecny, przerodzi się w komediodramat, do którego fiński prozaik wrzuci wszystkie przewodnie tematy obowiązujące w zaangażowanej społecznie literaturze tak zwanego pierwszego świata. Będzie więc zatem o rozluźniających się relacjach i o tym, jak uczynić je silnymi. O niepełnych rodzinach lub rodzinach, w których cierpienia łączą się z miłością. O emigracji, postrzeganiu inności. O nowoczesności, która pozwala nam być wszędzie intensywnie, a nigdzie tak naprawdę. I tego wszystkiego jest serio za dużo, choć to powieść autora cechującego się nie tylko świetnym poczuciem humoru, lecz również sporą spostrzegawczością w świecie, w którym z racji ciągłych zmian trudno skupić uwagę na detalu. Dlatego „Korzenie” to lektura z jednej strony pasjonująca, z drugiej irytująca, a w kilku momentach po prostu szorująca po dnie banału literatury obyczajowej. Tym niemniej czyta się tę książkę naprawdę świetnie i jest ona po prostu tak skonstruowana, że bez względu na wszelkie wahania i wątpliwości chce się poznać zakończenie całej tej szalonej historii.

Podoba mi się rozprawa autora z absurdalnością tak zwanej poprawności politycznej i to jest mocna strona tej książki. Jak twierdzi Esko: świat wreszcie powinien nazywać idiotę idiotą nie dlatego, że jest imigrantem, lecz dlatego, że jest idiotą – i nie ma to związku z jego pochodzeniem. Najciekawsza literacko jest postać kobieca, bo szybko zorientujemy się, że dwaj bracia mają również siostrę, która zdążyła związać się w życiu z fatalnymi mężczyznami kilku narodowości. Dynamiczna i prawdziwa w swym dynamizmie postać szwedzkiej demokratki z czwórką synów żyjących w warunkach zagrożenia demoralizacją to bardzo dobry literacki chwyt, by przykuć uwagę także do innych kwestii społecznych związanych z definiowaniem tego, co rodzinne, oswojone, bliskie, nieobce. Jednakże „Korzenie” to przede wszystkim opowieść o tożsamości określanej przez pokrewieństwo. O losach ludzi, których zbliża to, że kiedyś opuścił ich ktoś prawdopodobnie samotny i zagubiony. Wszyscy usiłują walczyć z samotnością i zagubieniem. Ale nie każdy jest w stanie stawić czoła przeszłości, jeśli jej naprawdę nie zrozumie.

Nousiainen napisał pogodną książkę o tym, co wspólnie utracone, a potem wspólnie odzyskane. Napisał o wspólnocie, która poszukuje tego samego: egzystencjalnego spokoju i poczucia przynależności do kogoś. Sporo w niej celnych poglądów na temat współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, ale też dużo czułości w opowiadaniu tego, jak intymne mogą być odkryte po latach więzi rodzinne. Wszystko w tej dość zgrabnej stomatologicznej metaforze, bo przecież kiedy stomatolog otwiera chory ząb, nie może go pozostawić bez wyczyszczenia i bez wyleczenia. Zgrabność jest też trochę niezgrabnością, gdyż trzymając się jej logiki, otrzymujemy zbyt cukierkową narrację o problemach, których po prostu nie rozwiązuje się tak sprawnie i w tak oczywisty sposób, jak proponują to „Korzenie”. Tę książkę niesie również kontrastowość. Wszelkie zderzenia tego, co odmienne. Nie tylko światopoglądów i sposobów życia braci, którzy zaczną odkrywać, że są członkami większej rodziny. Ze wszystkim, co przesadzone, zbędne albo mimo poczucia humoru mało śmieszne, jest to na pewno książka pozostająca w pamięci na długo. Nieważne, ile literackich motywów autor skopiował ani jak banalny bywa w sugerowanych tezach. A może te motywy i te tezy powinny wybrzmieć ponownie, bo są – nie tylko literacko – ważne? Zachęcam do zmierzenia się z tą irytującą, intrygującą i jednak całkiem dobrze napisaną (a przede wszystkim przetłumaczoną!) powieścią.

2024-07-08

„Uśpione” Anthony Passeron

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 maja 2024

Przekład: Jacek Giszczak

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wymiary apokalipsy

Dwie równolegle prowadzone narracje. Niezwykły sposób konstruowania książki. Nie jest niezwykłe to, że otrzymujemy dwie narracje, bo mnóstwo ciekawych powieści zostało napisanych za pomocą symultanicznie rozgrywających się historii. Anthony Passeron proponuje jednak coś innego: raport z rozwoju pandemii oraz kameralną opowieść rodzinną. Obie historie spaja motyw nadchodzącej apokalipsy. Obie opowiadają o czymś, co jest nieuchronne, przed czym nie ma ratunku. A o ten ratunek się walczy – w znaczeniu globalnym i rodzinnym. „Uśpione” to z jednej strony reporterska relacja z frontu walki z wirusem HIV oraz z AIDS. Właściwie wszystko o tej historii można przeczytać w tekstach źródłowych, a jednak czyta się to jak rasowy thriller. Tyle tylko że dominuje rzeczowy, sprawozdawczy styl. Ma on swoje specyficzne zastosowanie także wówczas, gdy Passeron opowiada historię rodziny. A raczej jej rozpadu i upadku. Pełnej cierpienia bezradności. Ale przede wszystkim o tym, o czym latami milczano. Co przez lata było uśpione.

Ciekawa jest konstrukcja narratora. Człowiek w gruncie rzeczy najważniejszy ze względu na to, w jaki sposób opowiada, a jednocześnie całkowicie schowany w cieniu. Jego tożsamość nie jest istotna w porównaniu z tym, w jaki sposób próbuje przedstawić tożsamość własnej rodziny. Żyjącej na prowincji grupy ludzi, w których życie bezkompromisowo wdziera się umieranie. Stryj narratora był człowiekiem, który z prowincji zrezygnował. Ruszył w świat. W swoją drogę ku szczęściu i wolności. Został zniewolony, przegrał. Odszedł ze świata na oczach najbliższych i wbrew ich pragnieniom. Ta śmierć stała się bolesnym stygmatem naznaczającym wszystkich. Być może najbardziej tego, który jest tu najciekawszą postacią, bo zdecydowanie nieodsłoniętą, nakreśloną z jednej strony wyraźną kreską, z drugiej jednak – ukazaną przede wszystkim z perspektywy swojej nieobecności.

Ojciec narratora znał tylko uporządkowane i przewidywalne życie, którego rytm wyznaczała codzienna praca w masarni. Krew zabijanych zwierząt na twarzy narrator nazywa „rodzinnym złotem”. Ów ojciec wyjechał ze swojej wioski tylko raz, bardzo daleko. Po to, by sprowadzić do domu brata. A sprowadził niewyobrażalną tragedię. Jednocześnie odsuwając ją i izolując się od niej. A potem – co najbardziej przejmujące i czego nie powinienem pisać, bo to tak zwane spojlerowanie – odchodząc na zawsze. Najcenniejsze w retrospekcjach jest to, w jaki sposób nie wprost, ale bardzo sugestywnie nakreślane są rodzinne relacje. Pustoszenie tego, co kiedyś miało wartość. Coraz bardziej bolesna obecność śmiertelnej choroby, ale wcześniej – opowiadanie o tym, w jaki sposób można umrzeć za życia. Metafora rodzinnego uporządkowania zamienia się w metaforę chaosu. Wszystko jest tu jednocześnie boleśnie dosłowne i bardzo symbolicznie smutne. Passeron pisze o smutku w wielu kontekstach. Przede wszystkim przez pryzmat rozczarowania. Ale również wielkiego zaskoczenia. Bo choroba atakuje w taki sposób, że jest oczywistą konsekwencją stylu życia, jednak druga narracja uzupełnia tę pierwszą i daje do zrozumienia, że nic w rozwoju AIDS nie było oczywiste.

Dwie dekady walki i konsekwentnego poszukiwania medycznych rozwiązań. Dwa kontynenty, lekarze amerykańscy oraz francuscy odkrywający zagrożenie, tworzący jego definicje, usiłujący walczyć z tym, co już odkryte. To jak w rodzinie narratora. Odsłaniają się kolejne mroczne karty historii, a całość zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Jest również niezawinione cierpienie. Druga część tej krótkiej powieści, która porusza najmocniej. „Uśpione” to historia o tym, w jaki sposób tradycyjny porządek ról w rodzinie rozbija się, rozpada i z wielkim bólem pozostają jedynie ci, którzy są w stanie sobie z nim poradzić. Inni stosują tendencje ucieczkowe. Milczą. Wypierają. Nie chcą opowiadać. Nie chcą werbalizować przeżyć. Dlatego ta książka jest fantazją nie o tym, co pamiętamy, ale o tym, co ukryte w zbiorowej pamięci. O ludziach, którzy z różnych powodów milczeli, cierpiąc. Czy całe to cierpienie miało być jedynie destrukcyjne, czy też pełni jakąś funkcję ekspiacyjną? Wtedy, kiedy jest odtwarzane i analizowane. Językiem – jak wspomniałem – pozornie kompletnie niedostosowanym do opowiadanej historii. A jednak robiącym ogromne wrażenie, kiedy sprawozdawczość oraz podawczość łączą się z niesamowitą wrażliwością na niuanse. Na to, jak bardzo cierpienie innych przenosi się na najbliższych i jakie mogą być konsekwencje tych przeniesień. Passeron trzyma czytelnika w szachu i napięciu do ostatniej strony, chociaż przecież można uznać, że opowiada historię z dość oczywistym finałem, zawierającą nadzwyczaj czytelne wnioski i sugestie. Nic bardziej mylnego.

„Uśpione” to bardzo skondensowana, a przez to niemożliwa do odłożenia powieść o tym, czym są złudzenia, jak trudne bywają kompromisy, lecz również o przejmującej bezradności. Okazuje się, że świat nie ma wpływu na rozwój pandemii, która przed dwie dekady dziesiątkuje chorych, ale i rodzina sama w sobie silna i stabilna nie może unieść bezradności przyglądania się temu, że ktoś umiera. Na własne życzenie? Z powodu swoich błędów? Czy charyzmatyczny Désiré zasłużył sobie na swój los? Otrzymał to, ku czemu konsekwentnie dążył? Odsłanianie tajemnic choroby początkowo zaskakującej świat idzie w parze z opowieścią o tym, jak stawiano jej czoła. Stryj narratora mierzy się z nieuchronnym, ale nikt nie jest w stanie naprawdę go w tym wesprzeć. Tragedia puka do drzwi domu, w którym nigdy żadna tragedia się nie wydarzyła. A Passeron pisze o ludziach, którzy albo podejmują inicjatywę i walczą, albo poddają się bez tej walki, na co daje im całkowite przyzwolenie.

Mimo surowego i oszczędnego stylu są w tej powieści sceny, które zapadają w pamięć na zawsze, choć zapisane jakby na marginesie, zapełniając nonszalancko kolejne strony. Opis zwierzęcia uspokajanego przed tym, jak za chwilę zostanie zamordowane. Obraz gasnącego życia dziecka, które otrzymało w spadku od rodziców to, co najgorsze i co najbardziej niesprawiedliwe. Te dwie sceny uświadamiają, że najboleśniejsze przychodzi wtedy, kiedy nie chcemy być na to gotowi albo inni decydują o tym, że powinniśmy być gotowi. Przerażone zwierzę to po uboju niedobre mięso do spożycia. Dziewczynka, która ma być świadoma, że zaraz umrze, to młody człowiek niemogący liczyć na humanitaryzm ze strony otoczenia. „Uśpione” to zatem przypowieść o tym, co konieczne, by z godnością dotrzeć do momentu katastrofy. Ale również historia o tym, że śmierć ma bardzo różne oblicza i jej przyjście, zwłaszcza nagłe, zawsze jest czymś niesprawiedliwym.

Anthony Passeron wpisuje się w nurt wspomnieniowych powieści o tym, jak wydobyć z ciszy opowieści, które w zasadzie nigdy nie powstały, jednak historia zapisała swoje karty w taki sposób, że potrzebny jest ich interpretator. I to staje się naczelnym zadaniem literata. „Uśpione” są pamiętnikiem tragedii, lecz również zbiorem opowieści, które ocalają zatopiony w milczeniu miniony świat. We wstydzie matki po śmierci syna. W niewyrażonej nigdy rozpaczy rodziny, która musi pogodzić się ze śmiercią dziecka. A jest tu jednak żywotność – chodzi o sposób, w jaki Passeron odtwarza fakty, dokładając swoje interpretacje. Jest też ta druga narracja rozwijana równolegle: raport z pola walki medycznej. Bo toczy się tu wojna ze śmiercią. Na wielu frontach. Egzystencjalna w swym wymiarze opowieść o tym, przed czym ludzie uciekają, nie chcąc nawet werbalizować swoich przeżyć. O emocjach, które nazywa literatura, a które były bardzo mocno przeżywane, tylko nikt nie miał do nich wglądu. Czy taki rodzaj wiwisekcji jest słuszny i moralnie uzasadniony? Z wielu powodów tak. Przecież Passeron – jak wielu innych pisarzy – udowadnia, że literatura to sposób na ocalenie. Nawet wówczas, gdy śmierć odbiera wszystko.

2024-06-26

„Wieloryb i koniec świata” John Ironmonger

 

Wydawca: Wydawnictwo Relacja

Data wydania: 17 lipca 2024

Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem i śmiercią

Gdy czytałem tę intrygującą powieść o tym, jak zwyczajne może być coś określane jako niezwykłe, stale był ze mną znany wiersz Czesława Miłosza. John Ironmonger fantazjuje o tym, czym ma być dla ludzkości moment końca ostatecznego, co na jego temat się antycypuje, czego się spodziewa, a co naprawdę następuje. Bo „Wieloryb i koniec świata” to historia, której konstrukcja jest bardzo inteligentnie oparta na kontrastach i opozycjach. Życie łączy się ze śmiercią, początek z końcem. W bardzo wielu znaczeniach. I w przepięknych przyrodniczych dekoracjach, kiedy tłem zdarzeń staje się urokliwa kornwalijska wieś. Miejsce, do którego – co częste w literaturze – przybywa ktoś z zewnątrz i to przybycie ma oczywiście swoje konsekwencje. Ironmonger opowiada o tym, jak skomplikowana i jednocześnie prosta jest struktura świata, w którym schyłek nadchodzi każdego dnia, ma banalny wygląd i przebieg. To zawsze nasza śmierć wyznacza tę ostateczną granicę. Jednakże świat to przede wszystkim życie w wielu przejawach. Życie, któremu nie zagroziła dotąd żadna katastrofa.

Morze wyrzuca na brzeg mężczyznę i wieloryba. Społeczność wioski ratuje obu. Zupełnie inaczej jednak wygląda to, jak są ratowani, jak również to, z czym ten ratunek będzie się później wiązał. Nie wiem, co jest ciekawsze w symbolicznej sferze tej powieści: człowiek czy zwierzę. Outsider, którego tendencje ucieczkowe będą zdradzane w retrospekcjach, czy też potężne cielsko płetwala, które w zaistniałych okolicznościach jest bezradne i tym samym staje się swego rodzaju symbolem człowieczeństwa. Mężczyzna, którego wyrzuca morze, jest nagi. Wieloryb też odsłania wszystko, rozpaczliwie walcząc o powrót do naturalnego środowiska. Mężczyzna stanie na nogi i zacznie nowe życie. Wieloryb pojawi się w książce ponownie i warto będzie się wówczas zastanowić nad tym, jakie znaczenie ma ratowanie zwierzęcia przed śmiercią (to zresztą jedna z najciekawszych i najbardziej sugestywnych scen tej narracji). I co dzieje się ze społecznością skonfrontowaną z dwukrotnym ratowaniem życia – a może dwukrotnym zmienianiem wyroku losu.

Następuje za to wiele interesujących zdarzeń, w których centrum znajduje się Joe. Człowiek, o którego charyzmie Ironmonger opowiada za pomocą ciekawej techniki. Każdy mieszkaniec kornwalijskiej wioski widzi niezwykłość głównego bohatera na swój własny sposób. Joe wchodzi w skomplikowane relacje, czasem bardzo trudne. „Wieloryb i koniec świata” to także po prostu powieść o miłości, choć bliska relacja rozwija się tutaj pośród grobów. Bo doświadczenie odchodzenia będzie zarówno metaforyczne, jak i niezwykle konkretne. Główny bohater i zwierzę, które oddano morskim falom, są postaciami odchodzącymi i powracającymi jednocześnie. Ponadto jest to książka o tym, jak wspólnota oparta na trwałych, od zawsze niezmiennych zasadach przyjmuje kogoś, kto wprowadza niepokój i nienaturalny rytm życia. Ale także ciekawość. Bo wraz z przybyciem obcego mężczyzny odchodzi coś, co od zawsze nadawało wiosce stałą tożsamość.

Warto zaznaczyć, że powieść Johna Ironmongera opublikowana została blisko dekadę temu. Można bowiem odnieść wrażenie, iż jest to jedna z tych książek, w których pojawiają się ślady pandemii z 2020 roku. Nic bardziej mylnego. Miejscowość, która doświadcza zaskakujących zdarzeń, zderzy się z katastrofą rzeczywistą. Odcięciem od świata w wyniku epidemii grypy. Wszystko przebiega w fantazji autora tak, jak mniej więcej przebiegało wtedy, gdy świat walczył z covidem. Nietrudno jest oczywiście wszystko to sobie wyobrazić i ciekawie przedstawić literacko, natomiast cenniejsze jest zderzenie rozmyślań o katastrofie z tym, jak realnie może ona wyglądać. Tutaj przyjmuje postać grypy, która zabija. Ale oczywiście chodzi jedynie o podkreślenie współistnienia fantazji z rzeczywistością. Czasami boimy się bardziej wyobrażenia o czymś niż tego, czym to coś jest rzeczywiście. Autor stawia swoich bohaterów w sytuacji kryzysowej po tym, gdy poznamy kilka mrocznych fantazji na temat kryzysu oraz idącej za nim apokalipsy.

Jeśli przyjrzeć się tej książce przez pryzmat oczywistej paraleli z Jonaszem w brzuchu wieloryba, jest to ciekawe odczytanie biblijnej opowieści o ekspiacji. W gruncie rzeczy jest to przecież historia o tym, co można zbudować i odbudować, a dopiero potem o tym, co można stracić. Podoba mi się przede wszystkim to, że „Wieloryb i koniec świata” opowiada uniwersalne prawdy o istocie ludzkości, koncentrując się na małej społeczności, która odsłania swój wizerunek dopiero przez konfrontację z czymś lub kimś, co przybywa z zewnątrz. Ironmonger pokazuje, jak bardzo subiektywnie rozpoznajemy otaczający nas świat i jak mocno skoncentrowani możemy być na lękach i neurozach, choć jako wspólnota (na przykład ta ratująca wieloryba) funkcjonujemy znakomicie jak jeden organizm. Wspominając wcześniej o opozycjach, miałem na myśli również zestawienie uporządkowania oraz chaosu. Zderzenia jednego z drugim. Zasad i ustaleń z tym, co nieokreślone, dynamiczne i nieprzewidywalne. Dlatego ta książka tak bardzo przyciąga uwagę przez cały czas – trudno jednoznacznie określić, który problem zasygnalizowany w tej historii jest najważniejszy. Na pewno to intrygująca historia tego, jakie możliwości mamy jako ludzkość, by ocalić świat przed jego końcem, który przecież jeszcze nie nastał.

Można się zastanawiać nad tym, czy jest to powieść filozoficzna (z czytelnymi nawiązaniami nie tylko do Leibnitza), czy może coś z pogranicza katastroficznego thrillera, choć autor nie nosi się z zamiarem podnoszenia poziomu adrenaliny u czytającego, bo mimo niepokojącej i niejednoznacznej atmosfery jest to jednak powieść obyczajowa napisana w taki sposób, że czujemy się jednak w tym świecie przedstawionym bezpieczni. Ale czym jest poczucie bezpieczeństwa dla ludzi, którzy będą musieli zmagać się z przerażającymi skutkami epidemii? Czy główny bohater kiedykolwiek zdefiniował, co daje mu poczucie bezpieczeństwa? Czy przed nim ucieka, czy też go szuka? Jedno z ciekawszych pytań tej książki dotyczy także tego, w jaki sposób reagujemy na sytuację zagrożenia. I co dzieje się wówczas, gdy zagrażamy samym sobie.

John Ironmonger rozpoczyna nieco prowokacyjnie cytatem z „Lewiatana” Hobbesa, do którego to dzieła zresztą potem wraca. Proponuje ideową rozprawę z tym, co znajduje się pomiędzy byciem dla siebie bliskim a byciem wrogiem. Jak wygląda człowiek gdzieś pośrodku, między byciem jednym i drugim. Joe przyjęty zostaje serdecznie, jednakże wciąż wyczuwalny jest dystans, jaki zachowuje wobec społeczności. Kto lub co będzie wrogiem ludzi, którzy od lat żyją w odciętym od cywilizacji miejscu, gdzie nie ma zasięgu telefonii komórkowej i nigdy nie było potrzeby podążania za tym, co nowoczesne? Warto zwrócić również uwagę na perspektywę czasową, którą autor operuje, opowiadając swoją historię. Bo to nie tylko rzecz o początku i końcu, życiu i śmierci, bliskości i wrogości, porządku i chaosie. To także literacka fantazja o tym, czym jest ludzka pamięć i co zapada w nią szczególnie. Bo przecież końcem świata może stać się koniec pamięci. Ale propozycji odczytania tej książki znajdzie się dużo więcej. Jednoznaczna oraz oczywista jest tu dzika i piękna natura jako tło tej historii. Potęgująca jej grozę. „Wieloryb i koniec świata” to z jednej strony mroczna książka o słabościach świata, z drugiej jednak – niebywale piękna egzystencjalna historia o przejawach życia i o tym, jak potrafi być ono różnorodne.

2024-06-17

„Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu” Jacek Hołub

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 12 czerwca 2024

Liczba stron: 248

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Piękno odmienności

Ponieważ być może będzie to jedna z bardziej osobistych recenzji, jakie stworzyłem, pozwolę sobie zacząć od naprawdę osobistych refleksji. Jacek Hołub opowiada o autyzmie, którego nie znałem. To znaczy o tylu jego obliczach, że po lekturze zrozumiałem, iż jako pedagog z wieloletnim doświadczeniem wiedziałem o byciu Autystą (autor pięknie i konsekwentnie zapisuje to wielką literą) naprawdę niewiele. A teraz wiem bardzo dużo. W jednej z facebookowych grup wrzuciłem zdjęcie pięknego psa w islandzkim pejzażu z podpisem, że na Islandii można spotkać śliczne owieczki. Dodałem do tego wpisu stosowny emotikon. Jedna z osób skomentowała go krótko, zasadniczo i bez żadnego emotikonu, pisząc, że to pies, nie owca. Do czasu zapoznania się z reportażem Jacka Hołuba z pewnością śmiałbym się lub ironizował z takiej reakcji. Tymczasem „Wszystko mam bardziej” to książka, która uświadomiła mi, że powinienem tej osobie odpisać, iż rzeczywiście jest to pies, a ja żartowałem. Bo być może dopiero wówczas poczułaby się zrozumiana i zyskałaby komfort psychiczny. Autyści czasami nie rozumieją żartów, nie wspominając o ironii, sarkazmie, wypowiedziach metaforycznych. A Jacek Hołub pokazuje, że mają prawo nie rozumieć. A my, ludzie z neurotypowego świata, nie mamy prawa się z tego śmiać, kpić czy to podważać.

Druga prywatna refleksja jest taka, że po przeczytaniu „Beze mnie jesteś nikim”„Beze mnie jesteś nikim”, gdzie szczególnie zainteresował mnie wątek przemocy, w której katem jest kobieta, a ofiarą mężczyzna, jeszcze w roku wydania tego reportażu napisałem thriller „Ciosy” – dziejącą się w północnej Norwegii mroczną opowieść, w której główną postacią jest przemocowa kobieta. Hołub zapewne dopiero teraz – kiedy przeczyta to mówienie – dowie się o istnieniu mojej powieści. A wspominam o tym nie po, by na fali promocji nowej książki Jacka Hołuba przypomnieć też swoją, lecz przede wszystkim dlatego, że bardzo mi zależy, aby pokazać, jak niezwykle inspirujący jest ten reportażysta. Człowiek, który sam mierzy się z wieloma trudnościami życiowymi, znakomicie od lat opowiada o trudnościach życia innych. Jest to bowiem ktoś, kto postawił sobie za zadanie opowiadanie o najtrudniejszych i najbardziej istotnych życiowych problemach. Niepotrzebnie w zakończeniu sam podkreśla, że poruszając nowe tematy, usuwa się w cień i jest przede wszystkim słuchaczem, dzięki czemu powstają ważne społecznie reportaże z dosadną i sugestywną polifonią. „Wszystko mam bardziej” to mający postać literatury faktu znakomity dowód, że bardzo często mogą nas zdziwić i zaskoczyć rzeczy oczywiste. A przede wszystkim sami możemy sobie uświadomić, ile zdziwienia oraz zaskoczenia łączy się z poznawaniem pozornie znanej rzeczywistości. Bo przecież wszyscy czytający na przykład „Beze mnie jesteś nikim” wiedzieli, że przemoc domowa jest częsta i ma jakieś określone ramy rozumienia. A jednak w tamtej książce została w brutalny i dosadny sposób zniuansowana. Tak by zobaczyć więcej. Zrozumieć naprawdę. A nowy reportaż Hołuba to przede wszystkim znakomita lekcja empatii, bo może bohaterowie tej książki zgodnie ze świetnie dobranym tytułem wszystko mają bardziej, ale czytelnicy będą mogli ujrzeć, czym naprawdę jest to „wszystko”.

Zasadniczy punkt widzenia autora można określić jako umiłowanie demokracji różnorodności. Jako słuchacz obcuje z ludźmi, których różnorodny przecież świat zdecydowanie chce dopasować do jakichś ram i schematów. Do porządku świata. Świata, który jest uporządkowany być może w dużej mierze dzięki temu, jak i gdzie pracują Autyści, co mogą zaoferować innym, w jaki sposób budują struktury, w których funkcjonują tak zwani normalni ludzie, zbyt często i zbyt nonszalancko kontestujący odmienności charakteryzujące życie w spektrum autyzmu. Dlatego ten reportaż po raz kolejny jest stworzony przede wszystkim z historii ludzi, którym Jacek Hołub nie stawia tez ani nie sugeruje, że w jakikolwiek sposób narzucił pewien porządek, że należy czytać jego reportaż w jakiś konkretny sposób. „Beze mnie jesteś nikim” to była wstrząsająca książka złożona z ludzkich opowieści. Najnowszy reportaż wstrząsa nieco inaczej, choć Hołub powraca do tematu przemocy domowej, która na przykład ukształtowała wrażliwość jednej z jego rozmówczyń.

„Każde z nich jest inną planetą”. Bardzo podoba mi się szczególnie to zdanie. W ciekawy sposób wydobywa to, co najcenniejsze, z tych wszystkich opowieści. To, jak niesamowicie wrażliwe są osoby ze spektrum autyzmu, i to, jak żadna z nich nie przystaje ani nie przynależy do niczego, albowiem Autyści są niewpisywalni w żaden schemat, choć bardzo chce się im schematy narzucić, a niektórzy z nich z chęcią się im poddają, bo na przykład rutyna, powtarzalność pozwalają niektórym z nich po prostu funkcjonować na co dzień. Jeśli zaś mowa o słowach, to jedna z bohaterek reportażu mówi, co następuje: „Na świecie jest zbyt wiele słów, które nic nie znaczą”. W tej książce chyba każde ma szczególne znaczenie. Bo są to szczególne świadectwa istnienia. Istnienia mimo trudności, często pośród bólu, w kręgu frustracji czy mniej lub bardziej doskwierających fobii, w tym przede wszystkim lęku przed innymi ludźmi. Otwarcie na słuchanie owocuje zbiorem niesamowitych opowieści. Bo ci ludzie są niesamowici. Kim są? Niektórzy nie mogą spać z gołymi stopami. Inni zapominają jeść i pić, gdy pochłania ich jakieś zadanie, najczęściej zawodowe. Z twarzy niektórych nie można odczytać żadnych emocji. Są chodzącym chaosem albo sprawiającym różnego rodzaju ból uporządkowaniem do granic możliwości. Wszyscy są jednak tacy sami: wrażliwi i piękni w swych opowieściach. Zwłaszcza że perspektyw oglądania autyzmu jest tu bardzo wiele. Jacek Hołub napisał wcześniej reportaż o matkach dzieci niepełnosprawnych. Tu głos zabierają matki dzieci ze spektrum autyzmu. Świetne jest przechodzenie z jednego punktu widzenia do drugiego. Wchodzenie w niezwykle złożony świat Autystów i wydobywanie się z niego, kiedy autor chce pokazać konkretny kontekst jakiegoś problemu.

„Wszystko mam bardziej” to książka o tym, że jako ludzie jesteśmy istotami niesamowicie skomplikowanymi wewnętrznie (przykładem może być choćby tożsamość seksualna), a jednocześnie potrafimy to skomplikowanie bardzo boleśnie kwestionować. Kiedy trzeba się dopasować. Gdy należy być jak tak zwana reszta. Gdy oceniając i krzywdząc, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że Autyści to bardzo często najbardziej wydajni i najbardziej efektywni pracownicy. To również reportaż o trudnej drodze dochodzenia do samoświadomości, że jest się człowiekiem ze spektrum autyzmu. Bo taką diagnozę można usłyszeć nawet po pięćdziesiątym roku życia. Ale zwiększająca się liczba takich diagnoz to nie moda, lecz otwierające się przed nami możliwości poznawania głębi ludzkiej psychiki, które oferuje współczesny świat. Tak bardzo wieloaspektowy w kwestii narzędzi określania tego, jak pięknie się potrafimy od siebie różnić, i tak samo bezkompromisowy, gdy każe nam być częścią większego stada, a może tak zwanej normy – wobec której wielu jest pokornych, ale równie wielu bezradnych – opisanej niewłaściwie i w zupełnej sprzeczności do mnogości narzędzi określania spektrum autyzmu.

Znakomita reporterska robota, w którą autor włożył blisko dwa lata pracy i na pewno całe swoje serce. Nie wiem, czy najbardziej podobało mi się to, że Hołub w zasadzie sam nie zabiera głosu, czy to, w jaki sposób umożliwia wypowiadanie się innym. Tym, którzy na przykład czasem nie mogą się odezwać do obcej osoby. A autor „Wszystko mam bardziej” znajduje niezwykłe sposoby, by wydobyć z rozmówców niesamowite historie. I to, w jaki sposób to robi, jest największą tajemnicą książki o tajemniczości ludzkiego umysłu oraz ludzkiej wrażliwości. Powtórzę to, co napisałem, gdy na rynku wydawniczym pojawił się reportaż „Beze mnie jesteś nikim” – to znowu książka, którą powinien przeczytać każdy. Po to, by się zdziwić, pozwolić zaskoczyć, ale przede wszystkim próbować zrozumieć. Bo istotne w tej narracji jest to, jak duży wgląd w samych siebie będą mieli ludzie spoza nietypowego świata doznań i przeżyć osób, z którymi rozmawia Jacek Hołub. Jeśli już cokolwiek sugerujący, to przede wszystkim jedno – uświadomienie sobie bycia człowiekiem w spektrum autyzmu może stać się atutem i czasami egzystencjalną wygraną.

2024-05-21

„Tajni dyrygenci chmur” Wioletta Grzegorzewska

 

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Data wydania: 15 maja 2024

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Melancholia minionego

Wioletta Grzegorzewska swoją nową powieścią powraca do tematu, który podjęła przed dekadą. W zasadzie go uzupełnia. Nie pisze na nowo, lecz z innej perspektywy. „Tajni dyrygenci chmur” to rzecz udowadniająca, że w twórczości pisarzy czasem jeden okres jest najważniejszy i domaga się powrotu z kolejną książką. Tylko że Grzegorzewska wszystko robi subtelnie, pięknie literacko i bez żadnej nachalności ani niczego, co mogłoby być monotematyczne, a co jest takie w przypadku wielu polskich twórców piszących wciąż na nowo tę samą powieść. Czy można czytać nową narrację autorki bez znajomości „Guguł”? Jak najbardziej. Bo to, co pisarka opowiedziała o własnym dorastaniu, dojrzewaniu do samoświadomości i na temat określania swojej przynależności, jest tu powtórzone o tyle, o ile konieczne jest nakreślenie fundamentów, od których Grzegorzewska wychodzi. Jako emigrantka, kobieta w wiecznej podróży, chce po raz kolejny pochylić się nad momentem, w którym w swą życiową drogę wyruszyła. Czyli wracamy do wsi Hektary i do ludzi zaprezentowanych już w „Gugułach”. Nawiązując do tego tytułu, można by powiedzieć, że formalnie i literacko guguły Grzegorzewskiej dojrzały. Przed dziesięcioma laty był to skromny zbiór opowiadań, w którym jeszcze melancholia nie była tak widoczna jak w „Tajnych dyrygentach chmur”, jak również więcej było o samych ludziach, mniej o ich nieoczywistych powiązaniach ze światem natury, wierzeń, ale również z takim, a nie innym systemem polityczno-społecznym. Teraz otrzymujemy powieść i uzupełnienia w tych miejscach, które kiedyś były enigmatyczne. Albo domagały się dopowiedzeń. Bo widać, że to nie jest obsesja tematu, lecz dowód na jego kreatywne wykorzystanie po raz kolejny.

Zatem tym razem nie mała Loletka, lecz dorastająca Lola oprowadza nas po świecie, w którym wszystko wydaje się jednocześnie boleśnie prozaiczne i magicznie nierealistyczne. To znakomite połączenie elementów sprawozdawczych, sentymentalnego stylu wspomnieniowego oraz elastyczności w asocjacjach – to, co wydaje się oczywiste, na kartach tej powieści staje się co najmniej dwuznaczne. Albo ucieka definicjom, bo ta opowieść jest przecież historią tego, na ile sposobów i jak intensywnie młoda dziewczyna chce uciec przed czymś, co przecież też kocha, bo jest częścią jej tożsamości. Zatem nastoletnia Lola wstydzi się po pewnym czasie rodzinnej biedy, braku wykształcenia, dobrych manier, niemożności zdobycia pewnych umiejętności prospołecznych. A przecież dom rodzinny Loli to galeria charyzmatycznych postaci, pośród których wyróżniają się ojciec i dziadek. Ludzie sportretowani już w „Gugułach” tutaj wracają, autorka zaś opowiada o nich na nowo, inaczej i być może jeszcze wyraźniej.

O ile metaforą zbioru opowiadań sprzed dekady była niedojrzałość owoców, o tyle – szukając paraleli w podobnej sferze – tym razem znaczenia symbolicznego nabiera brukiew. Określana w powieści oczywiście innym słowem, bo Grzegorzewska dba o regionalizmy i ukazywanie niezwykłości konkretnego świata, z bardzo wyraźnym adresem. Zatem brukiew, która jest warzywem pełnym witamin, ale oddawana jest zwierzętom, bo wygląda nieestetycznie i nie kojarzy się z niczym dobrym jako składnik posiłku dla ludzi. Tutaj sama Lola może być jak brukiew: pełna tego, co cenne dla innych, lecz niezauważalne. Nieprzystawalna. Oddalana. Określana jako inna, choć właściwie nikt nie wytyka wprost dziewczynce tego, że świat bardzo różni się od niej samej i nie przystaje do pragnień i oczekiwań. Dlatego jest to ciekawa powieść o wartościach ukrytych. Także o tym, jak niewiele może wiedzieć otoczenie o nas samych, jeśli my nie jesteśmy w stanie poznać siebie. Lola poznaje się głównie poprzez smutek rozpisany tu na kilka ciekawych symboli. Wspomniałem wcześniej o melancholii. Bohaterka książki nie osuwa się w melancholijny mrok, ona stara się nim otoczyć wszystko, czemu się przygląda i co próbuje zrozumieć.

Bo podstawowym doświadczeniem egzystencjalnym Loli jest niepokój. W domu rodzinnym wszystko ma swoje miejsce, wszystko do czegoś przynależy, ta okrutna dla Loli utylitarność ukształtowała się nie tylko przez związki z komunizmem, lecz również przynależność do określonej struktury społecznej, klasowej, jak również do miejsca. Miejsce oglądamy nie z tej perspektywy, z której widzą je zapracowani członkowie rodziny Loli tak mocno skupieni na codziennych czynnościach związanych z przetrwaniem. Dziewczynka spogląda w niebo. I nieprzypadkowo opis nieba rozpoczyna tę cudownie delikatną powieść o okrutnych doświadczeniach: śmierci, przemocy seksualnej czy wyobcowania rówieśniczego.

„Tajni dyrygenci chmur” to opowieść o wrażliwym dziecku, które musi wziąć na siebie największe egzystencjalne ciężary tylko ze względu na swą wyjątkowość. Dlatego Grzegorzewska wychodzi od opisu konkretu, a przechodzi w rejestr przekształcania realizmu w opowieści nasycone ponurymi barwami i jednoczesną ekscytacją wszystkim, co jest opisywane. Zwyczaje i tradycje, o których wspomina Lola, to oczywista baza – z nich wyrosło dziecko, które chce przestać nim być. I nie idzie za tym tylko potrzeba ruszenia w świat. Po „Gugułach” Grzegorzewska udowadnia, że przed wyruszeniem w życiową drogę trzeba czasami po raz kolejny nazwać miejsce rozpoczęcia wędrówki. Być może wszystko, co zdarzyło lub zdarzy się potem, jest jedynie mniej lub bardziej czytelnym odbiciem tych doświadczeń pierwszych. Izolująca się na strychu z książkami dziewczynka nieustannie żyje pośród różnego rodzaju lęków. A niepokoje przekształcają się w poetyckie opowieści o prozaicznym życiu, z którego ucieczka to czasami po prostu nazwanie tego, co wokół, za pomocą nietuzinkowej wyobraźni.

Czas, w którym rozgrywają się wydarzenia, określony jest jako ten, w którym „wszyscy wszystko kradli”. Komunizm czarujący rzeczywistość do tego stopnia, że jest w stanie odsunąć z nieba radioaktywną chmurę z Czarnobyla, to świat, w którym rzeczywiście sporo głównej bohaterce ukradziono, ale idąc tym tropem, warto zadać sobie pytanie, co i na jakich warunkach ona sama skradła. Bez jakichkolwiek złych intencji. Po to, by zrozumieć siebie. „Tajni dyrygenci chmur” to przede wszystkim powieść o tożsamości, ale ogranicza się do krótkiego okresu zdarzeń, gdy bohaterka jest młodziutka. Co zatem można z tego wydobyć? Podziwiam subtelność, z jaką Wioletta Grzegorzewska opowiada o skomplikowanej sferze emocji dziecka, które z różnych powodów bardzo szybko musi przestać nim być. Jednocześnie istoty wciąż wpatrzonej w dorosłych, w których widzi antywzory, ale z drugiej strony każdy z tych dorosłych jest fascynujący i każdy stanie się jakimś punktem odniesienia. Pisarka akcentuje, że właśnie w świecie deficytów można było sporo zyskać. Wystarczyło zmienić perspektywę. Dlatego też Grzegorzewska po dekadzie zmienia sposób konstruowania opowieści, lecz opowiedzieć chce o tym, co przed laty: o sobie z każdą swoją niezwykłością i o sobie jako wrażliwej kobiecie i artystce. Bardzo wartościowa oraz piękna powieść.

2024-05-17

„Nie ma co” Mahsa Mohebali

 

Wydawca: Wydawnictwo GlowBook

Data wydania: 1 maja 2024

Liczba stron: 184

Przekład: Aleksandra Szymczyk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Szukając spokoju

Nie znam zbyt wiele irańskich książek, choć dzięki takim pisarkom jak Szarnusz Parsipur czy Goli Taraghi miałem przyjemność zaobserwowania, jak daleko w głąb ludzkiej psychiki sięgają irańskie prozaiczki, dzieląc świat przedstawiony swoich książek na doświadczenia płci. Parsipur feminizowała, Taraghi koncentrowała się bardziej na zobrazowaniu egzystencji wspólnotowej widzianej z perspektywy mężczyzn. Tymczasem Mahsa Mohebali nie koncentruje się na podziale na płcie, choć oczywiście kobiecość jej głównej bohaterki będzie tu miała znaczenie, wiążąc się przede wszystkim z doświadczaniem opresji. „Nie ma co” to narracja zupełnie inna niż te książki z Iranu, które do tej pory przeczytałem. Powieść niebywale dynamiczna, skondensowana i napisana w taki sposób, że należy do kategorii nieodkładalnych. Zwłaszcza że doświadczanie tej lektury będzie tym bardziej intensywne, im swobodniej podąży się za konstrukcją książki: kalejdoskopowym przebiegiem zdarzeń jednej doby, które tak przykuwają uwagę, że – jak wspomniałem przed chwilą – w zasadzie nie da się tej powieści odłożyć. Szczególnie że to jedna z tych interesujących narracji, których punkt ciężkości znajduje się w ostatnim, a nie pierwszym zdaniu. Jest to gorzka historia wyobcowania w wielkim mieście połączona z opisem fascynującej topografii Teheranu – miasta różnorodności, okrucieństwa i deficytów.

Tym podstawowym dla Szadi jest głód narkotykowy. Być na głodzie to być w stanie trudnej do zdefiniowania, lecz o wiele trudniejszej do zniesienia egzystencjalnej pustki, którą niekoniecznie ma wypełnić zdobycie upragnionej używki. Bo wydaje mi się, że Mahsa Mohebali opowiada przede wszystkim o ludziach, którzy przekonani są, że sens i porządek ich życia ma zostać zapewniony przez zdobycie czegoś, zaspokojenie jakiejś wewnętrznej bolesnej potrzeby. Skąd się ona bierze? Z braku oczywiście. Szadi brakuje tego, co pozwala jej osiągnąć namiastkę spokoju, jednak w jej otoczeniu życie innych ludzi pośród deficytów emocji, rzeczy, doświadczeń, tęsknot czy spełnień jest w zasadzie tak samo intensywnie gorzkie. Mohebali wychodzi od akcentowanej mocno perspektywy jednostkowego doświadczania rzeczywistości, w której punktem wyjścia jest bycie członkiem rodziny, gdyż portretowane wielkomiejskie oblicze Iranu to przede wszystkim silne, choć często toksyczne więzi między bohaterami, a te najsilniejsze (i najbardziej toksyczne) mogą się zrodzić pośród najbliższych sobie ludzi, przywiązanych do siebie często tradycją lub społeczną normą.

Zatem Szadi jest częścią swojej rodziny i niezaprzeczalnie nigdy nie przestanie nią być, ale to właśnie wychodząc z rodzinnego domu i ruszając w spektakularną miejską odyseję rozpoczynającą się kroczeniem po dachach samochodów stojących w korku, zaczyna być bardziej wyraźna dla czytelnika, bo odrywa się od kontekstu, oczywistych powiązań, naturalnych skojarzeń. Szadi rusza w kierunku piekła Teheranu, by uwolnić się od piekła rodzinnego. Od przemocowej atmosfery, w której marzy tylko o jednym: by nie słyszeć już nigdy krzyku. Nie jest w stanie zagłuszać go, uciekając w modlitwę jak matka. Nie jest w stanie określić swojej silnej pozycji między jednym bratem, który jest śliczny, a drugim, którego ohyda rozpisana jest tu w zupełnie nieoczywisty sposób w porównaniu z podkreślaniem fizycznego piękna. Szadi staje się nomadką, wychodząc z domu w bardzo symboliczny sposób i w niezwykle szerokim znaczeniu słowa „wychodzenie”. Jej domem stanie się ulica, a celem – podróż sama w sobie, gdyż zorientujemy się bardzo szybko, że Mohebali nie chce nam zaprezentować jakiejś przewidywalnej i zawikłanej dla samej formy opowieści à la „Trainspotting”. W tej powieści ważna będzie bohaterka, za którą podążamy, ale również, a może przede wszystkim relacje, jakie nawiązuje lub próbuje nawiązać z innymi ludźmi.

Bo Szadi to uciekinierka, poszukiwaczka, przepełniona tęsknotą i goryczą samotniczka kompulsywnie pragnąca jakiejś przynależności, która zdejmie z niej część odpowiedzialności za samą siebie. Jak narkotyk ma rozluźnić i spowodować, że nie będzie się czuło na barkach największego ciężaru – własnej egzystencji. „Nie ma co” świetnie wychodzi od kameralnej historii do fascynującej panoramy tętniącego życiem miasta. Ta książka charakteryzuje się wspaniałą dynamiką, która powstaje dzięki temu, że jedno zdarzenie wyłania się z kolejnego, a wszystkie związane są z jakąś ludzką aktywnością. Albo nadaktywnością wywołaną przez krzywdę i niesprawiedliwość.

Perspektywa opisu jest zmienna, lecz zasadniczo widzimy, że główna bohaterka to bardziej obserwatorka, nie możemy zbyt głęboko sięgnąć do jej wnętrza. Mahsa Mohebali pisze jednak w taki sposób, że dostrzec można bardzo wiele, kiedy widzi się jakąś postać jedynie w zarysie. To nie jest powieść o opisywaniu doświadczenia, lecz przede wszystkim o samym doświadczaniu mnogości bodźców, pośród których te związane z kilkoma rodzajami przemocy są punktowane najmocniej. Jest to również przewrotna historia tego, jak bardzo silnym i jednocześnie bezradnym można być wobec zbyt wielu bodźców i doświadczeń. Szadi chciałaby spokoju i zrozumienia. Nie ma pojęcia, co otrzyma w zamian, ruszając w drogę ku upragnionemu spokojowi, który ma zostać zapewniony przez narkotyk.

Bardzo cenne jest to, że tłumaczka, Aleksandra Szymczyk, w każdym istotnym momencie stara się nam przybliżyć irańskie tło danego zdarzenia, opowieści albo rozmowy. Bo z jednej strony to przecież uniwersalna opowieść o tym, jak uciekamy przed tęsknotami i jak tęsknimy za tym, by przestać uciekać, jednakże „Nie ma co” to współczesny Iran, którego opis skoncentrowany jest na tkance miejskiej, w której nieustannie odbywają się jakieś rewolucje, przewroty, pełne gniewu lub bezradności zwroty akcji – niektóre kameralne jak próba samobójcza, inne spektakularne jak zachowania tak zwanych stróżów prawa na ulicach Teheranu. Jest w tym wszystkim pewien chaos kompozycyjny, gdy przypisy stają się w niektórych momentach zbyt liczne, jednakże oderwanie od rytmu prozy Mohebali chwilami ułatwia zrozumienia tej opowieści. Stąd uzupełnienia tłumaczki osadzone w taki sposób, jakby chciały wyciszyć czytelnika podążającego za wciąż niespokojną bohaterką w pełnym niepokoju świecie, w którym nieustannie coś się niebezpiecznie zmienia, przekształca.

„Dlaczego dziś wszystko idzie nie tak?” – pada pełne rozpaczy i rezygnacji pytanie, ustalając jednocześnie symboliczną przestrzeń do interpretacji tej niewielkiej powieści. Bo przecież wszystko rozgrywa się w krótkim czasie, wszystko jest pulsującym „teraz” i wszystko sprawia wrażenie, jakby pojawiało się i po chwili (choć po części tak się dzieje). Jednakże Mahsa Mohebali tą swoją fatalistyczną teraźniejszością pokazuje także, że jest to pokłosie tego, co już się w społeczeństwie irańskim wydarzyło, i tego, co może się wydarzyć, a czego nie chce antycypować Szadi, gdyż dla niej z kilku powodów bezpieczniej jest skupić się na odbieraniu „tu i teraz”. Myślę, że odczytania tej książki mogą być równie liczne jak liczba kieszeni w spodniach głównej bohaterki. Jednak trzeba przyznać, iż bez względu na sposób oddziaływania na wyobraźnię czytających, a potem kształtowania jej i wzbudzania ciekawości, widać tutaj stylistyczną, formalną i strukturalną spójność. Dynamika jest jednocześnie i przejaskrawieniem, i dość konkretnie widocznym egzystencjalnym cieniem opowieści o ludzkiej samotności. Ale także o rozedrganiu i niepokoju, które egzemplifikowane są opisami stanu organizmu głównej bohaterki. Można też stawiać sobie pytanie: co w tej książce jest w ruchu, a co przeraźliwie zatrzymane? Mocno przykuwająca narracja o trzęsieniu ziemi, które z tego rzeczywistego zamienia się w roztrzęsienie wewnętrzne. Mohebali to mistrzyni psychologii detalu. Umiejętnie odbiera oddech i wie, że nie można zwolnić, bo nie da się opowiedzieć wszystkiego bez zintensyfikowania zdarzeń. Świetna lektura na jeden pełen emocji wieczór.

2024-05-13

„Wszyscy mieli w dupie, co się stało z Carlottą” James Hannaham

 

Wydawca: Wydawnictwo Cyranka

Data wydania: 28 marca 2024

Liczba stron: 376

Przekład: Maciej Świerkocki

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Powrót

James Hannaham udowadnia dwie rzeczy. Po pierwsze: jest mistrzem przykuwania uwagi samym tytułem książki. Czegoś tak dobrego jeszcze nie widziałem, choć przeczytałem naprawdę sporo książek, które przyciągnęły mnie właśnie tytułami. Po drugie: amerykański prozaik doskonale wie, że za tym, co chwytliwe, powinna stać jakość, bo czytelnika sporego segmentu współczesnej literatury z USA można bardzo łatwo wyprowadzić w pole tytułem. Tymczasem ta książka nie zawodzi także jako przemyślana, brawurowo skonstruowana i przede wszystkim bardzo dobra literacko struktura. Od czasu lektury „Tortilla Flat” Johna Steinbecka nie śmiałem się tak gromko i aż do łez, a jednocześnie mam świadomość, że przeczytałem jedną z najsmutniejszych książek w swoim życiu. Hannaham proponuje przede wszystkim pełną dynamiki, wzruszeń i dramatów opowieść o ludzkiej tożsamości. Ale pokazanej w taki sposób, że czyta się tę historię z niezmiennym przekonaniem, iż o człowieku wciąż można jeszcze napisać coś, co będzie nowe, odkrywcze, nieznane i przede wszystkim zmuszające do głębszej refleksji.

„Jestem po prostu Carlottą. To wszystko, co mam”. Te dwa zdania definiują nie tylko główną bohaterkę, niezwykle łączącą w sobie szorstkość, gniew, wrażliwość i melancholię. To ogólna wykładnia powieści: mamy tylko swoją tożsamość, której zgłębiania w zasadzie nikt nie jest ciekaw, a która domaga się dostrzeżenia, bo przecież świadome ludzkie istnienie to także współistnienie z otaczającym je światem. Zatem Carlotta jest sobą, lecz także tym, kim widzi ją otoczenie i w jaki sposób na nią reaguje. Ten świat wokół jest barwny, pełen dźwięków, zapachów, przesycony różnorodnością, autor zaś potrafi ją podkreślić dzięki perspektywie opowieści. Oto bowiem główna bohaterka po dwóch dekadach wraca do rodzinnego Nowego Jorku, a konkretnie do Brooklinu, otrzymując od losu szansę ujrzenia świata ponownie, a być może po raz pierwszy naprawdę bardzo wyraźnie. Bo Carlotta jest przecież przestępczynią. Złą osobą, którą państwo skazało na lata więzienia, stygmatyzując już na zawsze. Człowiekiem, którego amerykański system karny wciąż deprecjonował, nie myśląc o jakiejkolwiek formie wsparcia. I kiedy Carlotta wychodzi na wolność, musi zapewnić to wsparcie sobie sama. Straumatyzowana w więzieniu niesie w sobie niejedną mroczną tajemnicę. Ale tajemnicą jest przede wszystkim to, kim Carlotta jest naprawdę. Albo kim się stała, bo odbywanie kary w więzieniu paradoksalnie dało jej wolność.

Tu pojawia się zasadniczy problem: jak o tej książce dalej pisać, by nie zepsuć czytelnikowi przyjemności, którą rujnuje opis wydawniczy. Na szczęście przeczytałem go dopiero po lekturze i innych zachęcam do tego samego. James Hannaham pokazuje, jak wyjątkowym jest pisarzem, łącząc opowieść o wyobcowaniu jednostki izolowanej społecznie oraz przesyt, ekshibicjonizm (symboliczny na wielu poziomach) oraz ekspresję amerykańskiego społeczeństwa, które nieprzypadkowo świętuje właśnie rocznicę dnia, gdy ich kraj ogłosił niepodległość. To powieść z mocno zarysowanymi diagnozami społecznymi, a także kameralna historia o tym, jak absurdalnie i boleśnie niewidocznym można być w tak zwanym wolnym świecie. Gdzie jeden ma szansę, by stać się gwiazdą, a drugi pozostanie nikim. I co zrobić, kiedy z różnych powodów jest się właśnie tym „nikim”. A to przecież opowieść o tym, że się jest. Być zatem nikim? Niemożliwe.

„Jestem tutaj! Zauważcie mnie” – myśli sobie Carlotta, odwiedzając sklep, ale wyrażona tymi dwoma zdaniami myśl pobrzmiewa w każdym rozdziale, a w zasadzie w każdej części, bo tak nazwał składowe swojej powieści Hannaham. Bohaterka po latach konfrontuje się z najbliższymi, którzy w rzeczywistości nigdy nimi nie byli. Z przyjaciółką, wobec której trudno być szczerą, skoro przez lata było się nauczaną nieufności. Zderza się jednak przede wszystkim z tym nowym, nieznanym jej światem. Z miejscami, które kiedyś były oswojone i jej własne, a teraz przerażają obcością. W tym wszystkim znakomicie poprowadzona narracja, językowo oddająca to, z jak wieloma emocjami konfrontuje się bohaterka powieści. To również historia ze znakomitymi postaciami drugiego planu. Najbardziej iskrzy w niebanalnej relacji pomiędzy skazaną przebywającą na zwolnieniu warunkowym a jej kuratorką, która ma zdecydować, co dalej z niepokorną podopieczną. Jej opisy tworzą dwie świetne sceny tej powieści. Bo Carlotta nauczyła się w więzieniu pokory, ale jest również niepokorną czarną owcą, której nikt nigdy nie okazał pełnej akceptacji. Czerń symbolicznie wyeksponowana jest tutaj zresztą z całą swoją mocą: chodzi o kolor skóry, o czarny humor, o ten egzystencjalny mrok, z którego Hannaham próbuje wydobyć swoją bohaterkę. A właściwie opowiedzieć jej człowieczeństwo jako bycie cieniem. Stąd też moja refleksja, że ta książka ma nie tylko znakomicie dobrany tytuł, ale również okładkę.

„Wszyscy mieli w dupie, co się stało z Carlottą” to powieść stworzona – co już zasygnalizowałem – ze scen. Część z nich przypomina skecze. Wszystkie są bardzo filmowe. Plastyczne i niesamowicie działające na wyobraźnię. Na zawsze zostaną ze mną tańce bohaterki, która uświadamia sobie, że wreszcie może pląsać w wolnym świecie, mimo że nikt jej w tym świecie w zasadzie nie zauważa. Przeszkolona, by po wyjściu z więzienia hamować wszystkie negatywne emocje i nie dawać im żadnego ujścia; wie od dziecka, co to znaczy pacyfikacja jej potrzeb, gdyż w tym latami znakomita była choćby jej matka, która teraz z powodu choroby nie poznaje Carlotty. Bo przecież nikt nie pamięta jej takiej, jaka wraca do świata, do którego jedynie otworzono jej drzwi i nie wskazano, którędy podążać dalej. Hannaham opowiada jednocześnie o osamotnieniu, ale i wielkiej wewnętrznej sile stanowienia. O tym, jak trudno jest być po prostu człowiekiem z silną osobowością. A także o tym, jak trudno takiej osobowości odnaleźć się w świecie. Świecie proponującym właściwie wszelką różnorodność, a jednak sprawiającym, że odmienność Carlotty bywa dla niej opresyjna. Stąd ten mocno i znakomicie ironiczny obraz tętniącego różnorodnym życiem miasta, które staje się jednocześnie bardzo skomplikowanym labiryntem. I nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co czeka w nim bohaterkę, czyli po części stajemy się nią samą. A w związku z tym nie dołączamy do „wszystkich” z tytułu. I najpiękniejsze jest to, że Hannaham na kartach swojej prozy daje nam znakomitą lekcję empatii. Dlatego „Wszyscy mieli w dupie, co się stało z Carlottą” to powieść wzruszająca na kilka sposobów. I myślę, że jedna z ciekawszych książek tego roku – wcale nie ze względu na swój tytuł.

2024-05-09

„Co widziała Matka B. Opowieści z Barda” Tomasz Karamon

 

Wydawca: Wydawnictwo Dowody

Data wydania: 22 kwietnia 2024

Liczba stron: 250

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 51 zł

Tytuł recenzji: Ludzie i opowieści

Ten reportaż to znakomity przykład tego, w jaki sposób miłość do danego miejsca oraz fascynację nim można wyrazić w formie przykuwającej uwagę książki. „Co widziała Matka B.” to przede wszystkim rzecz o perspektywie. Tę naczelną i najważniejszą ujawnia sam tytuł. To, co cenne u Tomasza Karamona, to umiejętność swobodnego przechodzenia między stylami i formami opowieści. Najbardziej spodobało mi się tu fabularyzowanie notatek historycznych. Ale są inne rodzaje narracji: klasycznie w przypadku tego gatunku literackiego wywiad, jak również monolog skierowany do oprawcy, a także ciekawe historie opowiadane w pierwszej osobie liczby pojedynczej. W tym wszystkim oczywiście najważniejsza jest Matka Boska Bardzka. Najstarsza drewniana rzeźba w Polsce, o której wiele można przeczytać w Wikipedii. A po tej lekturze warto sprawdzić, co z tym informacjami zrobił Karamon i w jaki sposób stworzył dziennik zdarzeń, pośród których kryją się sugestie dotyczące tego, w co, w jaki sposób i przede wszystkim dlaczego wierzą ludzie. To po części historia o naszych wiecznych tęsknotach do transcendencji i czasami rozpaczliwych próbach uporządkowania chaosu realnego życia poprzez wiarę w jakąś pozaziemską sprawczość. Przede wszystkim jednak świadectwo tego, jak wiele serca Tomasz Karamon ma do dolnośląskiego miasteczka Bardo i z jaką czułością potrafi opowiadać nawet najokrutniejsze historie związane z tym regionem.

Bardo określa się w Internecie mianem Miasta Cudów, ale jest to również opowieść o egzystencji jako cudzie. Autor punktuje cztery istotne kwestie: życie, umieranie, stan po śmierci i odrodzenie – i to na nich się koncentruje. Dlatego jego opowieści w bardzo uporządkowanej strukturze (wielbiciele linearności w literaturze faktu będą zachwyceni) są właśnie wykreowane w takich czterech wymiarach: opowiadają o intensywnych przejawach życia, o tym, co potem umarło, o pozostałościach po tym procesie, ale także o legendzie, czyli formie odradzania się danej historii. Bo sporo jest tu opowieści właśnie o charakterze legendy, w innych zaś funkcja mitotwórcza akcentowana jest pewnymi detalami. Dlatego też warto czytać ten reportaż z wyczuleniem na szczegóły. Nie jest to po prostu zbiór opowieści o miejscu, które fascynuje Tomasza Karamona.

Zanim wejdziemy w tekst, ujrzymy mapę. To ona jest w zasadzie prologiem tej książki. Warto postawić sobie potem pytanie, ile map tworzy tutaj autor, jakiego rodzaju one są i która wydaje się najciekawsza. Moją uwagę najmocniej przykuła mapa mentalna związana z tym, w jaki sposób ludzie przenoszą swoje niepokoje, troski, żale i okrutne doświadczenia w rejon zapominania o nich, a w jego centrum znajduje się tylko, a może aż drewniany posąg ze średniowiecza. Obserwujący w milczeniu wszystko, co dzieje się wokół. Mający faktyczną moc sprawczą albo przynajmniej przypisaną przez lata i usankcjonowaną dzięki zbiegom okoliczności oraz wierze religijnej. Jako ateista czytałem ten reportaż z jeszcze większym zainteresowaniem, bo ciekawe było dla mnie nie tyle to, co się wokół figury Matki Boskiej Bardzkiej rozgrywało, lecz to, czego ona sama nie nazywa jako niema obserwatorka: sposób, w jaki ludzka świadomość racjonalizowała sobie to, co nieracjonalne, a także porządkowała chaos, nadawała znaczenia wydarzeniom być może bez znaczenia. Posąg, który przetrwał tyle wieków, konserwowany i konsekrowany, jest punktem wyjścia opowieści o tym, jak bardzo jesteśmy ciekawi tego, czy poza otaczającą nas rzeczywistością istnieją we wszechświecie inne, magiczne siły.

Chronologia „Co widziała Matka B.” pozwala spojrzeć na losy miasteczka i okolic od czasu, kiedy pewien rycerz złamał tam nogę, do okresu, w którym komunistyczne służby bezpieczeństwa brały pod lupę działania duchownych mające na celu koronację posągu, nadanie mu wyjątkowego znaczenia. Tymczasem wyjątkowo brzmi to, w jaki sposób Karamon łączy skomplikowane ludzkie historie z mniej skomplikowaną, lecz zawsze silną wiarą w to, że wokół panuje dobra aura zawsze wspierająca w każdym trudzie. I jest tu sporo opowieści miejscami anegdotycznych, kiedy mowa o tym, jak ważna okazała się w historii miasteczka rola pierników, piwa czy… epidemii cholery. Autor stara się stworzyć barwną kronikę dziejów, bo przecież sam posąg jest barwny i wyjątkowy. Otwiera się tu dyskusja na temat tego, w jaki sposób i kogo literacko może on inspirować. Nieprzypadkowo wspomniano o utworze Olgi Tokarczuk. Jednak najważniejsza jest tajemnicza charyzma figury, która przygląda się temu, jak bardzo zmienia się świat i jak zupełnie tacy sami są wciąż w tym świecie ludzie.

Ten żywioł kilkunastu opowieści to też literackie świadectwo tego, że przemijanie jest nieuchronne, ale pamięć pozwala zatrzymać to, co odchodzi. Dlatego „Co widziała Matka B.” to dowód istnienia pomimo odejścia. Ożywiania wszystkiego poza samą figurką. Początek tego reportażu to relacja, jak profesjonalnie konserwuje się posąg. Potem jest znacznie ciekawiej, albowiem czytamy o tym, w jaki sposób konserwują się ludzkie pamięć, mentalność, a przede wszystkim emocje. Bardzo ciekawy jest kontrast przemijania i czegoś stałego, bo zasadniczo wiek oraz kondycja Matki Boskiej Bardzkiej także są tutaj istotne.

Czego jest w nadmiarze? Być może szczegółów topograficznych, ale doskonale rozumiem, że to jest opowieść Tomasza Karamona o miejscu dla niego najważniejszym, w którym każdy element, każde miejsce mają swe znaczenie. Zwłaszcza gdy zmieniają nazwy lub kształty. Bo przecież okolice opisywane przez autora doświadczyły kilku form destrukcji i dramatycznego końca. Nie mam tu na myśli tylko czegoś tak spektakularnego jak pożary czy wspomniana wyżej epidemia. To jest piękna historia o wskrzeszaniu i sytuowaniu we właściwym miejscu: opowieści związanych z danym miasteczkiem, ale i miasteczka, którego tożsamość określają przede wszystkim barwne opowieści.

Autor zastanawia się na wstępie, co miałaby do powiedzenia Matka Boska Bardzka, skoro cała narracja koncentruje się tylko na tym, co mogła zobaczyć, bo to jest po prostu możliwe do opisania. Mam wrażenie, że to nieśmiała próba zabrania głosu za nią przy jednoczesnych staraniach, aby nie przytłoczyć tego reportażu intensywnością miłości samego Karamona do miejsca, o którym opowiada. Bo choć to świadectwo niezwykle silnego kontaktu z tą okolicą, sam autor usuwa się tu jednak w cień. Nie jest to egocentryczna historia o miejscu, które w mniemaniu twórcy powinno wszystkich zainteresować ze względu na osobę opowiadającą. To bardziej filozoficzna i historyczna próba ujęcia tego, jak bardzo złożona była rzeczywistość doświadczana w pewnym miejscu na Dolnym Śląsku, który przynależał do różnych ludzi i państw, ale zawsze był miejscem, gdzie jedno było pewne: wiara w sprawczość niezwykłego posągu.

2024-05-06

„Złodziej bólu” Jarosław Kamiński

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 24 kwietnia 2024

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje i miłość

Wiem, że po „Tylko Lola” Jarosław Kamiński nie może napisać lepszej powieści, gdyż wspomniana jest dla mnie arcydziełem i nieprzypadkowo uznałem ją za książkę roku 2017. Ale wiem też, że chyba jako jedyny polski prozaik współczesny tak twórczo i fascynująco przekracza granicę płci, pisząc o kobietach jako wyzwaniach, zagadkach, problemach, wątpliwościach. Wszystko znakomicie niuansowane, bo Kamiński nie opowiada o kobietach w żaden osobisty sposób. Najnowszą powieść z „Tylko Lola” łączy pozornie kilka elementów. Mamy skomplikowane biografie kobiece z wątkiem dziennikarskim w tle i mamy ten ponury czas, który tak monumentalnie określają trzy wielkie litery, a który dla Jarosława Kamińskiego jest nadal źródłem wielu inspiracji, bo i PRL, i kobieta są absolutnie fascynujące, wieloznaczne i warte uporczywego wracania do nich. Dlatego pisarz wraca. W bardzo ciekawej formie. Z intrygującym narratorem, którego opisują cztery kategorie poznawcze, a za nimi ma stać dyletantyzm. Bo przecież stary biały heteroseksualny mężczyzna nie ma prawa opowiadać takiej historii, jaką opowiada „Złodziej bólu”. A to właśnie człowiek określony tymi czterema słowami przez wieki usiłował definiować i wyjaśniać świat. Myśląc o przewrotnym eseju Rebeki Solnit, myślę również o tym, jak autoironiczna jest tu figura narratora. A także o tym, że Jarosław Kamiński z całym swym pisarskim dorobkiem jak mało który mężczyzna ma prawo tworzyć literaturę o kobietach, bo robi to po prostu znakomicie.

Warto zwrócić uwagę, że jest to również pisarz nietworzący „na akord”, w który to komercyjny tryb dali się wciągnąć świetni polscy prozaicy i niekoniecznie wyszło im to na dobre. Dlatego na nową powieść znowu musieliśmy poczekać. Trudno mi będzie dokładnie wypunktować, dlaczego warto było czekać, ale wiem jedno: opowieści Kamińskiego są dojrzałe i bardzo dobre literacko prawdopodobnie dlatego, że autor z niczym się nie spieszy. Dostrzec to można również w koncepcji „Złodzieja bólu” – intrygująco odsłaniane są kolejne karty kilku zazębiających się tutaj historii, a sama postać narratora staje się ciekawa przede wszystkim dzięki wzbudzaniu w czytelniku ambiwalentnych emocji i uczuć.

Jeśli miałbym jeszcze na wstępie wspomnieć o jakimś formalnym aspekcie tej powieści, z pewnością byłby to trafnie dobrany tytuł, który nawet sam w sobie, bez kontekstu, brzmi wyśmienicie, a nabiera głębi, gdy zorientujemy się, że jest pewną figurą retoryczną, dzięki której Kamiński chce zasugerować, czym jest literatura tak w ogóle. Tu po raz kolejny będziemy mieli do czynienia z przykładem bardzo dobrej powieści współczesnej, choć pozostawiającej w lekkim niedosycie w porównaniu z „Tylko Lola”, ale to wynika jedynie z tego, o czym wspomniałem wcześniej. „Złodziej bólu” jest książką opowiadającą o bólu właśnie w taki sposób, aby nie stać się narracją mroczną, fatalistyczną. Stara się imitować rzeczywistość, a jednocześnie zaznaczać, jak złożona może ona być na granicy dwóch mentalności, systemów społecznych i politycznych przechodzących jeden w drugi. Przede wszystkim zaś pokazuje, jak atrakcyjnie opowiedzieć o miłości. Tak, to książka o miłości i o tym, czy na nią zasługujemy, a jeśli się przydarzy – czy umiemy z tego naprawdę skorzystać. Powieść o fascynacji – także erotycznej i seksualnej – dwóch kobiet, która opiera się na wyraźnie sugerowanych, ale również pięknie niuansowanych w tle kontrastach.

Agnieszka jest młodą antysystemową działaczką, która gotowa jest zaryzykować wiele, by uświadomić światu, jak bardzo do niego nie przystaje. Może nie tak wiele jak jej przyjaciel, którego wstrząsająca historia nakłada się na wątek główny z sugestywną siłą, Ale też jest skłonna wiele poświęcić. Nie wie tylko, że najwięcej w imię miłości. Tymczasem przygląda się światu z perspektywy studentki filozofii i przez pryzmat tych wszystkich starych, białych i heteroseksualnych mężczyzn, którzy usiłowali ująć świat w swoje definicje. Kiedy profesor podczas egzaminu, nawiązując do Hegla, daje Agnieszce do zrozumienia, że często zmiana polega na tym, że zmieniamy paletę pozorów, pośród których żyjemy, w tych słowach zamyka się jedno z ciekawszych przesłań „Złodzieja bólu”. Książki o pozorowaniu, ale i wychodzeniu naprzeciw stagnacji, trwaniu w pozorach. Namiętna relacja Agnieszki z przybyszką z tego lepszego świata określanego jako Zachód stanie się punktem wyjścia do snucia przynajmniej trzech historii o tym, co to znaczy strząsnąć z siebie pozory i czy po tym wszystkim życie nie jest rodzajem walki z samym sobą. Znaczący jest również kraj, z którego przybywa Bianca – na początku po prostu pracodawczyni Agnieszki, potem ktoś zupełnie inny.

„Trzeba wiedzieć, po co się żyje, prawda?” – te słowa kieruje do Agnieszki milicjant służący jedynemu słusznemu systemowi; i nie chodzi już nawet o ironiczną gorycz tego pytania w ustach bohatera, który pyta. Wydaje mi się, że w taki sposób Jarosław Kamiński oddaje wahania i wątpliwości wobec ustroju, w którym rodzi się coś nowego, ale nie każdy jest przekonany, że zmiana będzie słuszna. I tak jak rozłamuje się PRL, a w jego miejsce wchodzi dwuznacznie tu postrzegana Solidarność, tak w pozornie uporządkowanym życiu młodej buntowniczki oraz jej buncie sprecyzowanym i mimo wszystko określonym pewnymi granicami zaczną się otwierać nowe drogi: wędrówki, myślenia, uczuć. Wszystko stanie się dużo bardziej skomplikowane, niż zapowiada to zarys historyczny i socjologiczny „Złodzieja bólu”. A mimo wszystko Kamiński konsekwentnie i uparcie pisze o tej miłości, o której napisano już przecież wszystko. Niekoniecznie z takiej perspektywy, z taką wrażliwością i z taką umiejętnością łączenia świetnej obyczajowej literatury środka z traktatem filozoficznym oraz z elementami fascynującego szkicu socjologicznego o tym, że nikt nas nigdy nie widzi naprawdę, bo widzi w zawężających i krzywdzących kontekstach.

Można czytać nową powieść Kamińskiego także jako inicjacyjną historię o tym, co to znaczy szanować samego siebie i w tym szacunku być zgodnym z własnym sumieniem. Jest dużo o miłości i nie ma jej mrocznej antynomii, czyli nienawiści, co szalenie mi się podoba, gdyż autor pisze o wyjątkowo ponurym czasie i zdecydowanie skomplikowanych emocjach, jednakże nie zabiera nas w ten okrutny rejon bezkompromisowych rozwiązań, które na przykład sam proponowałem w swoich „Winnych”, którym Jarosław Kamiński napisał dobre słowo na okładkę, a jednocześnie podczas spotkania autorskiego powiedział, że jest zmęczony tak przeraźliwie smutnymi historiami. Dlatego w „Złodzieju bólu” smutek, gorycz i boleść rozczarowania pięknie komponują się z umiejętnym, świadomym postrzeganiem świata jako pola do rozpoznania samego siebie, a nie toczenia walki „świat kontra ja”. To powieść mimo złożonej problematyki przede wszystkim chyba najbardziej pogodna w twórczości Kamińskiego. Jest także misterną narracyjną układanką, w której język staje się jednym z bohaterów książki.

Kiedy Agnieszka podsumowuje swoją relację z PRL-em, wypowiada znamienne słowa: „Żyjemy równolegle”. To wraca nie tylko w scenie, w której funkcjonariusz SB cytuje Allena Ginsberga, to wraca przez cały czas, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że „Złodziej bólu” to powieść o równoległościach, które są stworzone przez to, że z różnych powodów unikamy konfrontacji. Agnieszka i Bianca zderzą się ze sobą w jednym uczuciu. To intrygujące, w jakich kierunkach z tym samym uczuciem prowadzi je później Jarosław Kamiński. To niezwykle ciekawe: po raz kolejny przekonywać się, że są w polskiej literaturze mężczyźni, którzy doskonale wiedzą, iż kobieta zawsze jest dużo ciekawszą bohaterką literacką. Zwłaszcza od starego białego heteroseksualnego mężczyzny. Świetna językowo, koncepcyjnie i przede wszystkim atrakcyjna w opowiadaniu o zróżnicowaniu ludzkich emocji książka. Taka, na którą można było dłużej poczekać i czytać teraz z ogromną satysfakcją.