2023-12-05

„Pod prąd” Oleg Serebrian

 

Wydawca: Wydawnictwo Amaltea

Data wydania: 30 listopada 2023

Przekład: Radosława Janowska-Lascar

Liczba stron: 580

Oprawa: miękka

Cena det.: 55 zł

Tytuł recenzji: Wojna wewnętrzna

Oleg Serebrian, działający na co dzień na gruncie społecznym i politycznym, proponuje nam epicką podróż po Europie pierwszej połowy dwudziestego stulecia – od czasu, w którym powstanie bokserów wpływa na świadomość małego chłopca, po czas, w którym nękana przez aliantów III Rzesza chyli się ku upadkowi. Konstruując narrację w taki sposób, by przypominała klasyczną powieść dojrzałego realizmu, autor wybiera subiektywny nurt opowiadania o swoim bohaterze, bo mimo panoramicznego ujęcia tego, jak zmieniał się kształt Europy, ile to kosztowało i kto najbardziej traumatycznie doświadczał przemian, „Pod prąd” to książka koncentrująca się na jednostkowym przeżywaniu świata. Tego świata, którego nie sposób pojąć, więc wybiera się drogę najprostszą – naiwnego podążania za prywatnym doświadczeniem i koncentracji na swoich emocjach wywoływanych przez zdarzenia, które być może rujnowały kontynent, jednak bardzo często nie zostawiały żadnego śladu w świadomości bohatera, bo dla niego życie miało przez dekady formę indywidualnego doświadczania najprostszych zdarzeń, lecz także nieustannego gubienia się w nich, tracenia pewności siebie i swoich emocji. Dlatego imponuje to, w jaki sposób Serebrian chce opowiedzieć o okresie od przełomu XIX i XX wieku do okolic końca drugiej wojny światowej, pokazać złożoność świata, który staje się wciąż bardziej upiorny, a jednocześnie wskazać rolę indywidualnego głosu w okresie dziejowych przemian. Będzie to głos kogoś, kto pozornie miał wszystko, co potrzebne, aby być szczęśliwym, jednak nigdy prawdziwego szczęścia i spełnienia w życiu nie zaznał.

Aleks von Randa. Baron. Chłopiec, a potem dojrzewający mężczyzna, który za pieniądze z majątku ojca mógłby kupić wszystko. Nie kupi. Dziecko, które bardzo szybko stało się w swych nieszczęśliwych emocjach dorosłym. Tęskniącym, opłakującym, przeżywającym dojrzałą żałobę w nastoletnim wieku. Człowiek, który zna dziewięć języków, ale nie rozumie rzeczywistości. Ktoś, o kim czytamy następującą opinię: „Matematyk takiego kalibru, a nie wykalkulował dobrze żadnego kroku w życiu”. To tylko punkty zaczepienia, miejsca jakiegokolwiek zakotwiczenia w biografii niezwykle skomplikowanej i niezwykle wrażliwej istoty. „Pod prąd” będzie opowieścią nie tylko o tym, jak brutalnie zderza się romantyzowanie przeżyć z prozą życia codziennego. Nie będzie też tylko o awansie społecznym, klasowym, o umiejętności aklimatyzowania się w miejscach, które wciąż tracą swoją państwową tożsamość. Tożsamość Aleksa von Randy zaś, uwikłana w rozmaite skomplikowane okoliczności, będzie także związana z przynależnością. Od aspektu szerszego, czyli przynależności do konkretnego kraju, która jest tu niezwykle złożona, przez siłę historycznych przemian, do najbardziej intymnego – należenia do samego siebie, swojej wrażliwości, sieci skomplikowanych emocji i emocjonalnej labilności, o której Aleks pisze wprost w swych zeszytach.

„Pod prąd” ma formę zbioru zeszytów z zapiskami dorastającego Randy, które czyta ktoś, dla kogo Aleks jest enigmatycznym przodkiem; ktoś, kto przybywa na niemiecki cmentarz w poszukiwaniu grobu i kto na wstępie deklaruje: „Nie interesują mnie sprawy zbyt powszednie”. Powszednie wydaje się wszystko, o czym czyta potem w zeszytach człowieka, który dodatkowo przez całe życie pisał również listy do tajemniczego odbiorcy, korzystając z języka esperanto, by ukryć rodzaj gramatyczny. Faktyczne i mentalne „później” jest u Serebiana rozpięte między dosyć zagadkową postawą człowieka szukającego śladów istnienia Randy i usiłującego je zrozumieć a portretem głównego bohatera, który jest oczywiście rozwojowy, jednak opisanym w taki sposób, że każde jego „później” staje się sztuką uczenia się pokory wobec strat.

Ta powieść ukazuje nie tylko katastrofalną wizję Europy obywateli tracących wciąż na nowo fundamentalne poczucie bezpieczeństwa i międzynarodowego ładu. Opowiada przede wszystkim o tym, czym jest jednostkowa katastrofa egzystencjalna. Czym staje się ogień wojny wewnętrznej. Jakie skutki może mieć nastawienie konformistyczne – wobec realnego zagrożenia wojennego i wobec wchodzenia w relacje, w których z powodu swojej bierności zazwyczaj wiele się traci, a niewiele zyskuje. Czy Aleks von Randa to syty i nieświadomy skomplikowanej sytuacji Europy potomek bogatego ojca przekonany, że majątek i posiadanie mogą zawsze być znaczącą kartą przetargową w życiu? Czy też może nieświadomy tego, jak bardzo skomplikowane jest jego wnętrze i z jakimi emocjami skonfrontuje go życie, kiedy jemu podobni być może nie przeżywaliby tak intensywnie relacji, które tutaj naznaczają na zawsze, stają się piętnem i melancholijnym wspomnieniem większej lub mniejszej utraty?

Z pewnością Oleg Serebrian dba o detale opisu fatalizmu egzystencji bohatera. Kiedy Aleks się rodzi, niebo płacze. Młodszy brat wspomina, że pokój Aleksa nie pachniał młodym chłopakiem, lecz pogrzebem. Później autor decyduje się, by mrocznego bohatera pokazywać przede wszystkim w kontekście trudnych dla niego relacji. Relacji, w których fascynacja i przywiązanie idą w parze z poczuciem oddalania się od tego, co najcenniejsze. Fatalizm Aleksa to również jego wieczne przeżywanie dziecięcej w zasadzie żałoby. Randa to człowiek, który rusza w dorosłe życie, ciągle rozmyślając o kimś, kto nigdy w to życie nie wszedł. Jest coraz bardziej ponuro i melancholijnie. Dorastający – także politycznie – Aleks staje się figurą zbłąkanego wędrowca, który szuka spokojnej przystani, bezpiecznego punktu zaczepienia, wikła się w druzgoczące go wcześniej czy później relacje, ale jednocześnie szukając spokoju, bliskości, akceptacji i przyjaźni, staje się coraz bardziej wyobcowany, by pod koniec życia uznać wszystko za „spóźnione i niemożliwe”. Co dzieje się pomiędzy momentem chłopięcego wręcz zachwytu kimś a gorzkim przygnębieniem, w którym nie ma już miejsca na poszukiwanie jakiegokolwiek sensu życia? Autor dba o to, by jego bohater, a przede wszystkim jego skomplikowana historia nie były dla czytelnika jednoznaczne ani przewidywalne. Potrafi w bardzo stonowany sposób i używając niezwykle eleganckiej składni opowiedzieć o największej życiowej traumie: rozczarowaniu samym sobą, które jest tu pokłosiem wielu czynników. I to one budują tę fascynującą oraz wielowątkową powieść.

To, co jeszcze wydaje się tu dobrze uwypuklone i co wciąż pozostaje z tyłu głowy podczas lektury, to okrucieństwo licznych zbiegów okoliczności, a także momenty, w których bliskość z drugim człowiekiem może stać się wręcz zabójcza. Czy Aleks nosi w sobie pokłady egocentryzmu, czy też rozpaczliwie próbuje zainwestować swoje uczucia w taki sposób, by uzyskać wzajemność oraz przywiązanie drugiego człowieka? Czy młody i bezradny, a przede wszystkim naiwny student w Getyndze, który po latach robi niesamowitą karierę naukową, nie jest przede wszystkim skazany na samotność z powodu kilku sygnalizowanych w tej powieści uwarunkowań? „Pod prąd” to pełna humanistycznej zadumy nad zdehumanizowanym światem dwóch wojen opowieść o tym, że wrażliwość w połączeniu z pewnymi fascynacjami może otwierać wrota piekła. Być może koszmarniejszego niż dwa konflikty wojenne, bo to piekło znoszenia samego siebie.

2023-11-27

„Rumowiska” Wit Szostak

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph

Data wydania: 11 października 2023

Liczba stron: 384

Oprawa: twarda

Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Rzeka i opowieść

Czytam nową książkę Wita Szostaka w czasie, w którym w zasadzie odwracam się od polskiej literatury współczesnej na rzecz przede wszystkim tłumaczeń literatury anglojęzycznej. Nie widzę w polskim pisaniu powieści, którą postrzegam dość prosto: jako narrację opowiadającą konkretną historię, bez eksperymentów z formą i treścią. Szostak nie tyle eksperymentuje ze wszystkim, co można określić mianem powieści, ile przede wszystkim stawia fundamentalne pytania o jej kształt. Dezawuuje linearność fabuły, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co czyni początek i koniec powieści tym, czym są. „Rumowiska” są po „Szczelinami” w pewnym stopniu eksperymentem literackim, jednak mnogość wątpliwości czy pytań retorycznych przypomina mi bardziej „Cudze słowa”. To, co najbardziej wyróżnia tę książkę, to zasadnicze pytanie o istotę metafory w prozie. Metaforyczna rzeka będzie meandrować i przywoływać skojarzenia, a wszystkie będą wynikać z wyrażanych przez autora wątpliwości. Czy ta statyczna, pełna eseistycznych dygresji proza może być uznana za powieść? Bo przecież w całej swojej nieoczywistości podejmuje temat wykorzystany w literaturze już wiele razy: spuścizny pokoleniowej i tego, w jaki sposób tożsamość wnuka staje się pochodną tożsamości dziadka oraz ojca.

Wnuk raz jest chłopcem, który przeżywa sytuacje graniczne albo gromadzi w sobie pierwsze doświadczenia wynikłe z obserwacji członków rodziny, raz dorosłym przejętym swoją rolą interpretatorem, który zamiast obserwowania wybiera analizę wspomnień i rozważa rolę tego, w jaki sposób możemy zapamiętać człowieka, jeśli nie był nam bliski za życia, a śmierć stworzyła tę naturalną barierę, wobec której wielu z nas staje bezradnie. Bo jeśli zasadnicze rozważania Szostaka koncentrują się na tym, czym jest początek, a czym koniec opowieści, egzystencjalnie jego bohater zdecydowanie konfrontuje się z końcem – ze śmiercią. Poprzez nią opowiada jednak o różnorodności życia w rodzinie pełnej różnego rodzaju niedomówień i tajemnic. Rodzinie, o której nie sposób opowiedzieć jedną narracją, gdyż rodzące się wątpliwości, kim byli i kim się stawali nieobecni już w życiu narratora mężczyźni, to przecież kolejne strumienie świadomości. A „Rumowiska” to rzecz o wodzie, jej swobodzie przepływu, sile i nieprzewidywalności. Płynąca rzeka pojmowana tutaj jako problem filozoficzny i odpowiedź dla filozofa szukającego źródeł (!) literackiej opowieści stanie się i jedną z bohaterek, i jednocześnie figurą zaprzeczającą temu, że proponowaną historię rodzinną można opowiedzieć po prostu z podziałem na role.

Wit Szostak odchodzi od intelektualnego dystansu, od eseistycznego stylu tak charakterystycznego dla niejednej z swoich książek. Odrywając odbiorców od rozważań na temat płynności i wieloznaczności wszechrzeczy składających się na opowieść, pokazuje, że nadal można snuć opowieść dzięki korelacji różnych punktów widzenia oraz odmiennych wrażliwości. Dlatego znajdą się tutaj różne narracje, jak dopływy rzeki, a w pewnym momencie pojawi się głos kobiecy, który robi chyba najsilniejsze wrażenie, bo jest emocjonalny, subiektywny, boleśnie dosadny, a jednocześnie lirycznie smutny, gdy opowiada o gorzkich aspektach macierzyństwa i tożsamości osamotnionej, wyobcowanej kobiety.

Jest tu też sporo miejsc, które stają się poniekąd furtkami otwierającymi drogi do opowieści innych niż te sugerowane. Są też symboliczne sceny, które rozbudowują i uzupełniają wskazywane w eseistycznych partiach wątpliwości. Na przykład dziadek otoczony za życia rzeczami, z którymi po jego śmierci robi porządek żona odzyskująca wolność albo może nawet przeżywająca ją po raz pierwszy. Trasa kolejowa wyznaczana przez dziadka wnukowi, której ten nigdy nie przebył. Ukradkiem zniszczone pióro, którego duplikat wręczany jest później z przekonaniem, że to oryginał pozostawiony przez zmarłego. To propozycje ilustrowania narracji, czym jest ludzka tożsamość, gdy się o niej opowiada. Albo w momencie, w którym ma narodzić się historia, jednak z różnych powodów to nie następuje, gdyż staje się czymś niepełnym albo przekłamaniem. Albo nieudolną próbą wydobycia z przeszłości tego wszystkiego, czego nie można w żaden sposób odtworzyć.

Wit Szostak odtwarza i stwarza. Rekonstrukcja losów rodziny, w której mężczyźni poprzez swą fizyczną nieobecnością tworzą wizerunki postaci wciąż żywych we wspomnieniach, enigmatycznych i skupiających na sobie uwagę, idzie w parze z kreowaniem sposobu opowiadania tego, co minęło, w odniesieniu do tego, co jest. I wciąż obecna metafora płynności wody. Tego, że jest to żywioł, którego nic nie ogranicza, a jednocześnie rzeka jest po prostu rzeką. „Rumowiska” to książka o tym, w jaki sposób i na jakich zasadach wszystko w naszym życiu płynie. Szostak nie chce być wtórny, więc wyraźnie wspomina i podkreśla, jakie jest stanowisko filozofii na ten temat, zwłaszcza filozofów greckich, choć na kartach tej książki spotkają się przekonania o płynności ludzkiego życia przy zastosowaniu metafory rzeki sformułowane i podawane w wątpliwość nie tylko w starożytnej Grecji. Idąc tropami, które mają odsłaniać tajemnice rodzinne, Szostak podaje coraz to od nowa w wątpliwość wszystko to, co jest narzędziem literackiego odsłaniania mrocznych tajemnic, a także tego, w jaki sposób wpływają one na życie ludzi traktujących te tajemnice jako wyzwania. Dlatego „Rumowiska” to kolejna książka autora, który zawsze stawia sobie wyzwania, bo wciąż nie jest pewny, czy literackie historie mają się toczyć w zdaniach, w sposób linearny, w uporządkowanym trybie i w jasnych dla czytelnika zależnościach. Dlatego pozostaje pytanie zasadnicze: czy ta książka jest powieścią? Jeśli nie, czy się do niej zbliża, czy też od niej oddala?

Pośród pytań, które tutaj się pojawiły, jedno zostało ze mną na dłużej: czy możliwa jest opowieść koncentrująca się na tym, co ma przedstawić dalej. Zwłaszcza gdy materia literacka dotyczy przeszłości i musi wykorzystać retrospekcje. To utwór pytający nie tylko o kierunek, w którym ma iść pisanie, lecz przede wszystkim esej o tym, skąd się ono wydobywa, jakim celom służy, a czym na pewno nie jest, choć przecież każde zapisane zdanie istnieje, ma swoją wartość i jest punktem wyjścia dla wyobraźni ruszającej gdzieś poza postawioną kropkę. „Rumowiska” to nie tylko dowód na to, że można napisać autotematyczną prozę o tworzeniu poprzez czerpanie z przeszłości i tego, co po niej pozostaje. To także przyjemność obcowania z jak zawsze pięknym językiem, który tym razem bywa celnie sentencjonalny. „Rumowiska” to książka dla każdego, kto chce wejść w literaturę bez pośpiechu, pobłądzić w jej formalnej strukturze i wydostać się z niej usatysfakcjonowany wątpliwościami oraz pytaniami, a nie rzeczowością oraz odpowiedziami na wszystkie pytania czytelników. Bo powieść to nie wykład, lecz raczej ćwiczenie z kreatywności, przy którym można być bezradnym. A Szostak jak zwykle inspiruje do rozmyślania o tym, dlaczego literatura wciąż jest enigmatyczna.

2023-11-17

„Bezwładność” Jacek Łukawski

 

Wydawca: Wydawnictwo Sine Qua Non

Data wydania: 25 października 2023

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Klatka związku

Jacek Łukawski swoją tożsamość pisarską zbudował na fantasy i kryminałach. O ile w pierwszym przypadku jest to zupełnie mi obcy segment literacki, o tyle w drugim miałem okazję przyjrzeć się powieściom tego autora. Spodobało mi się to, w jak niespieszny, lecz konsekwentny sposób buduje on intrygę, ale jeszcze cenniejsze wydawało mi się, że w powieściach kryminalnych Łukawski sporo od razu odsłania, wcale nie psując tym przyjemności lektury. „Bezwładność” to kolejny już dowód na to, że pisarz – tak jak ja – świadomie stawia na oddziaływanie na czytelnika tytułem powieści złożonym z zaledwie jednego wyrazu. Tytułowy rzeczownik znakomicie oddaje atmosferę tego, co najcenniejsze w tej książce – anatomię toksycznego związku, w którym dryfują w nieokreślonym kierunku ludzie będący egocentrykami, a jednocześnie zagubionymi w niespełnionej potrzebie bliskości introwertykami. „Bezwładność” jest thrillerem psychologicznym. Utkanym ze znakomicie dobranych nici, z których powstaje okrutna pajęczyna. Dwoje pozornie bliskich sobie ludzi czeka na jakiś koniec, nie mogąc ruszyć w żadną stronę, przekonani o zbliżającym się do nich niebezpieczeństwie. Ale Łukawski decyduje się na to, by jego nowa powieść była również wymowną historią okrucieństwa. Tego dosłownego, bo przecież fundamentem opisywanego związku małżeńskiego jest okrucieństwo obojętności, zaniechania i bezradności.

„Bezwładność” przypomina mi trochę „Odmęt”, choć tu intryga kryminalna jest wątła, a sami policjanci stanowią pozornie nieprzekonujące tło. Dlaczego? Bo Jacek Łukawski chyba pisze w pewnym sensie tę samą powieść: to ponownie inteligentnie skonstruowana narracja o tym, że całe życie możemy samych siebie poszukiwać, ale i od siebie uciekać. Powielanie wzorca tematycznego nie jest tu bynajmniej wadą. Zwłaszcza że wielu czytelników tej powieści nie będzie znać „Odmętu”. Obie książki intrygująco opowiadają o wyobcowaniu. Tu będzie to wyobcowanie w parze. Najbardziej bolesny rodzaj osamotnienia, bo zrodzony z relacji, która przed samotnością powinna chronić jak żadna inna. Ale wspólnym mianownikiem jest tu też coś innego. Ktoś obcy. Nie stąd. Nie we właściwym miejscu. Niedopasowany do otoczenia, w którym wywołuje niepokój. Marcin z „Bezwładności” jest nazwany dwukrotnie „przybłędą”, kiedy próbuje odnaleźć się w środowisku, w którym dorastała jego żona, a które w żaden sposób nie chce zaakceptować mężczyzny u jej boku. Powody tego są bardzo złożone. Łukawski skieruje nas na podkielecką prowincję o wiele mówiącej nazwie Sennowo, by rozegrać tam kilka dramatów. Ten małżeński jest kameralny, a jednocześnie najbardziej sugestywny. Jednak tuż obok dzieje się coś jeszcze. Dodatkowe zło. A może zło z twarzą, którą Marcin mógłby ujrzeć w swoim małżeństwie, gdyby tylko zdecydował się przyglądać uważniej.

Jego żona, Renata, to postać nakreślona w taki sposób, że wielbiciele pogłębionej analizy psychologicznej bohaterów literackich mogą poczuć się zawiedzeni. W moim odczuciu chodzi tutaj o to, by enigmatyczną i przejmującą postać Renaty celowo punktować i nie pozwalać zbliżyć się do tego, kim jest naprawdę, co i w jaki sposób ją ukształtowało. Kreując jedną z ciekawszych femme fatale polskiego thrillera psychologicznego, Łukawski stawia na nieszablonowe i nieprzypadkowo skomplikowane odsłony z życia kobiety, która męczy się u boku męża, ale jej zmęczenie – kierujące się wręcz w stronę upadku – ma tu zupełnie inny wymiar, niż można byłoby się tego spodziewać.

Zatem oni dwoje, niczym duchy względem siebie, a być może zwalczające się w kameralnej wojnie demony. Kim są w tym związku? Co tak naprawdę o sobie wiedzą? Dlaczego Marcin coraz bardziej się frustruje życiową decyzją o zamieszkaniu z żoną w domu, którego nie da się nawet porządnie wyremontować? Jacek Łukawski w bardzo zniuansowany sposób pokazuje, jak zbliżają się i oddalają od siebie mąż i żona – toczący skomplikowaną walkę, psychologiczny bój o przetrwanie, z niewyjaśnionymi do końca przyczynami, dlaczego pozwalają na flautę związku i dlaczego żadne z nich nie może zdecydować się na stanowczy krok: odejście, rozwód, zamknięcie tej toksycznej relacji.

Wszystko rozgrywa się tu w tak skonstruowanym świecie przedstawionym, że można odnieść wrażenie, iż znajdujemy się w jakimś koszmarnym śnie na jawie. Że każda próba zbliżenia się bohaterów oraz każdy krok zmierzający do oddalania sprawiają wrażenie niewartych opisywania, bo przecież pozornie wszystko wydaje się banalne, gdy dwoje skupionych tylko na swoich potrzebach ludzi usiłuje przekonać samych siebie, że małżeństwo da się ocalić, a oni sami gotowi są na bycie dla siebie kim innym. Nie są gotowi przede wszystkim na zmiany. Ale to, co cenne, ukryte jest też w retardacjach. Przeszłość tej pary wydaje się coraz bardziej zawikłana, a Łukawski bardzo powoli, lecz sugestywnie odsłania kolejne karty w tym pełnym niedomówień związku. Do czego to wszystko prowadzi? Na pewno do intensyfikacji strachu bohaterów przed samym sobą. Ale z każdą kolejną stroną rośnie również ciekawość czytających, czy tytułowa bezwładność tego związku doprowadzi do czegoś dramatycznego. Bo napięcie rośnie, autor stopniuje je bardzo dobrze. W tym wszystkim dodatkowo rozwija się kryminalna intryga, bo mamy denatkę silnie związaną z jedną z głównych postaci. „Bezwładność” nie idzie jednak w kierunku rozwiązań proponowanych przez klasyczny kryminał. Najciekawsze jest to, w jaki sposób autor rozprawia się ze swoimi bohaterami w zakończeniu. A w zasadzie: co im oferuje jako kreator ich losu w zamian za to, jacy są dla siebie i dla tej drugiej osoby.

Poza tym, że Jacek Łukawski umiejętnie odsłania tajemnice małżeńskie, ale nie czyni przez to powieści przewidywalną, mamy również mocno zaakcentowany wątek historyczno-społeczny połączony z klasycznym motywem małomiasteczkowej zmowy milczenia. Co wyniknie z takiej mieszanki? Lektura, która początkowo nie obiecuje wiele, właściwie sama studzi jakiekolwiek emocje bohaterów. A jednak jest to tak napisane, że „Bezwładność” atakuje nas boleśnie za pomocą detali. Opowiada też historię rodzinnych traum, które nie są ani przeżywane w klasyczny sposób, ani też nie wywołują przewidywalnych odruchów bądź oczywistych emocji. Jest bardzo ponuro i kameralnie. Wszystko rozgrywa się w dosłownym (zbrodnia) i symbolicznym mroku. Jest tu też czytelna fantazja o tym, jak bardzo zachłannie próbujemy przekonać w związku drugą osobę, że sami stworzyliśmy definicję małżeńskiego szczęścia.

Łukawski zdecydowanie stawia na interesujące wizerunki kobiet. Denatka, najbliższa przyjaciółka zmarłej, która wcale za życia nią nie jest, młoda policjantka silnie zaangażowana w rozwikłanie zagadki kryminalnej, na czym chyba nikomu nie zależy. Tak jak Marcinowi i Renacie na tym, by dać sobie kolejną szansę, zacząć od początku. W relacji małżeńskiej portretowanej przez Łukawskiego nie ma zasadniczego początku, ale dzięki temu jest coraz więcej wątpliwości, gdy przyglądamy się temu, co tak w zasadzie zbliża tych ludzi. Przecież to oczywiste, że się nie kochają. To oczywiste, że chcieliby ułożyć sobie życie inaczej. W oczywisty sposób zaglądamy do wnętrza ich rodzinnego domu, który wcale nim nie jest, bo dla Marcina staje się bolesną banicją. Tylko że pośród tych pozornych oczywistości jest tu opowiedziana wyjątkowo mroczna historia o tym, do czego przynależymy z racji tego, skąd się wywodzimy. I jakimi potworami mogą nas uczynić inne ludzkie potwory. „Bezwładność” jest powieścią kondensacji. Krótką i intensywną, choć wolną od jakichś spektakularnych zwrotów akcji. Osadzoną w życiu pośród pozorów. Jacek Łukawski znakomicie rozpisze takie życie na kilka literackich ról.

2023-11-13

„Iluminacje” Alan Moore

 

Wydawca: Wydawnictwo Echa

Data wydania: 8 listopada 2023

Przekład: Paulina Braiter, Krzysztof Cieślik, Paweł Podmiotko, Michał Rogalski, Robert Sudół, Wojciech Szypuła, Łukasz Witczak, Tomasz Wyżyński, Aga Zano

Liczba stron: 560

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Odbicia świata

Jeżeli ktoś tak jak ja przypuszczał, że tej jesieni ukazała się już najbardziej oryginalna książka tego roku i ma na myśli „Mapy naszych spektakularnych ciał” Maddie Mortimer, być może zmieni zdanie po lekturze „Iluminacji”. Nie tylko dlatego, że formalnie Alan Moore może sobie pozwolić na więcej ekscentryczności i niezwykłości, bo wykorzystuje opowiadania, a nie powieści. Także dlatego, że mamy tutaj do czynienia z historiami uniwersalnymi związanymi z tym, w jaki sposób autor fantazjuje o otaczającej nas rzeczywistości, a Mortimer była mimo wszystko tematycznie kameralna. W „Iluminacjach” ogromne znaczenie ma wpływ na siebie przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości. A raczej opis tarć i napięć stwarzanych między trzema płaszczyznami czasowymi, bo sięgamy tu daleko wstecz, ale będzie również kilka sugestywnych futurystycznych wizji. Nie jestem do końca pewien, jakie słowa dobrze odzwierciedlałyby relacje między czasami. Mam nadzieję, że udało mi się to określić czytelnie. Z precyzją przekładu natomiast musieli mierzyć się inni. Cała ta książka jest popisem translatorskim, bo każde z opowiadań w języku angielskim wzięli na swoje barki inny tłumacz lub tłumaczka. Można zatem śledzić nie tylko ewolucję twórczą autora – są tu teksty nowe i wyjęte z zakurzonej szuflady – ale również to, na jak wiele różnych sposobów można przełożyć niepokojący i wyjątkowo niezwykły świat wyobrażeń autora.

W opowiadaniu „Ta ostatnia niedziela” pada dość istotna konstatacja, która być może podsumowuje cały zbiór tekstów. „Nic tutaj nie jest tym, czym się wydaje”. Nieistotne, czy mamy – jak we wskazanym opowiadaniu – postapokaliptyczną wizję nakreśloną w nietuzinkowy sposób, czy może coś na kształt eseju krytycznego analizującego kultową powieść, czy też miniatury literackie takie jak tekst tytułowy albo „Zimny odczyt” opowieść o hochsztaplerze ludzkiego umysłu żerującym na pragnieniu kontaktu z kimś, kto odszedł na zawsze. Najbardziej zbliżone do realizmu i najdłuższe, mogące być zalążkiem powieści opowiadanie dotyczy świata komiksów i ich mocy oddziaływania na wyobraźnię odbiorców, czyli sfery bardzo bliskiej Moore’owi, czyta się z podziwem przede wszystkim dla sposobu, w jakim autor w „Co można wiedzieć o Thundermanie” wykorzystuje liczne rodzaje narracji i tworzy gry oparte na przeskokach czasowych, które razem stanowią fragmenty zaskakującej układanki.

Właściwie wszystkie te opowiadania są historiami nasyconymi dużym niepokojem i niepewnością. Otwarte zakończenia dają poczucie niedosytu. Moore rozpoczyna niebanalną opowieść, by w najbardziej ciekawym momencie ją zakończyć. Albo przede wszystkim pokazać – co cenne – w jaki sposób umiejętnie w opowiadaniu wywołać niepokój u czytelnika. Każdy z tych tekstów jest niepokojący. Niektóre niesamowicie plastyczne. Na bardzo długo zostanie w mojej pamięci obraz bohaterki, której twarz jest częściowo porcelanowa, a świadomość uległa złożonemu procesowi depersonalizacji. Tekst o tym, czyli „Hipotetyczna jaszczurka”, otwiera tę brawurową książkę, już na samym początku pokazując, jak znakomity w sferze opisu jest Moore. Wszystko, co zwyczajne i gotowe do opisania za pomocą schematycznych lub oczywistych zdań, pisarz zamienia w surrealistyczne kreacje. Nie mam na myśli pojawiających się na ulicy wielkich insektów jak w „Tej ostatniej niedzieli”. Myślę bardziej o tym, że trzeba dużej umiejętności i specyficznej wrażliwości, by na przykład w pierwszym z opowiadań opisać zwyczajny chodnik, który przestaje być zwyczajny.

Mocno przyciąga uwagę autorska fantazja o teorii mózgu Ludviga Bolzmanna, a opowiadanie „Nieprawdopodobnie złożony stan skupienia energii” to brawurowa historia o tym, co tworzy  rzeczywistość i co zmienia czasoprzestrzeń. Od dyskusji po akty przemocy – nie tylko w tekście o tożsamości mózgu Moore pokazuje pewne znane nam procesy destrukcji albo autodestrukcji, które dotychczas nie doczekały się tak oryginalnych ujęć. Duże znaczenie w „Iluminacjach” ma to, w jaki sposób odkształcający się lub zdeformowany świat wpływa na sposób myślenia o nim, ale także to, jak kształtuje się egzystencjalna wątpliwość wobec faktu, że przychodzi nam żyć w dokładnie takim, a nie innym świecie. Widać w tych tekstach pandemiczne niepokoje. Alan Moore wspomina o świecie, który po doświadczeniu pandemii, staje się inny, ale jednocześnie jakby powracał do czasu sprzed strachu i niepewności. Bohaterowie tych opowiadań starają się iść przez życie z podniesioną głową, a przede wszystkim ze świadomością, że muszą zmierzyć się z każdą trudnością na swojej drodze. Chyba że jednak znikają jak bohater tytułowego opowiadania. Tylko że Alan Moore nie chce opowiedzieć prostej historii o człowieku, który zdecydował, że jego prawdziwa tożsamość utknęła w czasie przeszłym, po którym pozostaje już egzystencjalna pustka. Prawdziwą przyjemnością dla czytelnika będzie odkrywanie, jak pisarz proponuje nam kwestionowanie tego, co zostało opisane, dzięki pełnym nieokiełznanej fantazji dygresjom. W nich zaś kryją się kolejne zagadki. Cała ta książka będzie przecież wyzwaniem oraz zagadką. Powstawała latami i autor w zakończeniu pozwala sobie wspomnieć kilka kontekstów dla opowiadań z różnych okresów jego twórczego rozwoju. Dlatego warto poświęcić jej więcej czasu i czytać każde opowiadanie powoli, by mogło się ono rozwijać w naszej wyobraźni nawet po zakończeniu lektury, gdy przekonamy się, że Moore świadomie wykorzystuje rozwiązania formalne opowiadań, by nakreślić świat przedstawiony, stygmatyzować nas, niepokoić, a następnie grzecznie wyprosić  ze swojego świata przedstawionego. W taki sposób, by jeszcze bardziej nas to zaniepokoiło.

W tym zbiorze tekstów zwraca naszą uwagę także rozmaicie portretowana sfera seksualności. Akt seksualny staje się tutaj czymś, co może mieć moc kreacji albo destrukcji. Fascynacje bliskością ludzkich ciał kierują autora w stronę opowiadania o miłosnym zespoleniu, które zawsze ciekawym uzupełnieniem innych wątków, a niekiedy bywa nawet zasadniczą treścią danego tekstu, jak w przypadku wspomnianej już „Hipotetycznej jaszczurki”, w której opis świata, w którym zaspokajają swoje pragnienia ludzie możni i wymagający, zamienia się w opowieść o metamorfozach sugerujących, jak bardzo miałkie może być życie. A także o tym, że akt seksualny może być silnie powiązany z mocą sprawczą. Doświadczenie erotycznego zbliżenia jest czasem momentem przejścia na jakiś inny poziom odbioru rzeczywistości. Albo ucieczką od niej. Fascynujące jest też to, w jaki sposób Moore w niektórych opowiadaniach opisuje ludzkie ciało. To oczywiście nie wszystko, co zatrzymuje uwagę czy zastanawia. Jest tu więcej powtarzających się tropów, za którymi stoi stwarzanie, nie destrukcja. „Iluminacje” są opowieścią rozpiętą między dwoma kontynentami (poza brytyjskim adresem mamy bardzo ciekawą socjologicznie opowieść o społeczeństwie Stanów Zjednoczonych w opowiadaniu „Co możemy wiedzieć o Thundermanie”). Opowieść ta jest również rozpięta – co już zaznaczyłem – między tym, czego doświadczyliśmy, czego doświadczamy i czego możemy doświadczyć. I za każdym razem kolejne opowiadanie budzi w nas wątpliwości co do tego, czy żyjemy po to, by kreować, czy po to, by niszczyć. Rzeczą najciekawszą jest tu jednak plastyczny język i śledzenie tego, w jaki sposób różni tłumacze radzą sobie z trudną materią słowa „Iluminacji”.

2023-11-10

„Raj” Abdulrazak Gurnah

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 25 października 2023

Przekład: Krzysztof Majer

Liczba stron: 404

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Wędrówka i tożsamość

Pierwsza przetłumaczona dla polskiego czytelnika powieść Abdulrazaka Gurnaha, czyli „Powróceni”, zawierała w sobie znacznie bardziej pogłębioną diagnozę kolonializmu na kontynencie afrykańskim, bo i obejmowała ramami narracyjnymi późniejszy okres niż ten nakreślony w „Raju”. Tutaj Europejczycy, traktowani jak intruzi z boskimi mocami sprawczymi, dopiero pojawiają się na terytorium, które przybywają dzielić tak, jak podzielona jest właśnie daleka Europa. Opowiadają o niej afrykańscy kupcy, których historie stają się odbiciem ich własnych fantazji dotyczących tego, co znaczy żyć w zagrożeniu ze strony całkowicie innego człowieka decydującego się na ustanawianie swoich porządków. W „Raju” Niemcy budują kolej mogącą zaprowadzić bohaterów do symbolicznego wybrzeża, innego i dającego ukojenie miejsca. Ale ci sami Niemcy są nie tylko budowniczymi. Zaczyna się ingerencja w świat, który za chwilę całkiem się zmieni. Jednak pozostaje ten sam, w dawnych kształtach, gdy ujawnia się w opowiadanych przez bohaterów historiach mających chwilami znamiona przypowieści.

I choć Gurnah konstruuje swój świat przedstawiony wokół losów nastolatka, którego rodzina oddaje bez sentymentów na służbę do bogatego wuja przez to przestającego w świadomości chłopca być członkiem rodziny panoramiczność tej historii oparta jest przede wszystkim na tym, że na drodze zazwyczaj milczącego chłopca, który podgląda i podsłuchuje, stają ludzie związani z handlem – fachem kształtującym tożsamość i nadającym jej sens. Ludzie bez pogłębionych wizerunków psychologicznych, pojawiający się tu często tylko na chwilę, wygłaszają przemowy o tym, jaki charakter ma ziemia, na której żyją, co im daje i zabiera, ale przede wszystkim: do czego i do kogo przynależą. Są tu dysputy przypominające egzystencjalne spory, zwłaszcza gdy nawiązują do tytułowego raju, a przy okazji do ciekawie ujmowanego tu motywu ogrodu. Są również historie o ludzkiej krzywdzie, a retoryka nabiera dużego znaczenia, kiedy łączy się z sugestywnie kreślonymi afrykańskimi pejzażami.

Młodziutki Yusuf słucha zatem opowieści o kształcie świata oraz charakterach ludzi, z którymi przyjdzie mu za chwilę żyć, a przecież nie zna ich i nie rozumie, bo cała jego tożsamość to tożsamość dziecka wygnanego z rodzinnych stron, tułającego się po świecie, zbierającego zasłyszane opowieści i na tej podstawie kreującego własne wyobrażenie rzeczywistości, potem zaś decydującego się na to, by przerwać milczenie, zacząć działać, decydować i rozważać samodzielnie, żeby we wstrząsającym finale tej powieści dokonać zasadniczego życiowego wyboru. Abdulrazak Gurnah swobodnie przemodelowuje biblijną historię Józefa, by opowiadać o tym, na jak wiele niebezpieczeństw narażony jest młody człowiek, którego w dorosłe życie wypycha niesprawiedliwość, a dalszą jego część naznacza przemoc. Nie tylko Yusuf jest tu kimś, kto został oddany przez krewnych, opuścił rodzinną wioskę, dorastał w bólu i tęsknocie i nikt nigdy nie zaoferował mu jakiejkolwiek rekompensaty za utracone już w dzieciństwie poczucie bezpieczeństwa.

Bezpiecznie nie jest nigdzie. Także na szlaku karawany kupieckiej, bo znaczna część „Raju” to sugestywna powieść drogi, która być może służy Gurnahowi do ukazania tego, co tak widoczne było w „Powróconych”: chodzi o strach przed przynależnością do obcych z Europy, którzy po prostu biorą sobie ziemię i ludzi i zarządzają miejscem, o którym nic nie wiedzą, ale również przerażające wizerunki tego, jakie okrucieństwo rodzi się z antagonizmów społecznych zastanych na miejscu. W tym znaczeniu rajskie (!) opisy afrykańskich przestrzeni skontrastowane będą z różnego rodzaju klatkami, z których nie sposób się wydostać. Wrodzy są wobec siebie lokalsi i w utrwalanych latami podziałach muszą przyjąć do wiadomości, że zostaną podzieleni przez kogoś z zewnątrz. Europejczycy pozornie przynoszą ład, jednak ta ich odległa kraina szykuje się przecież do wojny. Miejsce, w którym Yusuf ma zacząć nowe życie, także wrze od różnego rodzaju niepokojów. Dlatego opowieści poszczególnych bohaterów są tu istotne, bo mają nie tylko znaczenie retardacyjne (choć to krótka powieść), ale przede wszystkim są komentarzami, w których odbija się wielopłaszczyznowość problematyki opisywanego regionu.

A w tym wszystkim świat ludzkich wierzeń w to, że poza rzeczywistością ukryte jest coś więcej, co może dać wyzwolenie, ale może też wiecznie karać. Fantazje o duszach w postaci aniołów czy wilkołaków, dżinny z ich mocami sprawczymi, wszelkie ludzkie szaleństwa i klątwy naznaczające na zawsze. Wśród tej symboliki także ciekawie ukazany motyw psa. Yusufowi psy śnią się w koszmarach. Psami nazywani są Europejczycy, którzy usiłują zdominować obcą im ziemię. Gurnah świadomie i konsekwentnie portretuje swoich bohaterów skonfrontowanych z tym, czego oczekuje od nich religijność. Yusuf ma zdobyć najważniejszą życiową lekcję, studiując Koran. To uczyni go lepszym, prawym. Tymczasem wokół niego zderzają się liczne kultury i wierzenia. Są na przykład osobni i stanowiący specyficzną grupę Hindusi. Ale definiując człowieka poprzez przynależność etniczną i kulturową, autor fantazjuje na temat tego, kim jest dzikus, dlaczego to określenie deprecjonujące i co dzikiego niosą w sobie bohaterowie, których należy się bać albo zachować wobec nich konieczny dystans.

„Raj” to mimo dysput światopoglądowych i zwrócenia uwagi na to, jak ważna jest w literaturze mozaika opowieści wykreowanych postaci zamiast opowiadania o świecie przez narratora przede wszystkim wstrząsająca i momentami wzruszająca opowieść inicjacyjna. „Już zawsze będziesz pozwalać, żeby wszystko ci się po prostu przydarzało?” – ten zarzut słyszy młody Yusuf od swego brata w niedoli, który uzyskał nieco większy wgląd w siebie oraz sytuację, w jakiej znajdują on i Yusuf. Czy w tym zarzucie braku mocy sprawczej nie ma również świadectwa niemocy człowieka, który te słowa wypowiada? I co konieczne będzie, by dorastający bohater zaczął podejmować samodzielnie decyzje? Przecież niewiele jest w tym świecie wolności, bo „Raj” jest również historią jego, że zniewolenie w portretowanej prowincjonalnej Afryce jest niejako strukturalne i niewola narzucana przez europejskich najeźdźców chwilami nie będzie się niczym różnić od tego, co kształtuje stosunki społeczne i pozwala na przykład rodzinom sprzedawać bez cienia sentymentu swoje dzieci na służbę.

Czy odczytywać Gurnaha jako opowiadacza drogi, czy jako czułego portrecistę ludzkiego charakteru postaci, która nie jest warta uwagi czy czułości? A może po prostu zachwycać się tym, jak wiele intensywności i różnorodności tkwi w opisach świata, po którym wędrują udręczeni życiem kupcy i ich pomocnicy? „Raj” jest nade wszystko powieścią bardzo eleganckiej i dostojnej składni. Opowiada o życiu sięgającym dna i o upokorzeniach, przemocy oraz wstydzie, ale nawet sięgając ku naturalistycznym opisom, autor pozostaje po prostu taktowny. Gurnah wie, że opowiedzieć o ludzkiej krzywdzie można najlepiej w formie stonowanej przypowieści. Tak jak definiować raj, do którego niektórzy mają niezwykle daleką drogę, a dla niektórych znajduje się on tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

2023-11-06

„Kradzież” Ann-Helén Laestadius

 

Wydawca: Wydawnictwo Mova

Data wydania: 8 listopada 2023

Przekład: Natalia Kołaczek

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka

Cena det.: 47,90 zł

Tytuł recenzji: Wyobcowanie i zbrodnie

Ann-Helén Laestadius wie, jak opowiedzieć o stygmatyzacji i wyobcowaniu, trafiając w naprawdę czułe struny i odwołując się do bardzo wielu emocji. Pozornie ta historia jest bardzo prosta. Pisarka snuje opowieść o dorastającej dziewczynce, która zostaje straumatyzowana w wieku dziewięciu lat, gdy widzi śmierć ukochanego zwierzęcia, a jej relacja z oprawcą będzie obejmować całe jej dalsze życie, komplikować się i stawać nie do wytrzymania. Myślę jednak, że „Kradzież” to w dużej mierze oparta na rzeczywistych zdarzeniach historia o tym, jak bolesny jest brak poczucia przynależności, a jednocześnie jak silne więzy z najbliższymi taki brak tworzy. Można tę książkę odczytać w bardzo dosłownym znaczeniu i wówczas odnieść wrażenie, że to opowiedziana już wiele razy historia o tym, w jak dyskomfortowym położeniu znajdują się Saamowie, najstarszy lud Skandynawii usiłujący odnaleźć się w konkretnych miejscach, które nie tworzą granic ich państwa. Jednakże Laestadius zaskakuje – nie tylko wówczas, gdy sugeruje, że opowiada o pewnym symbolicznym rodzaju wyobcowania. Konstrukcja tej powieści przynosi zręcznie ukryte mroczne przesłania, czym jest krzywda, co to znaczy nieść ją w sobie, czym jest odpowiedzialność za nią i co się dzieje, kiedy w imię zemsty krzywdzony sam zostaje krzywdzącym.

Elsa to bohaterka rozwojowa. Dziewczynka wiecznie nosząca ze sobą ucho zabitego renifera, a wraz z nim pamięć o specyficznej krzywdzie. Ann-Helén Laestadius opowiada o takim zespoleniu człowieka ze światem natury, które sprawia, że najsilniejszą więzią staje się więź ze zwierzęciem. Ale nie tylko o tym. Elsa definiuje swoją egzystencjalną samotność w pozornie najprostszy sposób. Mówi, że ma tylko „siebie, lód i swoje miejsca”. Tymczasem przyglądamy się jej jako członkini rodziny o bardzo silnych więzach, a jednocześnie bezradnej wobec rzeczywistości, w której koniecznie trzeba być blisko, aby przetrwać. Elsa dorasta w świecie, gdzie o bliskich jej ludziach mówi się pogardliwie „Lapończycy”. Gdzieś pomiędzy szwedzką a saamską szkołą, które symbolicznie łączą tu stołówka i hala sportowa, jednak dzieli bardzo wiele, z każdym rokiem dorastania Elsy więcej. Dziewczynka, a potem kobieta to u Laestadius wyjątkowo samotna wyspa. Musi mierzyć się z doświadczeniem  narastającej przemocy. W jej otoczeniu dzieją się rzeczy coraz trudniejsze do zniesienia. Napięcie sięga zenitu, a w małej prowincjonalnej miejscowości ludzie zaczynają się nienawidzić. Antagonizmy narastają stopniowo i ukazywanie tego procesu to jedna z największych zalet książki. Jest tu bardzo zimno – w dosłownym i symbolicznym znaczeniu. Odnieść można wrażenie, że Elsa nie potrafi się wyzwolić ze swojego egzystencjalnego chłodu. On dopadnie i zniszczy kogoś z jej najbliższego otoczenia. Bo w „Kradzieży” ofiarami są nie tylko zwierzęta. Tu przemoc i śmierć przyjdą wspólnie, będą nacierać jak surowa północna zima i pozostawiać po sobie tylko pustkę. Czy w tej książce poza światłem zorzy polarnej pojawi się też jakieś inne? Czy w tak kategorycznie zarysowanej opowieści o wzajemnych uprzedzeniach i narastającej chęci zemsty jest miejsce na jakieś katharsis, jakąś odmianę, zrozumienie samego siebie w swoich negatywnych odczuciach?

Społeczność saamska z „Kradzieży” to ludzie, którzy cały czas gotowi są stawiać czoła przeciwnościom losu. Wychowani w silnym związku z najbliższymi wciąż na nowo próbują poza rodzinami budować jakieś bliskie relacje. Wokół nich widzimy prowincjonalnych Szwedów, którzy chętnie widzieliby wokół siebie innych sąsiadów. Zło wkrada się tu do domów i między ludzi bardzo podstępnie. Ale motywem przewodnim jest krzywdzenie i zabijanie zwierząt, z którymi właściciele tworzą specyficzną więź. Bo zwierzęta to także członkowie rodziny. A Laestadius chce opowiedzieć o rodzinie w sytuacji granicznej, gdy zagrożenie jest tak duże, że zmienić może relacje przywiązania i lojalności.

Elsa nabiera specyficznego dystansu do obcych ludzi. To pewien atawizm utrwalany w rodzinie. Tej rodzinie, dzięki której Elsa czuje się potrzebna, kochana, na właściwym miejscu. Tymczasem świat wokół niej się zmienia, zmieniają się również relacje. Dziewczynka rusza w świat z bagażem nienawiści, której nie może się pozbyć. Jednocześnie w jej domu rodzinnym odnajdujemy ciepło i harmonię. Ale też krzywdzonych ludzi, którzy nie chcą walczyć z tymi, którzy czynią krzywdę. A jednak muszą. Bo taka jest rzeczywistość o konturach wyostrzonych przez sugestywne opisy północnej aury. Chłód można poczuć w miejscach pozornie kojarzonych z ciepłem. I bezpieczeństwem. Na przykład na komisariacie policji, na którym zgłoszenie przestępstwa jest bagatelizowane. Gdzie przestępstwo określa się w taki sposób, że dochodzi do rozmycia pojęć, a za tym stoi stygmatyzacja. Dlatego uważam, że powieść ma świetnie dobrany tytuł. W gruncie rzeczy chodzi o nazywanie zbrodniczego procederu za pomocą eufemizmu. Jak w tym świecie może funkcjonować rodzina, której budowane latami poczucie bezpieczeństwa zaczyna się rozpadać?

Laestadius bardzo ciekawie niuansuje to, co przeżywają ludzie bezradni i bezsilni. Pozornie pozbawieni narzędzi i motywacji do walki o sprawiedliwość. Tymczasem toczy się tu inna walka – o godność w jej najbardziej oczywistym znaczeniu. Pojawia się posępny cień młodego samobójcy. Potem następują zdarzenia coraz bardziej wikłające główną bohaterkę w emocjonalny impas. A wszystko zmierza do tak skonstruowanego finału, że najwięcej silnych emocji pojawi się dopiero na końcu. Wówczas ta książka nabierze prawdziwie mrocznego znaczenia. Jaki rodzaj symbolicznego chłodu można wpuścić w siebie, kiedy latami żyje się z goryczą, która nie chce odejść? I w jaki sposób pogodzić tak zwaną normalność codziennego życia z tym, że tę codzienność naznaczają coraz częściej i coraz boleśniej akty przemocy?

Saamowie od początku do końca chcą w „Kradzieży” mówić wprost o tym, co myślą i czują. Daleko im do szwedzkiej poprawności, za którą czają się nienazwane wprost potworne uczucia. Dochodzi tu do zbrodni oczywistych i tych, które nie niosą za sobą śmierci, jednak w małej społeczności skutecznie coś zabijają. Elsa stara się być wyrazicielką prawdy. Dokumentującą wszelkie ślady nieprawości, które zacierają się w surowym szwedzkim pejzażu niczym podczas silnej zamieci śnieżnej. Elsa chce mieć w ręku dowody zbrodni, a jednocześnie chce zwerbalizować i oswoić to, z jakimi emocjami zaczyna się mierzyć. Że staje do konfrontacji nie tylko z człowiekiem gotowym zamienić życie jej rodziny w piekło. Z bezradności rodzi się wściekłość, a z wściekłości kolejne uprzedzenia. Jest to historia wyjątkowo ponura, bo w zasadzie nieproponująca żadnego wyjścia z impasu. Kumulowanie napięcia wychodzi Ann-Helén Laestadius znakomicie, dzięki czemu „Kradzież” fragmentami gatunkowo wpisuje się w konwencję thrillera wyjątkowo silnie poruszającego czytelnika.

Autorka każe jednak przyglądać się też dalszemu planowi opowieści i bohaterom, wobec których nie można mieć jednoznacznych odczuć. Warto zwrócić uwagę na postać starszej Saamki, której nie ratuje rodzinna miłość. Na oprawcę reniferów, który staje się tym, kim się staje, bo zaszły pewne okoliczności, w których w jego umyśle narodziło się zło. O istocie skandynawskiego zła opartego na prześladowaniach i uprzedzeniach „Kradzież” opowiada momentami także jak fascynująca literatura faktu. Najbardziej jednak podoba mi się ta powieść jako rzecz o tym, jak bardzo można bać się samego siebie, kiedy jest się świadkiem zła, a ono później konsekwentnie i boleśnie wchodzi pod skórę. Ostatecznie będzie to również książka o pewnej tajemnicy, która jest pozornie początkiem czegoś nowego, ale przypomina o świecie, w którym okrucieństwa nie dało się zatrzymać. Wstrząsająca i momentami bardzo subtelna opowieść o bólu wyobcowania. Także o bólu zadawanym zwierzętom, które nie protestują, gdy ktoś je zabija. Ważna powieść o skrytych w skandynawskich społeczeństwach animozjach i podziałach, na które znajduje się najprostszy sposób – wyparcie. Emocjonująca fabuła i bardzo pięknie zaprezentowana kameralność ludzkiej osobności w przerażająco zimnym klimacie, w którym bliskość może być równie silna jak oddalenie w nienawiści.

2023-10-27

„Wiara. Autobiografia” Michał Witkowski

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

Data wydania: 27 września 2023

Liczba stron: 496

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Chłopiec w opozycji

Michał Witkowski kilkukrotnie powtarza w tej książce, że jego priorytetem zawsze było stanie na scenie, nie zajmowanie miejsca na widowni. Być może jako pisarz czuł się źle w tym drugim położeniu, bo przecież światła reflektorów i uwaga czytelników skupiały się na bohaterach, potem na twórcy. W związku z tym sam siebie postanowił uczynić bohaterem prozy. Bo czy każdy znany pisarz powinien pisać swoją autobiografię? Niekoniecznie. Ktoś taki jak Witkowski zapewne. Cieszę się, że to początek większego projektu, że będą kolejne książki. Nie tylko dlatego, że jestem tylko kilka lat młodszy od autora i wszystko lub prawie wszystko, o czym opowiadał, ożywało w mojej wyobraźni, choć mogłoby się tak dziać, nawet gdybym był jeszcze młodszy, bo Witkowski to po prostu znakomity i sugestywny gawędziarz, którego pulsująca składnia i liczne fascynujące dygresje przypominają najlepsze utwory autora. „Wiarę” czyta się też momentami jak dobrą powieść. Zwłaszcza w zakończeniu, kiedy jesteśmy świadkami ponurej odysei po Wrocławiu. Wędrujemy po mrocznym mieście, którego bylejakość czasu polskiej przemiany dziejowej Michał Witkowski pokazuje w licznych barwach, bo wie, co i jak opisać. Cała ta książka wydaje się pewnym odczarowaniem czasów, w których żyło się przewidywalnie i w sposób właśnie ponury. Autor zabiera nas w swą prywatną podróż w czasie, wskazując i uzasadniając miejsce, jakie zajął w polskiej rzeczywistości w latach 1975-1990. Albo uzasadniając to, kim się stał, żyjąc w rzeczywistości wskazanych wyżej lat.

To oczywiście rzecz o rodzącej się tożsamości, ale i o pamiętaniu czasów, w których wszystko miało być na zawsze, wszystko wieczne, bez jakiejkolwiek zmiany formy. „Wiara” zapisuje przed naszymi oczami, co zostało w przeszłości nienaruszone – to nie jest książka wyrażająca żal, że coś się jednak skończyło, ale bardziej opowieść inicjacyjna pokazująca, co z burzliwych czasów komunizmu i jego upadku można było naprawdę zabrać ze sobą na zawsze. Witkowski w tej opowieści szeroko otwiera oczy na świat, który musi sobie sam zdefiniować. Nie podobają mu się w nim określenia tego, kim trzeba być i w jaki sposób to robić. W bardzo ciepłym wizerunku domu rodzinnego nie ma żadnej skargi czy pretensji. Jeśli już pojawiają się ludzie, którzy mogliby w jakiś sposób traumatyzować, na przykład babcia – religijna terrorystka, są przedstawieni przede wszystkim jako obiekty chłopięcego zdziwienia. Chłopięctwa jako takiego nie ma tu zresztą za dużo, bo autor wyraźnie zaznacza, że dojrzewał z wrażliwością i potrzebami dziewczynki. Deprecjonowanie jego stylu bycia przez rówieśników czy wejście do tak zwanego „środowiska pedalskiego” opisywane są już w końcowej części książki. Być może kolejna część autobiografii będzie o goryczy i niespełnieniach. Ta pełna jest humoru, zdrowego podejścia do samego siebie i proponuje przede wszystkim podróż przez wszystko to, co było niezwykłym i niepowtarzalnym doświadczeniem.

Podobają mi się tutaj przede wszystkim te fragmenty, w których Witkowski tworzy w wyobraźni swoje pierwsze legendy. Zajmują go ludzie, zdarzenia, miejsca. Mnóstwo rzeczy, które zapamiętał, między innymi smaki i zapachy. Prawdziwą szkołą dla niego wcale nie był budynek, w którym chłopak miał się uczyć. Ta instytucjonalna szkoła śmierdziała i była jałowa. Prawdziwe lekcje życia odbywały się tam, gdzie młody Witkowski szukał wolności. „Wiara” nie będzie jednak opowieścią o Michałku, który odkrywał i nazywał świat. To bardziej opowieść o tożsamości pisarza, o jego drodze twórczej oraz fascynacjach, które zaczęły się kształtować już w wieku nastoletnim. Tutaj pojawią się nie tylko liczne nawiązania do jego twórczości. Ciekawsze będzie bardziej śledzenie tego, co wydawało się przed laty interesujące do wykorzystania w prozie, a co jeszcze nie było tym właściwym fundamentem, bo przecież młodego człowieka kształtują doświadczenia dalekie od czegoś tak odpowiedzialnego jak przekształcanie rzeczywistości w prozę.

Mnóstwo jest fragmentów, przy których po prostu wybucha się śmiechem. Dziecięca interpretacja tekstów kolęd. Sugestywne opisy babć wraz z modelami ich życia. Przeprawa z kostką Rubika. Wspomnienie zagrożenia po wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Witkowski stawia na komizm, jednak w żaden sposób go nie uwypukla. Konkretnie mówiąc, nie sili się na to, by dany fragment miał specjalnie wzbudzać śmiech. Doza poczucia humoru jest tu silna, ale nie ona kształtuje ten tom. Istotne jest to, w jaki sposób autor niuansuje opowieści o różnych zdarzeniach i w tym samym momencie zachowuje daleko idący dystans wobec wszystkiego. Wszak jak sam pisze, zarówno dramatyczne, jak i entuzjastyczne wydarzenia prędzej czy później przemijają. Ta historia stoi w opozycji do przemijania. Jest kroniką czynów i przemyśleń, które dojrzały mężczyzna, twórca, zabiera ze sobą w życiową drogę, a teraz uważa za na tyle istotne, iż należy o nich napisać. Nie sądzę, aby ta opowieść miała większe znaczenie autoterapeutyczne. Witkowski wcale nie potrzebuje terapii. Chce przede wszystkim wskrzesić to, co się tego domaga. Bo fikcje literackie w jego powieściach to za mało, by dobrze opowiedział świat, w którym się ukształtował i w którym żyje.

Przeminął też bezpowrotnie okres, który Michał Witkowski usiłuje wskrzesić. Wspomniałem już na wstępie, że moc oddziaływania tej książki jest bardzo duża i wcale nie jest tak, że tylko odbiorcy czterdzieści plus odnajdą się w tym wszystkim znakomicie, bo wszystko pamiętają. Pamięć pisarska Witkowskiego pozwala tak odwzorowywać rzeczywistość, żeby była nie tylko plastyczna. Każde z tych wydarzeń zaznaczane jest w bardzo silnym związku z tym, w jaki sposób kształtowała się osobowość autora. Chłopca, który zdecydował się patrzeć na co innego, myśleć inaczej, zachwycać się czymś innym – jak choćby swoją Madame, Zdzisławą Sośnicką. Chłopca będącego w niekonfrontacyjnej, jednak widocznej i charakterystycznej opozycji do świata, który bardzo często sugerował mu, kim powinien być.

Czasem zamiast sugestii pojawiały się nakazy, a za nimi – przemoc. Dzieciństwo nie było idylliczne, a jednak opisane jest jako czas, w którym nawet deficyt czegoś bywał atrakcyjny. Jak było kiedyś? Witkowski chciał być nie tylko pisarzem. Zależało mu na tym, by dostęp do sceny, na którą wejdzie, zawsze był możliwy i zawsze dawał dużo więcej opcji, niż można byłoby sobie wyobrazić. „Wiara” to książka o poszukiwaniach siebie i specyficznym buncie, bo Witkowski nie kontestował rzeczywistości w sposób typowy dla nastolatka. Ważne jest, że w tej opowieści od początku do końca widzimy pisarza, który zdecydował, że sam będzie świetnym bohaterem literackim. I jest. Ciekawe staje się to, co z przeżytych zdarzeń znalazło odzwierciedlenie w twórczości autora „Tanga”. Równie ciekawe jest to, w jaki sposób swoje pierwsze i najważniejsze doświadczenia Witkowski przekuwa w narzędzie do kreowania nowej fabuły. Bo ta książka naprawdę w wielu fragmentach jest po prostu dobrą opowieścią snutą przez znakomitego gawędziarza.

2023-10-23

„Nic do stracenia” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 25 października 2023

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Studium zemsty

Przemysław Piotrowski w swej nowej powieści wydaje się nie mieć nic do stracenia. A być może wszystko. Bo to bardzo skomplikowane, by po „Prawie matki” odsłonić swoją charyzmatyczną bohaterkę Lutę Karabinę w taki sposób, by była wciąż atrakcyjna literacko dla czytelników. Pierwsza powieść o niezłomnej kobiecie, która ratując swoje dzieci, jest gotowa na absolutnie każde poświęcenie, prezentowała wizerunek wyraźny, sugestywny i obarczony niebezpieczeństwem, że wszystko już w nim zostało odsłonięte. Autor stanął przed nie lada wyzwaniem. Trzeba było opowiedzieć o Lucie po raz kolejny, ale zrobić to w taki sposób, by zaistniała w nowych okolicznościach, innych relacjach, w ponownie zaskakujących kontekstach. Tyle że wszystko już było. Jej determinacja, niezłomność, siła fizyczna, niebywale mocna psychika i zdolność do rzeczy niemożliwych. Jak zatem rozegrać nową historię Karabiny? Przecież nie można bazować tylko na schemacie matki obsesyjnie skoncentrowanej na losie swoich dzieci, którym dzieje się krzywda.

„Nic do stracenia” jest ciekawie przemyślaną powieścią, w której Piotrowski tworzy pogłębiony wizerunek bohaterki przede wszystkim dzięki opozycji z innym bohaterem. Pojawi się tu ktoś, z kim Karabina przeszła bardzo wiele, a sugestywne retrospekcje, w których autor posługuje się ulubionymi przez siebie i świetnie dobieranymi hiperbolami, uwiarygodnią skomplikowaną, a przy tym silną relację dwójki ludzi obarczonych wojennymi traumami. Karabina nie będzie zatem odsłaniana nam tylko w tym, jak działa, ale także w tym, jak ukształtowały się jej światopogląd, moralność, jak będzie stać w opozycji do partnera swoich nowych poczynań. Krótko mówiąc: trafiony pomysł. Z jednej strony utrwalony wizerunek bezkompromisowej wojowniczki, która nie ugnie się przed niczym. Z drugiej jednak – widzimy, kim Karabina jest naprawdę, przede wszystkim w sposobie, w jaki postrzega działania człowieka, który stanie u jej boku w walce z kolejnym wyzwaniem. Nieświadoma tego, że ten człowiek rozgrywa tu swoją własną grę. Bo bohaterka Piotrowskiego jest piekielnie inteligentna i zawsze czujna, jednak da się zwieść pozorom. A raczej stanie się w nowej powieści nieprzystającą do wizerunku z „Prawa matki” marionetką, która nie jest w stanie się zorientować, w jaką grę ktoś jej każe zagrać.

Ta książka jest bardzo dobrym świadectwem tego, że bliskość autora z wykreowanymi bohaterami pozwala mu uwiarygodnić ich jeszcze bardziej, choć pozornie tło intrygi sensacyjnej (bo jest to przede wszystkim świetna książka sensacyjna) wydaje się wtórne. Nic podobnego. Podoba mi się to, w jaki sposób Piotrowski balansuje tutaj między ukazywaniem niezłomności swojej bohaterki a pojawiającymi się w niej wątpliwościami, także natury etycznej. Mimo to fabuła opiera się przede wszystkim na tym, że Karabina zostaje poddana próbie doświadczenia granicznego. W nim pozostaje miejsce na same negatywne emocje, jednakże autor bardzo zgrabnie je niuansuje. Dzięki temu powstaje nietuzinkowa powieść o tworzeniu się struktury zemsty: o tym, jak kształtuje się w świadomości jej wielka potrzeba, oraz o tym, w jaki sposób kierowanie się bolesnym atawizmem zawęża nasze myślenie. „Nic do stracenia” to powieść o tym, co to znaczy zemsta totalna. Obezwładniająca, a jednocześnie determinująca każdy rodzaj działań. W tym wszystkim mroczna i niepokojąca fantazja o świecie zza wschodniej granicy, w którym zaczyna być bardzo niebezpiecznie, napięcie sięga zenitu, a wielki konflikt militarny wisi na włosku. Co wydarzy się w świecie przedstawionym tej książki, zanim Rosja faktycznie wytoczy działa przeciw Ukrainie?

Piotrowski stawia na dynamikę zdarzeń. Jednocześnie stara się o sporą różnorodność, jeśli chodzi o miejsce akcji, co wzmacnia dynamiczność fabuły. Znajdziemy się na tureckiej prowincji (która opowie o Karabinie w kolejnym kontekście ukazującym potencjał tej postaci, kiedy zderzy się jej osobowość z patriarchalną kulturą, w której będzie uchodzić za czarną owcę), w zakazanych dzielnicach Berlina, ale także pośród sztormu na dalekiej północy, bo wyjątkowo wyeksponowane przez warunki atmosferyczne zdarzenia rozegrają się na jednej z norweskich platform wiertniczych. Przemysław Piotrowski operuje również bardzo mocnymi scenami opisującymi ludzką śmierć. Wracają te motywacje działania bohaterów, które czyniły z nich potwory. „Nic do stracenia” operuje taką wizualizacją przemocy, że z jednej strony bardzo boleśnie uderza w nas naturalizm wielu scen. Z drugiej jednak – pojawia się niepokój o to, jak wiele makabry jest w stanie przyswoić odbiorca. Piotrowski nie będzie oszczędzał ani swoich bohaterów, ani też czytelników. Ta droga twórcza to sprawdzony już sposób na popularność literacką tego prozaika. Bardzo mi się podoba to, że wciąż szuka on rozwiązań nietuzinkowych. Że nadal będą w jego książkach obecne śmierć oraz brutalne jej zadawanie, ale za każdym razem będzie się też ujawniać jakaś większa i głębsza fantazja wykraczająca poza świat dekapitacji, strzelaniny czy innych przejmujących obrazów przemocy.

To opowieść o adrenalinie, która rodzi się najpierw z niepokoju, a potem z rozpaczy. O tym, jak piekielnie destrukcyjną moc może mieć, pochodząc z jednego i z drugiego. Historia o ludziach, którzy zapomnieli już o swoim dawnym życiu, bo doświadczyli czegoś, co przewartościowało ich poglądy, a może pogrzebało w światopoglądzie wszystko to, co czyniło z nich ludzi. Bohaterowie sięgają dna, a po chwili mają wrażenie, że doświadczają czegoś jeszcze gorszego. Że można znaleźć się w jeszcze bardziej przerażającej sytuacji. Ekstremalne doświadczenia nie będą udziałem tylko Luty Karabiny, bo Piotrowski przypomni także interesującego bohatera drugiego planu, policjanta o mówiącym wiele nazwisku Szatan tutaj symbolicznie osłabiony fizycznie będzie jednak niezwykle silny we wspieraniu kobiety, która jest dla niego nieukrywanym źródłem podziwu. Karabina i Szatan będą wracać do demonów przeszłości, a i one wrócą do nich. Dlatego lepiej i bardziej komfortowo jest czytać tę powieść ze znajomością „Prawa matki”, bo część motywacji działania bohaterów będzie po prostu bardziej czytelna dla odbiorców.

Jak zawsze u Przemysława Piotrowskiego będziemy mieli do czynienia ze światem pełnym goryczy i rezygnacji, z ludźmi wyjątkowo gorzko doświadczonymi przez los, ale jednocześnie z takimi bohaterami, którzy za wszelką cenę chcą znaleźć jakiś sposób rewanżu za doznane krzywdy – i chęć działania przyciąga do nich uwagę czytających. Dobrze jest spojrzeć na twórczość tego autora także jak na intrygującą sieć diagnoz socjologicznych. Człowiek przyparty do muru to u Piotrowskiego jednocześnie człowiek definiujący na nowo swoją tożsamość. I to są zawsze ponure procesy, a „Nic do stracenia” to kolejna mroczna powieść, która z pewnością zachwyci fanów autora.

2023-10-16

„Mapy naszych spektakularnych ciał” Maddie Mortimer

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 11 października 2023

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 472

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Odchodząc

Niezwykła książka. Myślę, że jedna z najbardziej oryginalnych, które ukazały i ukażą się tej jesieni. Na pewno nie do szybkiej lektury. Delektowałem się nią dość długo. Czytałem fragmentami – i tak najlepiej ją oswajać oraz przyswajać. Do kilku z nich się powraca, potem czyta ciąg dalszy, mając inną perspektywę. Nie chodzi tylko o zastosowany zabieg narracyjny, o uzupełnianie się dwóch narracji pochodzących z dwóch różnych płaszczyzn – realistycznej i poetyckiej, w której istotną rolę odgrywa także zapis, bo to również ciekawa powieść pod względem typograficznym. Ważniejsze jest to, w jaki sposób młoda debiutantka opowiada o najtrudniejszej i najbardziej skomplikowanej konfrontacji: kiedy witalność zderza się z bolesną perspektywą rychłej śmierci, kiedy dochodzi do największej zdrady, czyli gdy ciało staje się wrogiem, odmawia posłuszeństwa, zapada się i rujnuje, jednocześnie będąc atakowane, a najbardziej intrygująca opowieść to właśnie narracja agresora, nowotworu.

Pamiętam, jak wstrząsającym doświadczeniem była dla mnie lektura książki „Rak po polsku” Katarzyny Kubisiowskiej. Reportażystka rozmawiała z Cezarym Szczylikiem i Justyną Pronobis-Szczylik na temat kondycji współczesnej polskiej onkologii i tego, w jakiej sytuacji znajdują się jej pacjenci. Historia opisywana przez Maddie Mortimer wygląda zupełnie inaczej – nie tylko dlatego, że swoistą klatką dla bezradnej, obarczonej wyrokiem śmierci bohaterki będzie Londyn, gdzie z pewnością inaczej wygląda codzienność walki z chorobami nowotworowymi. Autorka chce rakowi oddać głos w taki sposób, by był to głos przewodni. Pozornie dominująca realistyczna fabuła coraz bardziej się wykoleja, coraz więcej rozdarć i pęknięć widzimy w narracji, w którą wdziera się zupełnie inny głos. Niby tak samo realistyczny, bo nic bardziej nie boli (!) niż świadomość toczącego nasz organizm nowotworu. Jednakże Mortimer stosuje tutaj oryginalny zabieg, dzięki któremu „Mapy naszych spektakularnych ciał” to książka łącząca specyficzną plastyczność, poetyckość, surrealizm z realistyczną grozą, ale przede wszystkim to powieść konfrontacyjna, kiedy zderza bezradną wobec choroby bohaterkę z tym, w jaki sposób zawłaszczana jest ona przez coś, co komentuje, analizuje, uzupełnia portretowaną rzeczywistość, lecz przede wszystkim proponuje ciekawą intertekstualną grę. Coś, co na początku może wywołać niepokój, a potem coraz bardziej intrygować. Bo jest to historia o nazywaniu – tego, co oczywiste i już nazwane, a jednak domagające się nazywania inaczej. Albo swojego własnego głosu.

Istotna jest tu silna więź matki z córką. Chorująca matka i dziewczynka, która już od najmłodszych lat musi nauczyć się akceptować słabość ciała najbliższej jej osoby. Lia i jej dwunastoletnia córka tworzą swój własny świat – bezpieczny i mający konkretne granice. Poza nimi istnieje okrutna rzeczywistość, do której obie nie chcą się zbliżać. Okazuje się, że wyobraźnia matki i córki nie zna jednak żadnych granic. Ich słowne asocjacje, nazywanie rzeczywistości po swojemu, komunikowanie się w bardzo charakterystyczny sposób – wszystko to jest świadectwem przede wszystkim wolności Lii mimo okrutnej niewoli choroby. Jeśli nie da się zwerbalizować cierpienia, można próbować opowiadać o odcieniach niepokoju. Mortimer bardzo sugestywnie i z dużą wrażliwością opowiada o rozwoju między matką a córką więzi zacieśniających się wprost proporcjonalnie do tego, jak mocno symboliczną pętlę na szyi Lii zaciska postępujący nowotwór.

Ale opowiadając o relacjach rodzinnych, Maddie Mortimer proponuje jeszcze jedną wzruszającą historię. Potężnej, bezwarunkowej miłości. Uczucia, którym umierającą obdarza jej mąż. Czasem dużo bardziej bezradny wobec choroby niż jego żona. Ale w tej bezradności i zdecydowanie gdzieś na drugim, acz wyraźnym planie Harry jest jedną z piękniejszych postaci literackich. Zwłaszcza dzięki temu, że udowadnia, iż Lia mimo wszystko znalazła poczucie bezpieczeństwa w relacji z drugim człowiekiem. Zaczęła też wierzyć w to, że jest bezpieczna, choć przecież wyrosła w rodzinie ze stygmatyzującym wpływem religii ewangelickiej, w kontrze do której bohaterka wiecznie szukała czegoś, w co można nie wierzyć. Teraz nie wierzy, że wyzdrowieje, ale może wierzyć w swoją wspaniałą córką i męża, którego miłość ją wzmacnia.

„Jedyną rzeczą gorszą od śmierci jest świadomość jej nadchodzenia”. Powieść z gruntu eksperymentalna i nowatorska zawiera także tego typu oczywiste refleksje. Jednakże warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób Mortimer ją rozwija. Tutaj batalia toczy się na wielu frontach. To walka nie tylko o zachowanie zdrowia, lecz także tożsamości. Walka ze światem norm, które się rozpadają. Pojęć, które zaczynają być inaczej definiowane. Gdy sposób nazywania rzeczywistości staje się słownikiem z wykropkowanymi miejscami zamiast danych słów. A jednocześnie specyficzną tożsamość ma tu również choroba. Ciało Lii umiera na zewnątrz i walczy wewnątrz. Mamy dwie płaszczyzny opowieści o tym, co znaczy przygotować się do odejścia. Czy możliwy jest jakikolwiek bunt wobec destrukcji fundamentalnej, czyli odmawiającego posłuszeństwa ciała?

„Mapy naszych spektakularnych ciał” to książka obrazująca wyjątkową wrażliwość głównej bohaterki. Chodzi o dobór scen, w których uczestniczy – z życia codziennego, ale również z przeszłości, dość dokładnie tu portretowanej. Mortimer wybiera bardzo specyficzne sytuacje. Opowiada o niuansach ludzkiej duszy w naprawdę finezyjnie dobranych scenach. Codzienne życie toczące się na kartach tej powieści jest życiem zapisanym w takich szczegółach, o których literatura nie opowiada codziennie. Autorka konfrontuje swoją bohaterkę z przeżyciami granicznymi, ale proponuje również spotkania z ludźmi, którzy zapamiętują się w danych wydarzeniach, bo to wszystko – choć codzienne – staje się jednak nietuzinkowe. Jest tu też wiele symbolicznych scen z realistycznego opisu codzienności Lii, których symbolikę potęguje lub wikła uzupełniająca narracja atakowanego ciała kobiety.

To nie tylko wyjątkowo oryginalny pamiętnik walki z chorobą, z którą tak trudno wygrać. To również książka oddająca głos samej chorobie. Maddie Mortimer stworzyła bardzo spójną, choć rozbudowaną powieść, która z jednej strony jest poruszającą historią jako całość, z drugiej jednak – strukturalnie nadaje się do czytania powolnego, smakowania fragmentów, sięgania wstecz i porównywania. Główna bohaterka, „w równej mierze egocentryczna i empatyczna”, usiłuje znaleźć swój głos, by opowiedzieć o cierpieniu, głos z jej wnętrza zaś egocentrycznie skupia się na wykreowanej przez autorkę tożsamości. W grze o przetrwanie nikt nie weźmie jeńców. Opowiadając o doświadczeniu granicznym, Mortimer stara się podważać i dekonstruować każdą granicę stawianą twórcy przez model narracji. I jeśli mieć na uwadze, że jest to literacki debiut, wszystkich nowatorskich rozwiązań narracyjnych autorka używa wyjątkowo świadomie, konsekwentnie i daje swojej powieści możliwość wielu różnorodnych odczytań.