Zasypiałem podczas seansu „Angielskiego pacjenta”. Lekturę porzuciłem po kilkunastu stronach. Co zatem spowodowało, że sięgnąłem po „Divisadero”? Przekora, naturalnie przekora. Ona wielokrotnie powodowała, że sam sobie spuszczałem czytelnicze baty, że sam się katowałem literacko, sam sobie wbijałem ciernie w duszę przy czytaniu czegoś, co po prostu męczy. Zmęczyło mnie „Divisadero” okrutnie i jedyne, co mogę o tej książce napisać we wstępie to konkluzja, iż jest to siląca się na intertekstualną głębię historia obyczajowa rodem ze stron publikacji wydawnictwa Harlequin, nieco bardziej subtelniejsza niż książki wspomnianej oficyny. Opowieść mdła, nieszczera, połączona z wielu wątków, motywów i symboli, które całościowo prezentują się doprawdy marnie. Książka o spoglądaniu na dwie różne życiowe historie z oddalenia („divisar” znaczy „patrzeć na coś z oddali”), rujnująca obie te historie pretensjonalnością i statycznością opisu.
Najpierw znajdziemy się w Kalifornii. Na farmie w Petalumie rozegra się życiowy dramat. Młodziutka Anna wda się w romans z Coopem, pomocnikiem swojego ojca. Jej siostra Claire zmuszona będzie mierzyć się z tym, co przyniesie koniec tego tajemnego romansu. Żeby było bardziej ckliwie, Claire jest dzieckiem adoptowanym, w związku z tym ojciec Anny przeżyje tym większy dramat, że po nakryciu młodych w miłosnym uniesieniu, porzuci go jego jedyna biologiczna córka. Anna znika, drasnąwszy wcześniej dość boleśnie ojca kawałkiem szkła (proszę o nim pamiętać, bo szkło pojawi się potem w zupełnie innej opowieści i będzie mieć dość duże znaczenie dla jej połączenia z tą kalifornijską). Coop rzuca się w wir hazardu na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie po jakimś czasie odnajduje go Claire i wiezie z powrotem na farmę, na której ma się rzekomo pojednać z ojcem Anny.
Już w pierwszej części dowiadujemy się, iż Anna ni stąd, ni zowąd znajdzie się nagle na południu Francji, gdzie spróbuje rekonstruować losy pewnego pisarza, uwikłanego w sieć skomplikowanych zależności między niejaką Marie-Neige, którą adoruje a jej mężem Romanem. Teraz czas na zwrócenie uwagi na to, dlaczego wątek kalifornijski i francuski łączą się ze sobą(oba toczą się w innym czasie, historia Luciena Segury jest niejako antycypacją losów Anny, Claire i Coopa). Proszę bardzo, Ondaatje pisze następująco: „Nasze historie wciąż powtarzają się w naszym życiu, niezależnie od tego, co opowiadają”. Związków między snutymi opowieściami będzie co nie miara, ale najistotniejszym z nich jest uczuciowa zależność w miłosnym trójkącie. Na farmie tworzą go Anna, Claire i Coop, w urokliwym francuskim domu w Dému Lucien Segura, Roman i Marie-Neige. Każde z nich wikła się w życiu w szereg skomplikowanych relacji z pozostałą dwójką i każde na swój sposób próbuje zrozumieć nie tylko sens własnych uczuć, ale także istotę wzajemnych zależności, jakie łączą ich z pozostałymi bohaterami. Nad wyraz czytelna będzie paralela zapominania imion. Coop myli tożsamość dwóch bliskich mu kobiet, podobnie dzieje się z Marie-Neige, która do Luciena zwraca się imieniem Romana. W obu opowieściach Michaela Ondaatje istotna jest rola odkrywania przez nieświadomość, docierania do sensu własnych uczuć i motywów postępowania w życiu.
To także opowieść o ukrywaniu w sobie innych i o konsekwencji poddania się przypadkowi, który na zawsze ukształtuje nasze dalsze życie. Autor wspomina, iż „Ukrywamy w sobie inne osoby, nawet takie, których prawie nie znaliśmy. Nosimy je w sobie aż do końca życia, przekraczając kolejne granice”. Jest to zatem także opowieść o przekraczaniu granic (szeroko pojętych), albowiem tytułowe Divisadero ma drugie znaczenie. To również ulica stanowiąca granicę między San Francisco a otaczającymi miasto polami.
Koncepcja jest ciekawa, wszystko można byłoby tu ze smakiem ułożyć, ale mnie lektura tej książki doprowadzała jedynie do kolejnych ziewnięć. Dodatkowo rozbawiło mnie inkrustowanie wypowiedzi bohaterów wyimkami z twórczości Szekspira, Dumasa, Flauberta czy Dickensa. Piękny, choć pretensjonalny sposób na to, by sprawić wrażenie, iż oto obcując z dość przeciętną opowieścią obyczajową, mamy do czynienia z jakimś intelektualnym traktatem o istocie przemijania, pasji miłości i cieniu rozczarowania. „Divisadero” to książka, która mogłaby się bronić jeszcze tym, iż sama w sobie jest swoistą grą z pisaniem (Segura to pisarz, Anna także zajmuje się kreowaniem nowych światów w słowach) i w dość specyficzny sposób o pisaniu opowiada. Jednak i w tej kwestii Ondaatje nie jest w stanie zafrapować.
Wiem, że wiele kwestii spłaszczam, z kilku rozwiązań fabularnych ironicznie szydzę. Wiem, że być może nieuważny ze mnie czytelnik, że pewnie nie wychwyciłem malowniczej głębi przekazu. Wiem to i tak naprawdę się tym nie przejmuję. Uważam bowiem za osiągnięcie fakt, iż udało mi się tę ckliwą opowieść przeczytać do końca.
Wydawnictwo Świat Książki, 2009
Taka proza nie zdarza się często. Judy Budnitz pisze w bardzo obrazowy sposób, potrafi zaczarować już od pierwszych słów swoich tekstów i pozostawić w rozczarowaniu, że to już ostatnia kropka, a jednocześnie w wielkim napięciu, gdyż większość opowiadań zawartych w zbiorze „Ładne duże amerykańskie dziecko” zaczyna się tak naprawdę tuż po ich zakończeniu, w wyobraźni pozostawionego z literacką grą autorki czytelnika.
To moja pierwsza przygoda czytelnicza z amerykańską prozaiczką i myślę, że trafiona, bo obrazująca dość wyraźnie, że współczesne pisarstwo zza oceanu ma się nadzwyczaj dobrze. Budnitz przykłada Stanom Zjednoczonym krzywe zwierciadło, w którym jej ojczyzna ze swoimi problemami, konfliktami, uprzedzeniami i kompleksami musi się przejrzeć. Autorka wyszydza mit „american dream” w opowiadaniu „Skąd pochodzimy”, kpi z zakompleksionych Amerykanek w „Nadii”, boleśnie wskazuje wciąż żywe problemy rasizmu w „Zanurzeniu” oraz „Cudzie”. Głównym jednak tematem tekstów o charakterze obyczajowym i psychologicznym są… światy w nich przedstawione, które wymykają się jakimkolwiek klasyfikacjom, modyfikują się w najbardziej dziwacznych kierunkach, nabierają nowych znaczeń, eksplodują nagromadzeniem emocji i ukrytej symboliki. Budnitz bardzo często wychodzi od sytuacji realistycznych, by dojść w finale do nieoczekiwanych rozwiązań. Chociaż te teksty wydają się w większości osadzone w amerykańskich realiach, wszystko może stać się w nich możliwe i doprawdy trudno jednoznacznie powiedzieć, czy autorka bawi się w nich formą czy też treścią.
W opowiadaniach Budnitz odnajdziemy co najmniej dziwne elementy. Dość wspomnieć plantację amputowanych kończyn, fermę z uwięzionymi domokrążcami, państwo po drugiej stronie ziemi, gdzie ludzie chodzą do góry nogami i za nic mają prezydenta USA czy też narzeczoną z katalogu wysyłkowego, którą dostarcza się bezpośrednio do domu kupującego. Tylko pozornie to wszystko może wydawać się nie na miejscu, tylko pozornie szokować i wywoływać niepokój. Kiedy czyta się te teksty, odnosi się wrażenie, że właśnie owe surrealistyczne elementy są najbardziej czytelne i najwięcej znaczą. Mistrzostwo Budnitz polega bowiem na tym swoistych ucieczkach od realności, odrzucaniu konwencjonalnych prawideł rządzących zarówno życiem, jak i sposobem realistycznego odzwierciedlenia tego życia. Symbolika wszystkiego, co absurdalne i niemożliwe mówi o wiele więcej niż statyczny opis prozy życia, od jakiego autorka najczęściej wychodzi.
Teraz parę słów o tematyce opowiadań, a jest naprawdę rozmaita. Wiodące motywy to problem macierzyństwa i dojrzewania do niego oraz toksyczne relacje zwłaszcza matek i córek, akcentowane wyraźnie w „Chluście” czy „Gościach”. Mamy dwójkę amerykańskich dzieci. Jedno ukrywa się w brzuchu matki przez lata po to tylko, by przyjść na świat w rzekomo lepszym i piękniejszym świecie, który je rozczaruje. Drugie wcale nie jest ładne i prawdopodobnie ukryło się w ciele innego. „Cud” opowie o tym, co będzie się działo, gdy białemu małżeństwu urodzi się nagle czarny jak smoła potomek, który pewnego dnia całkiem wybieleje. Nie tylko wspomniane teksty sugerują, iż mamy do czynienia z prozą bardzo kobiecą i traktującą o subtelnościach odczuwanych przede wszystkim przez płeć piękną. Fantastyczne opowiadanie „Matczyzna” zobrazuje specyficzny typ matriarchatu, do którego wdarcie się przez mężczyznę wywoła akt unicestwienia intruza. Jednocześnie tekst zamykający zbiór jest specyficzną formą antropologicznego i socjologicznego wywodu, ujawniającego dość wyraźne feministyczne inklinacje Budnitz.
Autorka tworzy także opowiadania o charakterze politycznym i społecznym. Przykładem może być „Nadia”. Jeżeli istnieje coś takiego jak amerykański wzorzec kobiecości, to Budnitz w tym tekście rozprawia się z nim, sygnalizując jednak problematykę niesprawiedliwości i biedy panującej w jakimś odległym kraju, z którego zostaje sprowadzona narzeczona dla amerykańskiego nauczyciela. Równie ciekawe wydaje się być opowiadanie „Kształtowanie twarzy”, którego ironiczna gra tytułowych dwuznaczności wprowadza nas także w problem umacniania się totalitaryzmu i tyranii. Zderzenie dwóch cywilizacji ma miejsce w najbardziej chyba subtelnym tekście zbioru, w „Słoniu i chłopcu”. Krytykę amerykańskiej państwowości dostrzeżemy w groteskowym oczekiwaniu na symulowany przez prezydenta koniec świata, którego konsekwencje w „Gotowości” mogą być co najmniej zaskakujące.
Budnitz zręcznie łączy realizm z magią, prawdę ze zmyśleniem, kpinę z patosem i konkret z abstraktem. Dwanaście opowiadań tworzy w zbiorze „Ładne duże amerykańskie dziecko” dwanaście przekonujących dowodów na to, iż kwestionując reguły opowiadania o świecie, jednocześnie wspaniale tworzy się je na nowo. Myślę, że ta książka w udany sposób prowadzi ekscytujący dialog z czytelnikiem, a lektura zmusi do nieustannego zadawania sobie pytania o to, czy Budnitz rzeczywiście chce przekazać to, czego można się tylko domyślać.
Wydawnictwo Znak, 2009
Myślę, że to, czego dokonał Eustachy Rylski, powinien zrobić każdy świadomy odbiorca literatury. Takie podsumowania na pewno są potrzebne. „Po śniadaniu” to zbiór siedmiu esejów o twórcach, którzy wywarli na autora wpływ, z którymi przeżył Rylski swego rodzaju intelektualny romans, którzy są mu z różnych powodów bliscy i z którymi obcowanie wpłynęło na jego sposób postrzegania świata i kierunek rozwoju własnego pisarstwa.
Mamy zatem siedem tekstów o charakterze konfesyjnym o siedmiu wielkich literatach, z jakimi autor „Warunku” wchodzi w specyficzny dialog i którym dziękuje za to, że we właściwym czasie uświadamiali mu właściwe sprawy. To dość specyficzna siódemka, dobrana ściśle według autorskiego klucza i interpretowana w konwencji egzystencjalno – ironicznej, albowiem twórczość każdego z opisywanych pisarzy jest dla Rylskiego punktem wyjścia do rozważań o świecie, naturze ludzkiej i specyfice samego procesu czytania.
Wielkość rosyjskiej literatury podkreśla wyróżnienie dwóch twórców z tego kraju. Choć Rylski skupia się przede wszystkim na Turgieniewie i Błoku, jego rozważania mają charakter dziennika z podróży po bezkresnej Rosji i uniwersalnych w swym przesłaniu dzieł autorów zza wschodniej granicy. Autor opisuje swoją mentalną współzależność z bohaterką „Zapisków myśliwego” i wspomina żar, jaki w nim roznieciła przed laty. Równie trwale zapada mu w pamięć Kat'ka Błoka, a w oparciu o „Dwunastu” oraz „Scytów” udowadnia Rylski, iż w przebogatej znaczeniowo rosyjskiej literaturze poeta znalazł swoje miejsce i wpisał się w historię literatury trwale i sugestywnie.
Najbardziej frapująco pisze o Hemingwayu. Opis ideowego dialogu, jaki podejmuje autor „Wyspy” z pisarzem, wzbogaca wspomnienie inżyniera Jana, który przez negację dokonań Hemingwaya bardziej Rylskiego do niego przybliżył. Uważam, że esej na temat autora „Komu bije dzwon” jest najlepszym przykładem na to, w jak silną zależność od przesłania prozy wejść może życie przejętego lekturami czytelnika i jak potem ta zależność weryfikowana jest przez zmianę punktu postrzegania rzeczywistości. Rylski ciepło pisze o Hemingwayu, a jednak coś w nim kwestionuje. Podobnie ambiwalentny stosunek ma do André Malraux, chociaż nadmierna dygresyjność odbiera jednak przyjemność czytania o jego drodze twórczej. Tu dochodzę do stwierdzenia, iż Rylski traktuje swoich twórców dość specyficznie i niejednoznacznie. Pisanie o nich jest niejako wtapianiem się w ich pisarstwo, komentarze zaś do dylematów życiowych swych ulubionych autorów są dla Rylskiego specyficzną formą komentowania samego siebie i własnych oczekiwań czytelniczych.
„Po śniadaniu” jest zbiorem tekstów pasjonujących, ale jednocześnie nierównych. Mało odkrywcza i rażąco patetyczna egzegeza „Dżumy” nie wnosi niczego nowego do tego, co o tej powieści już napisano i powiedziano. Jednocześnie przedstawia nam Rylski Camusa po raz drugi, jest w tym dość wtórny i opowieść o epidemii w Oranie nie porywa tak samo jak nie poruszają rozważania na temat Malraux. Bardzo przewrotnie i dowcipnie za to kończą się czytelnicze wyznania Rylskiego, bo ostatni esej jest zaiste wybornym postawieniem ostatniej kropki w tej książce. Truman Capote i jego „Śniadanie u Tiffany’ego” nabierają nowego blasku, będąc zarazem ironicznym podsumowaniem rozważań o literaturze.
Jeśli ktoś myśli, że Rylski nie „zapisuje na nowo” żadnego rodzimego twórcy, jest w błędzie. Na wyróżnienie zasłużył sobie Jarosław Iwaszkiewicz. Pisarz, który dla autora „Człowieka w cieniu” pokazuje swą wielkość i siłę w wiecznym wyobcowaniu. Dowiemy się, iż w Iwaszkiewiczu szuka Rylski potwierdzeń, nie odkryć. A jedność z nim wyrazi w następujących słowach: „Iwaszkiewicz nie mówi, że wszystko w porządku. On mówi, że przemijanie ludzi, zwierząt, drzew, nawet rzeczy jest cholernie nie w porządku i wprawdzie nie dostrzegam w jego twórczości buntu, bo to nie ta natura, to słyszę w niej pogańską niezgodę, z którą solidaryzuję się jak z mało czym”.
Choć Rylski igra sobie sprytnie zarówno z omawianymi twórcami, jak i z czytelnikami tych omówień, nie można odmówić mu gracji, rozsądku i sugestywnej siły przekazu. „Po śniadaniu” bowiem jest opowieścią nie tyle o rozumieniu literatury, co o dogłębnym jej odczuwaniu. Czy autor mówi tutaj jednak do końca prawdę o swoich czytelniczych doznaniach? Niejednoznaczność tej książki ukazuje jednak coś bardzo jednoznacznego – nie sposób żyć bez literatury, nie sposób z nią nie romansować. A Rylski udowadnia, że można to robić z klasą.
Wydawnictwo Świat Książki, 2009
Zbiór dwunastu opowiadań Wojciecha Chmielewskiego, opatrzony tytułem jednego z nich, jest w gruncie rzeczy dość duszny i osadzający w czytelniku jakiś ciężar, trudny do zwerbalizowania, ale pozostający na bardzo długo. Pozornie otrzymujemy od Chmielewskiego coś, czego naprodukowano już naprawdę dużo we współczesnej polskiej prozie, a mianowicie garść mocno osadzonych w realiach codzienności opowieści o zwykłych, szarych ludziach. To, co stanowi jednak o specyfice tego zbioru to umiejętność nieszablonowego i sugestywnego zstępowania do głębi uczuć i przeżyć, przez co wszystkie teksty w „Brzytwie” stają się ostrym ostrzem, które zatapia się w duszach bohaterów, krojąc ich wnętrze na mikroskopijne cząstki, z jakich autor układa coś na kształt alternatywnego świata niedopowiedzeń i wieloznaczności.
Wiwisekcja duszy oraz rozprawianie się ze wspomnieniami i bolesną przeszłością to dominujące motywy w tekstach Chmielewskiego. Bohaterka „Zgonu” mierzy się ze swą jaźnią, symbolicznie uciekając od samej siebie. Artystka w jesieni życia w „Zasypanej wsi” dokonuje gorzkiego rozliczenia ze swym dotychczasowym istnieniem. Przypadkowe spotkanie koleżanki ze studiów rozbija w „Pyzie” uporządkowany tok życia spełnionego męża i ojca, każąc mu zastanowić się nad tym, jakim człowiekiem się stał, jakim uczyniły go okoliczności i czy przeszłość, w której tak mocno angażował się w walkę z komunistycznym reżimem, może teraz wedrzeć się obecną nijakość jego życia.
Drugi charakterystyczny motyw spajający opowiadania to motyw wędrówki. We wspomnianym już „Zgonie” młoda dziewczyna spontanicznie podejmuje decyzję o wyjeździe z wielkiego miasta i powrocie w rodzinne strony. Bohaterka „Zasypanej wsi” odbywa specyficzną podróż w czasie i przestrzeni, zespolenie zaś z tytułową Schmergrube stworzy jej możliwość zrozumienia sensu swej egzystencji. Rowerowa wędrówka na stary kirkut czy też podróż służbowa, w którą udaje się bohater tytułowego tekstu, staną się drogowskazami, punktami wyjścia do innego myślenia o sobie i o otaczającym świecie. Tragiczna historia miłosna rozgrywająca się w tle hali targowej będzie miała swój finał w wędrówce na miejsce ostatniego spoczynku ukochanej Romana z opowiadania „Roman i dziewczyna”. Wędrowanie będzie dla bohaterów Chmielewskiego swoistą drogą duchowej ekspiacji i sposobem na zrozumienie spraw, z których trudno jest im się zwierzyć, nawet samym sobie.
Autor nie pozwala sobie na żadne ujawnienie w tych krótkich tekstach. Widzimy wyraźnie, że stoi obok zdarzeń, że bacznie się im przygląda i że wszystkie opisane sprawy to efekt uważnego i mądrego podglądania innych. Chmielewski zaskakuje także formą. Niepowtarzalne „Słońce” to świetnie skonstruowane miniatury literackie z życia tych, o których literatura na co dzień nie pisze. Na dwóch stronach „Cyganki” znajdziemy więcej ukrytej treści niż w wielostronicowych analizach przypadków tworzonych przez socjologów i psychologów. Jest to zatem zbiór, który warto znać, choć lektura do łatwych nie będzie należeć. Dzięki Chmielewskiemu bowiem, a może przez niego, sięgniemy podczas czytania do wnętrza samych siebie i zwrócimy uwagę ma myśli i emocje, które na co dzień ukrywamy.
Prozaik ociera się w swych opowiadaniach o banał, ale czyni to wdzięcznie i niepowtarzalnie. Najbardziej statyczne i przewidywalne w swej wymowie „Urodziny” kreślą grubą kreską moment przemiany w życiu samotnego warszawskiego yuppie z chwilą pojawienia się w jego życiu dość pretensjonalnej dziewczyny. Okaleczający się bohater „Brzytwy” swoje lęki, frustracje i pretensje do świata przerzuca na precyzyjne cięcia po rękach. W końcu dziewczyna ze „Zgonu” wysłuchuje zwierzeń koleżanki o tym, jak rozpoczyna się i kończy wiele związków między ludźmi. Nie są to jednak kwestie potraktowane powierzchownie. Banalność i sztampowość niektórych rozwiązań fabularnych niesie w sobie jednocześnie sporo symbolicznych ścieżek interpretacyjnych. A kroczenie po nich banalne z pewnością nie jest.
Myślę, że warto poświęcić wieczór na poznanie „Brzytwy”. Myślę, że warto zwrócić uwagę na to, iż objawia nam się w tej książce autor, który potrafi być prawdziwie otwarty na życie i który nigdy tak naprawdę nie stawia w swoich tekstach decydującej kropki.
Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 2008
Nie można odmówić Manueli Gretkowskiej pasji i zaangażowania w życie społeczne podczas ostatnich lat, ale nie można także powiedzieć o „Obywatelce”, że to książka dobra. Chociaż stanowi niezwykle dynamiczny i wnikliwy zapis pierwszych miesięcy tworzenia i funkcjonowania w Polsce Partii Kobiet, jest jednocześnie tekstem bardzo stronniczym, nadmiernie podporządkowanym emocjom i – co tu ukrywać – konstrukcyjnie niedopracowanym, chwilami mocno chaotycznym. Kolejna książka Gretkowskiej nie wpisze się w żaden sposób w dzieje polskiej literatury, ale jestem przekonany, iż zarazi wiele odbiorczyń (i odbiorców także) zapałem do pracy na rzecz Polski. Polski, która może niekoniecznie jest kobietą, ale Polski, która na pewno potrzebuje takich ciekawych inicjatyw jak Partia Kobiet. Ugrupowanie w chwili obecnej jest sporą niewiadomą, ale i każe mieć nadzieję na to, iż polska polityka przestanie być hermetycznym światem patriarchalnych mędrców w dobrze skrojonych garniturach, że zacznie być bliższa życiu, że aktywizować będzie ludzi do tej pory stroniących od polityki.
Wracam jednak do książki, bo to o niej chcę pisać. Pierwsze czterdzieści stron jest zapchane nijakimi zapiskami i podczas ich lektury zacząłem się zastanawiać, czy dobrnę do końca. Kiedy pojawia się pomysł, manifest Partii Kobiet i opisy pierwszych działań związanych z wcielaniem śmiałego planu w życie, pamiętnikarska opowieść Gretkowskiej nabiera rumieńców. Myślę, że te bardzo osobiste zapiski mają uwiarygodnić pisarkę w roli społecznej działaczki. Nic to, że jest dyletantką w sprawach, do jakich chce się zabrać. Nic to, że na początku trudno jej przekonać do swoich pomysłów innych. Założenia programowe Partii Kobiet wypływają z gorzkiego rozczarowania i ich siła polega na prawdzie skrytej między kolejnymi zarzutami dotyczącymi tego, jak w naszym kraju traktowane są kobiety. Dalsze strony „Obywatelki” będą traktować o kolejnych potknięciach na drodze realizacji celu partii, Gretkowska będzie opowiadać o dylematach osobistych oraz rozterkach wszystkich ludzi, którzy od początku wspierali jej zamierzenia mrówczą i charytatywną pracą. Choć pamiętnik traktuje o myślach, działaniach i poglądach mocno nacechowanych emocjonalnie, książka po pewnym czasie „stygnie” i ogranicza się jedynie do suchego komentowania zmian, jakie zachodzą w życiu samej Gretkowskiej, która medialnie dzieli się na pisarkę promującą dość kiepską książkę („Kobieta i mężczyźni”) oraz zaangażowaną społecznie działaczkę, próbującą ogarnąć całą machinę kreującą wizerunek nowego ugrupowania politycznego w Polsce.
Myślę, że problem Gretkowskiej polega na tym, że zbyt wiele chce, a zbyt powierzchownie analizuje swoje pragnienia i plany. „Obywatelka” grzmi w końcowych zdaniach patetycznymi ogólnikami, budującymi wypowiedź niejednego profesjonalnego polityka. Pisząc o klęsce (dziewczyny nie zdążyły, nie zorganizowały się jak należy, zbyt dużo czasu straciły na rozwiązywaniu małostkowych problemów, nie ogarnęły całości przedsięwzięcia, nie miały wsparcia finansowego i dostatecznego zainteresowania mediów), autorka podkreśla, iż działania jej oraz innych uświadomionych przez nią pań, miały głęboki sens i przyniosą w przyszłości zmianę w społecznym i politycznym traktowaniu polskich kobiet. Wydaje mi się, że do sukcesu Partii Kobiet w przyszłości konieczne są merytorycznie przemyślane i właściwie rozegrane działania marketingowe, a na pewno nie jest takim działaniem opublikowanie zapisków z gorących miesięcy, których grono odbiorców docelowych i tak jest z góry ustalone.
Życzę Partii Kobiet jak najlepiej. Życzę wszystkim jej zaangażowanym działaczkom docenienia przez społeczeństwo. Życzę mocnego, spójnego i mądrego programu i życzę umiejętności wdrażania w życie jego wytycznych. Życzyłbym sobie jednak, by kolejna książka Gretkowskiej (będzie taka na pewno, w końcu autorka nie ukrywa, że żyje z pisania) o charakterze publicystycznym miała przemyślaną kompozycję, mającą odnieść jakiś skutek. Rwana narracja „Obywatelki” nie pozwala jednoznacznie określić, po co i dla kogo ta książka została napisana. A oklejanie okładki awangardowym zdjęciem roznegliżowanych pań i obicie ją hasłem „Polska jest kobietą” nie skusi do lektury potencjalnie nowych i potrzebnych partyjnym kobietom czytelników.
Wydawnictwo Świat Książki, 2008
Wydanie tej książki to prawdziwe wydarzenie dla wielbicieli Tadeusza Konwickiego. Zbiór tekstów, stanowiących wnikliwe studium dojrzewania autora, jest z pewnością wspaniałym prezentem dla tych wszystkich, którzy od 1995 roku, czyli od opublikowania „Pamfletu na siebie” czekają na jego nową książkę. Konwicki nie pisze i nie wydaje, bo prawdopodobnie powiedział i napisał już wszystko to, co chciał przekazać. „Wiatr i pył” z ironicznym autorskim dopiskiem na okładce („To moje?”) jest świadectwem zaangażowanej drogi twórczej wybitnego powieściopisarza i reżysera filmowego. Trud kompilacji tekstów autora pisanych od 1947 roku po lata niedawno minione zadali sobie Przemysław Kaniecki i Tadeusz Lubelski, których nieoceniona pasja i szacunek dla Konwickiego pozwoliły na to, by wziąć do ręki jeszcze jedną jego książkę. Autora „Sennika współczesnego” przedstawiać nie trzeba, ale ci, którzy go nie znają, mogą udać się w pasjonującą podróż po zakamarkach myśli twórcy, którego teksty – dotąd niepublikowane lub publikowane fragmentarycznie – wniosą bardzo wiele do recepcji jego twórczości, tak bogatej znaczeniowo, tak wielobarwnej i tak zakorzenionej w polskości, z którą Konwicki wszedł w specyficzną zależność.
„Wiatr i pył” otwiera opowiadanie z 1947 roku „Kapral Koziołek i ja”. Rozpoczynamy wędrówkę po życiu twórcy od wojennego tekstu o mierzeniu się z partyzanckim przeznaczeniem, o kompleksie inteligenta, o dumie, powinności i karności i o afirmacji życia, do której autor przez cały czas w swej twórczości nawiązywał. Zbiór zamyka natomiast niezwykle osobisty tekst o specyficznej więzi, jaką autor odczuwa z naszym narodowym wieszczem i o krainie młodości, do której Konwicki zabrał nas przecież między innymi w „Kronice wypadków miłosnych” czy w „Bohini”. Między partyzanckim opowiadaniem a sentymentalną rozprawą z Mickiewiczem kryje się Konwicki szczery, chwilami zuchwały, nieustannie zadziwiony światem i ludźmi i wiecznie mierzący się z narodowymi sprawami, wokół których koncentruje się jego twórczość. Wyborna to lektura i wspaniałe poznawanie go na nowo. Nie mogę pisać o Konwickim bez emocjonalnego zaangażowania, bo jego powieści odegrały ważną rolę w moim życiu, dlatego postaram się przedstawić go tak, jak przedstawić warto. Dowcipnie i z humorem, ale jednocześnie poważnie i sentymentalnie. „Wiatr i pył” to przecież publikacja, w której specyficzne sacrum pomiesza się z profanum, w której tuż obok śmiertelnej powagi pisania o sprawach ważnych i bolesnych znajdzie się zawsze specyficzny dla Konwickiego humor i naprawdę rzadka w dzisiejszych czasach autoironia.
Eseje, fikcyjne listy, recenzje, felietony, opowiadania i zwyczajne zapiski dotyczące drogi twórczej i codziennych drobnych zdziwień związanych ze światem oraz człowiekiem. Jak o tym wszystkim spójnie napisać? Mądrość i rozwaga autora „Nic albo nic” idzie w parze z bezkompromisowością sądów o otaczającej go rzeczywistości, która wywoływała w nim na przemian euforię, rozpacz, gniew i radość. Myślę, że warto zacytować tego człowieka, oddać jemu samemu głos i niech głos ten świadczyć będzie o wyjątkowości „Wiatru i pyłu”.
Takie choćby rozważania o literaturze z 1953 roku. „Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma literatury fikcyjnej. Nawet w bajki, którymi bohaterami są mrówki, wkładał autor spory zasób osobistego doświadczenia i osobistej obserwacji. Najwięksi pisarze pisali o ludziach, których znali, których lubili lub nie cierpieli, pisali o sprawach, w które byli osobiście zaangażowani”. To, co wyszło spod pióra Konwickiego i to, co zostało nakręcone pod jego czujnym okiem to twórczość silnie zaangażowana i szczera. Zadziwiająca jest ta jego chęć do poszukiwania autentyzmu w tekstach kultury, z jakimi przez lata się stykał. Zadziwiające jest dążenie do prawdy, której nie odmawiał nikomu i niczemu. Fikcja literatury dla Konwickiego jest czymś absurdalnym. Podkreślanie prawdziwości literatury idzie w parze z prawdziwością tego wszystkiego, co autor robił, mówił i czynił. Jednocześnie w rok później Konwicki mocno zżyma się na korowód rzekomych dokonań artystycznych. „Naszych rozważań o sztuce i kulturze starczyłoby na kilka pokoleń. Omówiliśmy wszystko, wszystko też już wiemy, tylko dzieł artystycznych jakoś niewiele”. W parze z poszukiwaniem prawdy w sferze kultury szło u niego także stawianie tej kulturze coraz większych wymagań. Wymagania stawiał Konwicki także samemu sobie. Nie omija w swych rozważaniach tak wstydliwych spraw jak wpisanie się swoim produkcyjniakiem „Przy budowie” w koszmarny rys polskiej literatury epoki socrealizmu. Dążąc do prawdy i swobody wypowiedzi twórczej, stawia wysoką poprzeczkę każdemu własnemu dokonaniu, któremu przygląda się wnikliwie. Oceniając świat wartości kulturalnych, ocenia także samego siebie. Surowo ocenia.
To, co warte jest wyróżnienia w zbiorze jego rozproszonych dotychczas utworów to sposób obrazowego utrwalenia na papierze osobowości, które znaczyły dla Konwickiego bardzo wiele. Pięknie żegna się z Tadeuszem Borowskim, poruszająco opowiada o twórczej matni Ścibora Rylskiego, bez zbędnych słów i patosu oddaje hołd postaci Janusza Korczaka. Ironicznie igra sobie z Gombrowiczem, docenia Andermana, przekonująco opowiada o twórczości filmowej Aleksandra Forda. Choć tak często podkreśla przejmujące uczucie osamotnienia i zagubienia w świecie, widzimy, że mądrych i światłych ludzi zawsze miał obok siebie oraz że umiał z tych znajomości czerpać wiele korzyści.
Teraz co nieco o dowcipie Konwickiego, bo przecież nie może go zabraknąć w tym zbiorze. Wybuchy śmiechu towarzyszyć mogą czytającemu przy lekturze zmagań heroicznie z żoną pisanego bardzo historycznego scenariusza filmowego, przy poznawaniu literackiego odkrycia poetyckiego autora z początku 1958 roku, jakim był taszyzm poetycki, przy czytaniu o rozterkach antypodróżnika, którego wysłano do Ameryki, a który uznaje, że „Gwałtowne, kilkugodzinne skoki z kontynentu na kontynent to coś wyjątkowo wbrew naturze, wbrew prawom przyrody. To jakaś nieprzyzwoitość ubliżająca Panu Bogu, który przecież wszystko trochę inaczej pomyślał”. Jest w tej książce bardzo wiele humoru słownego i sytuacyjnego. Humoru wynikającego z umiejętności śmiania się przede wszystkim z samego siebie.
Zbiór zamykają jednak teksty refleksyjne, melancholijne i pełne smutnej zadumy nad światem. Oto bowiem już w 1987 roku Konwicki formułuje myśl, pojawiającą się potem w rozmaitych kontekstach i będącą gorzkim świadectwem człowieczeństwa przełomu wieków: „Pod koniec XX wieku trudno się zachwycać człowiekiem. W tych latach agonii drugiego tysiąclecia naszej ery ciężko kochać człowieka. Człowiek – to już nie brzmi dumnie”. Myślę, że lektura późniejszych tekstów z „Wiatru i pyłu” da odpowiedź na pytanie, dlaczego autor „Wniebowstąpienia” nie ma już zbyt wiele do powiedzenia współczesnemu odbiorcy. Jestem przekonany, iż cała jego dotychczasowa twórczość broni się znakomicie, a najnowsza książka będzie jedynie potwierdzeniem, iż jest Tadeusz Konwicki postacią nietuzinkową i jedynym w swoim rodzaju twórcą, którego nie zawsze Polska kochała, bo zbyt wiele prawdy o tej Polsce mówił, zbyt prawdziwą Polskę filmował i zanadto skrupulatnie Polskę z jej antagonizmów i kompleksów rozliczał.
Autorowi należy się nagroda. Jaka? Sam o niej ironicznie pisze w 1999 roku: „Za co ma być ta nagroda? Za to, że żyję wśród Was tyle lat i nie palnąłem sobie w łeb. Zacisnąłem zęby, przymrużyłem oczy, brnę przed siebie, starając się nie zwracać uwagi na bliźnich, którzy wokół mnie poniewierają Dekalogiem”. Dodam tylko, że nagroda należy się Panu Tadeuszowi przede wszystkim za to, iż mimo tego wszystkiego nie został obojętny wobec tych wszystkich bliźnich.
Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 2008
Truizmem jest to, co napiszę na wstępie, ale takie optymistyczne książki jak „My, naród” są dzisiaj potrzebne Polsce i Polakom. Chociaż nie mogę się zgodzić ze wszystkimi tezami, zawartymi w tej publikacji, z pełną odpowiedzialnością mogę ją polecić jako odtrutkę na codzienny polski marazm, smutek, poczucie rozczarowania i bylejakości. Tomasz Lis w swej kolejnej książce stawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Oto bowiem już sam tytuł świadczy o tym, że autor próbuje swe racje wyrażać w imieniu całego narodu, że umieszcza siebie w roli ideologicznego przewodnika i że jego rozważania są rozważaniami całej zbiorowości, która… nie zawsze jest w stanie dostrzec tego jak wielka siła w niej tkwi. Jest w pisaniu Lisa wiele pasji i czuje się to już od pierwszych słów. Myślę, że istotę tej książki autor zdradza już na samym początku, pisząc: „(…) Stratą czasu jest pytanie, co politycy powinni zrobić dla nas. Wolę zapytać, co my sami powinniśmy zrobić dla siebie”. „My, naród” to pełen wewnętrznego napięcia i nieskrywanych emocji zapis odczuć, jakie towarzyszą Lisowi podczas wieloletnich, uważnych obserwacji tego, co dzieje się z Polską i polskością. Nie mogę napisać, że jest to książka w jakiś sposób odkrywcza. Stanowi jednak dowód zaangażowanego patriotyzmu i dalekowzrocznego myślenia, napisany ze swadą i polotem. Bezlitośnie rozprawiający się z narodowymi kompleksami, przywarami, złymi przyzwyczajeniami i nawykami. Książka, wobec której nie można pozostać obojętnym. Mądra książka.
Lis wieloaspektowo rozpatruje cechy naszego charakteru narodowego. Jeden z rozdziałów poświęcony jest wadzie, która jak żadna chyba inna prowadzi w prostej drodze do atrofii społeczeństwa obywatelskiego. To polska zawiść i idąca za nią zazdrość. One w znacznym stopniu blokują nas w działaniach dla dobra kraju. Lis dołącza do nich jeszcze rozważania na temat nieporadności i gloryfikacji przeciętniactwa w Polsce. Wszystko puentuje analizą przyczyn atomizacji Polaków i ich niechęci do osiągania sukcesu. Do tego dochodzi jeszcze kilka gorzkich wniosków dotyczących polskiej edukacji oraz deficytu dumy, której w Polakach jest coraz mniej. Jak na dziennikarza przystało, rozmyślania uzupełniają przykre wnioski dotyczącego wybiórczości mediów polskich, ich prowincjonalizacji i niezgodności z etyką dziennikarską.
„My, naród” nie jest bynajmniej zbiorem kąśliwych uwag o polskości. Każdy z opisanych problemów staje się punktem wyjścia do rozważań o tym, jak sobie z nimi poradzić. Zbyt wiele tu może naiwnej wiary w to, że drobne czyny i słowa są w stanie zmienić społeczeństwo od wieków przekonane o tym, iż drobnostki nie budują dobrze działającej całości, niemniej przekaz tej książki jest jasny i oczywisty – nie sposób zmienić czegokolwiek w Polakach, nie zaczynając od kilku prozaicznych poczynań, jak codzienny uśmiech na twarzy czy życzliwość względem nieznajomych. Można się zastanawiać, czy zalecenia Lisa w swej prostocie nie są jedynie kolejnymi górnolotnymi ideami, jakich wygłasza się przecież w kraju nad Wisłą bardzo wiele. Myślę, że przekonujący jest żar jego pisania i zaraźliwa prawdziwość padających w publikacji słów. Bez względu na to, czy ze wszystkimi zawartymi tam tezami mogę się zgodzić.
Jest w słowach autora duża moc, a chwilami jest i szaleństwo porywania się na coś, co nie może stać się wykonalne. Wszystkie te słowa wynikają jednak z prawdziwej troski o istotę polskości, o przyszłość naszego kraju w globalnym wyścigu, z którego nie możemy przecież zrezygnować. Kiedy patrzy się na tę codzienną, małą i żałosną polskość, warto po lekturze książki Lisa przyjrzeć się jej raz jeszcze i pomyśleć, co zrobić, by nadal była codzienna, ale nie mała i nie żałosna.
Chciałbym podziękować autorowi za książkę, w której nie ma malkontenctwa, nie ma wytykania palcami winnych zaniedbań i pomówień, nie ma wszystkiego tego złego i polskiego, z czym na co dzień musimy się mierzyć. Jeżeli istota polskości ukryta jest przede wszystkim w drzemiących w nas możliwościach i o tych możliwościach można w tak bezpretensjonalny sposób napisać, należałoby sobie życzyć, aby nie tylko takich książek, ale i ludzi z takimi poglądami było w naszym kraju jak najwięcej.
Wydawnictwo Świat Książki, 2008
Litzmannstadt Ghetto. Doskonale zorganizowana machina produkcyjna Niemiec, wykorzystująca pracę uwięzionych tam Żydów czy miejsce, w którym praca dla hitlerowców dawała możliwość najdłuższego przetrwania? Książka Andrzeja Barta koncentruje się na postaci tego, który dla jednych był tyranem, zmuszającym więźniów żydowskiego pochodzenia do pracy na rzecz Trzeciej Rzeszy, dla innych zaś jedynym, który potrafił opóźnić eksterminację łódzkiego getta, z którego przecież uratowało się tak wielu Żydów. Chaim Mordechaj Rumkowski ożyje na kartach „Fabryki muchołapek” i zmuszony będzie poddać się procesowi, na którym stawią się tak znane postacie jak Janusz Korczak, Hannah Arendt czy Lucille Eichengreen. Ta książka wskrzesza duchy tych, którzy za życia nie mogli zostać wysłuchani. Podczas lektury powieści Barta poznamy ich poglądy oraz historie, o których z trudem można dzisiaj opowiadać.
Bart skonstruował książkę niebywale starannie i stworzył na poły oniryczny, na poły realistyczny obraz rzeczywistości, o jakiej różne źródła historyczne informują rozmaicie. Sam proces, który przecież nigdy nie miał miejsca, przedstawiony jest z kilku różnych perspektyw (widzimy go oczyma narratora – autora, żony Rumkowskiego i Marka, chłopca przygarniętego przez Chaima). Wielostronność obserwacji tego, co dzieje się na sali sądowej (umowność miejsca także nabiera tutaj dodatkowych znaczeń) idzie w parze z pocztówkowym wręcz kreśleniem obrazu Łodzi, po której autor oprowadza Dorę, poznaną podczas procesu. Nic w stworzonym przez autora świecie nie jest do końca tym, czym się wydaje. W migotliwej narracji najsilniej oddziałują jednak na wyobraźnię przywołane fakty, zwykle w jednoznacznie negatywnym świetle stawiające Rumkowskiego. Człowiek ten od początku do końca jest całkowicie bierny wobec zdarzeń, jakie mają miejsce obok niego. Siwy starzec w kilku jedynie momentach gwałtownie reaguje na słowa świadków - jakże to jednak dalekie jest od zdecydowania i bezkompromisowości, z jakimi kierował łódzkim gettem rzekomo dla dobra wszystkich w nim uwięzionych.
To, co niebywałe u Barta to umiejętność opowiadania o zdarzeniach drastycznych w taki sposób, by odebrać to opowiadanie jako subtelną grę intertekstualną, którą autor toczy z czytelnikiem na kartach swej powieści. „Fabryka muchołapek” jest z jednej strony niesamowicie duszna, z drugiej jednak emanuje z niej powiew świeżości łódzkiej ulicy i miejsc, w jakich autor bywa z Dorą i które opisuje z niesamowitym wyczuciem szczegółów oraz specyficznym ciepłem. Rozprawa toczy się w zamkniętej przestrzeni, do której dostać się niełatwo. Tło obyczajowe, historyczne i społeczne stanowić będzie zapis wędrówek po Łodzi, z daleka od mrocznej sali, w jakiej rozgrywa się dramat Rumkowskiego i ludzi, którzy decydują się o nim mówić.
„Gdy pisałem tę książkę, chodziły mi dreszcze po plecach. Chciałbym, żeby tego samego doświadczył czytelnik”. – to słowa autora, które padły w rozmowie z Piotrem Smoleńskim i zostały opublikowane w Gazecie Wyborczej. Myślę, że nie sposób czytać „Fabryki muchołapek” bez specyficznego dreszczu. Nie chodzi tylko o odkrywanie tajemnic funkcjonowania łódzkiego getta i czytanie przerażających czasem spowiedzi ludzi odpowiedzialnych za dramat Żydów z Litzmannstadt. Najbardziej poraża w tej powieści jej klimat klaustrofobicznego lęku połączony z żywiołowo i epicko wręcz nakreśloną Historią, która dotykała tak różnych od siebie ludzi, jak różne w swej wymowie są wzajemne oskarżenia i żale, jakie pojawiają się na kartach tej powieści.
Dodać należy, że jest to opowieść mocno osadzona w realiach drugiej wojny światowej, choć tak naprawdę kreowana jako urojenie autora, który cały czas ma wrażenie, jakby śnił na jawie. Jeśli można to określić snem, będzie to sen symboliczny i bardzo niejednoznaczny w swej wymowie. Sen wskrzeszenia tych, którym śmierć nie pozwoliła na to, by opowiedzieć o życiu. Bart – co zostało już zaznaczone - w przejmujący sposób pozwala zabrać głos ludziom, którzy nie wysłuchano lub słuchano kiedyś nieuważnie. Wielkie wyrazy uszanowania za książkę, która o Holokauście potrafi opowiadać w sposób tak delikatny, a jednocześnie tak bardzo wyrazisty.
Wydawnictwo W.A.B., 2008