2019-03-29

„Kata” Steinar Bragi


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 13 marca 2019

Liczba stron: 488

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Męskie zło

Steinar Bragi nie należy raczej do lubianych pisarzy islandzkich. Nie pisze spektakularnych i frapujących kryminałów jak Yrsa Sigurðardóttir, nie proponuje ironicznych fantazji o świecie jak Hallgrímur Helgason. Bragi uderza bezpośrednio. Jest twardy, bezkompromisowy, lubi przerysowania i świadomie posługuje się mrocznymi hiperbolami. Udowodnił to już w „Kobietach”, których duszny i klaustrofobiczny klimat przywodził na myśl to, jak trudno jest czytelnikowi być z książką, odczytać ją, zachować w sobie. „Kata” też – jak „Kobiety” – rozprawia o złu i nienawiści, analizuje stadia i natężenia ludzkiego okrucieństwa, ale będąc bardziej powieścią o zemście, a nie o żałobie (co sugeruje jej początek), idzie w nieco inne rejony niż „Kobiety”, mniej prowokuje, bardziej dosadnie prezentuje drogę, na której z rozpaczy rodzi się nienawiść. W „Kacie” złem tego świata będą mężczyźni. Ale to powieść z lokalnym adresem, bo Bragi oskarża Islandczyków. Sugeruje, że przemoc wobec kobiet jest w ich mniemaniu czymś jakby przezroczystym – zapewne istniejącym, ale niewymagającym aż takiego napiętnowania. Islandczycy być może odetchnęli z ulgą, gdy oprawcami Birny Brjánsdóttir, której zamordowanie wstrząsnęło niedawno całą Islandią, okazali się obywatele Grenlandii. Steinar Bragi demaskuje pozorną sielankę w życiu codziennym państwa, które tak bardzo dba o równouprawnienie, jako jedno z pierwszych zrównuje wynagrodzenia mężczyzn i kobiet, wybiera na głowę państwa homoseksualną kobietę. „Kata” uderza w groźnych, przemocowych i bezkompromisowych mężczyzn islandzkich. Są potworami, którym należy się najbardziej surowa kara. Bragi wie, że pisze powieść przejaskrawioną, że jego bohaterka jest stronnicza, że przytaczane tezy mają charakter manipulacyjny. Ale nie można mu odmówić tego marginesu niepewności, kiedy czytelnik zastanawia się, czy na Islandii tak jak w całym świecie męska godność zawsze domaga się zemsty, a ta kobieca jest deprecjonowana, umniejszana, jej naruszenia pomijane milczeniem, a gwałty niedostatecznie surowo karane…

„Mogę zmienić świat, jak tylko zapragnę”. Takie przekonanie towarzyszy tytułowej bohaterce, która musi zmierzyć się z utratą córki, a jednocześnie poznać przerażające okoliczności jej śmierci. A śmierci tej nie uczyniono zadość, bo sprawcy przemocy na kobiecie, która jako nastolatka w niepokojący sposób zbliżała się do tego, co przemocowe, nie zostali ani rozpoznani, ani ukarani. Kata przejdzie od żałoby i smutku w kierunku bezkompromisowej zemsty. Wyznaczy w swoim sumieniu właściwą drogę wymierzania sprawiedliwości i wraz z przyjaciółką – ofiarą podobnej przemocy, jakiej zaznała nieżyjąca córka Katy – zacznie rozprawiać się ze złymi mężczyznami. By łatwiej było osiągnąć cel, bohaterka w swej świadomości uprzedmiotowi sobie cele wyzwalającej się w niej agresji. Mężczyźni na jej celowniku będą już tylko zwierzętami do eliminacji. Bragi nie pozostawia wyobraźni czytelniczej pola do popisu, bo przy takim punkcie wyjścia możemy przewidywać ciąg dalszy, czytając głównie po to, by przyjrzeć się szczegółom. Jednak „Kata” nie idzie w kierunku powieści sensacyjnej ani thrillera. Oferuje dużo więcej, niż można przypuszczać podczas mniej uważnej lektury. Jest opowieścią o milczeniu społeczeństwa wobec przemocy oraz o usankcjonowaniu tej przemocy, która ma wydobyć się z milczenia. Bardzo niejednoznaczna i bardzo zawikłana formalnie powieść. Tym bardziej że idzie w kierunku onirycznego traktatu o utracie i odzyskaniu, ale jest od początku do końca niewyobrażalnie smutną historią bezsilności oraz wyrastającej z niej potrzebie zemsty. Bezkompromisowej, bez taryfy ulgowej, w piekle złości i nienawiści. Tak działa Kata. Ale ma świadomość, kim jest, skąd pochodzi, kim się stała i dlaczego tak, a nie inaczej postępuje.

Bo Steinar Bragi oskarża także bierność przesytu i stabilizacji klasy średniej. Tej milczącej większości, która buduje sobie uporządkowane życie, gdzie nie ma miejsca na niepotrzebne troski, jest za to sporo dbałości o zachowanie pozorów. Katrin świadomie i z dużą determinacją łamie wszelkie społeczne ustalenia, które każą jej żyć i oczekiwać od życia tego, co charakteryzuje przeciętne kobiety z klasy średniej. Kata pozwoli sobie na wydobycie z siebie nieokiełznanej złości i zburzy fasadowy wizerunek rodzinnego szczęścia, które obserwuje na ulicy i określa ironicznie: „Jakie to wszystko piękne i ponure”. Dużo bardziej ponure staje się to, kim bohaterka chce zostać, oraz to, w jaki sposób sankcjonuje swoje prawo do buntu, od momentu samej myśli o nim do czasu, kiedy decyduje się na rozwiązania bezkompromisowe, kiedy jest gotowa złamać każdą umowę społeczną, odciąć się od społeczeństwa, ustanowić własne reguły gry, uznać swoje postępowanie za po prostu właściwe. I tu zaczynają się wątpliwości w odbiorze tego, co proponuje nam Bragi. Nie jest to przecież książka o krwawych mścicielkach za wszelkie kobiece krzywdy. A jednak widzimy, że stygmat i bariera płci są w tej powieści bardzo czytelne, budują świat niezgody i wściekłości, stanowią pewne punkty odniesienia, determinują wybory i działania.

Fascynująca jest przemiana głównej bohaterki. Z empatycznej pielęgniarki, która pracuje na oddziale, gdzie musi łagodzić śmierć i wychodzić jej naprzeciw z czułością, po osobę gotową do wzięcia odpowiedzialności za wyreżyserowanie czyjejś bolesnej śmierci, by oddać sprawiedliwość wszystkim tym ofiarom, które nigdy nie otrzymały zadośćuczynienia za swe cierpienia. Kata to także – zaprezentowana w retrospekcjach – matka starająca się wydobyć córkę z wyjątkowo toksycznych sideł. Spod wpływu kogoś, kto gruntuje w nastolatce przekonanie, że przemoc jest gwarantem pewnej ekspiacji. Staje się w tej powieści stygmatem i motorem eskalacji zła. Dlatego Bragi stawia na pewien rodzaj przejaskrawień, by stać się bardziej dyskusyjny. By przeanalizować także ten mroczny łańcuch zależności, który od bezbronności i żałoby prowadzi ku krwawej krucjacie i przekonaniu, że świat rządzi się bezkompromisowymi prawami. Jeżeli dodamy do tego intrygującą symbolikę domku dla lalek jako prezentu od ojca dla zamordowanej dziewczyny, otrzymamy powieść wielu odniesień do kwestii wewnętrznej wolności – tej wypracowanej, zbrukanej, domagającej się odzyskania. „Kata” intryguje i przeraża na wielu poziomach, ale jest kolejnym po „Kobietach” dowodem na to, że islandzkie pisarstwo może być wyjątkowo bezkompromisowe, choć powstaje w kraju skłonnym do kompromisów dla spokoju i beztroski. Jedno i drugie Bragi kwestionuje już pierwszymi rozdziałami. A potem zaprasza do wędrówki po kobiecym piekle. Po świecie, w którym kobieta będzie zmuszona do walki z płcią przeciwną. Po rzeczywistości, w której ocena możliwości i zdrowego rozsądku zaciera się, ale zemsta nie jest tu tylko złością czy wściekłością. Dyskusyjna i mocna powieść, która na pewno nie da o sobie zapomnieć.

2019-03-26

„Odnaleźć się” Agnes Lidbeck


Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 12 marca 2019

Liczba stron: 216

Przekład: Inga Sawicka

Oprawa: miękka

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Role i oczekiwania

„Odnaleźć się” to taka krótka powieść, która mocno daje po twarzy, pozostawia nas w zaskoczeniu, niepokoi otwartym zakończeniem i nie pozwala przestać o niej myśleć po lekturze. Jest tu wszystko, co uwielbiam w skandynawskich powieściach obyczajowych. Wiwisekcja emocji, taka bardzo naturalistyczna. A jednak wielki dystans zarówno do bohaterki, jak i do wydarzeń, które nie są jej udziałem, stają się jej przynależnością i rolą. Lidbeck zapiera dech swoim minimalizmem, gdy czyta się tę powieść, jakby się widziało kadry niemego filmu. Wyraźne, znaczące, bardzo chłodne i przesycone emocjami tkwiącymi gdzieś poza polem widzenia. Dlatego dobrze, że to jednak się czyta, bo szwedzka debiutantka proponuje nam schemat kostycznej relacji o tym, co buzuje wewnątrz kobiety skazanej na role, stereotypowe pojmowanie spełnienia życiowego, kobiety samotnej, osaczonej, toksycznej być może dla siebie samej, ale przede wszystkim niebywale oddalonej od własnych potrzeb, które tutaj sugestywnie nakreślone są przede wszystkim w opisach jej ciała. „Odnaleźć siebie” to niepowtarzalna opowieść o cielesności – także tej męskiej, bo ona właśnie ma nadawać sens i właściwości ciału kobiety. Lidbeck prowokuje i stawia wiele kluczowych pytań o kobiecą tożsamość, a efekt przykucia uwagi osiąga dzięki dydaktycznym przerwom między krótkimi rozdziałami. One kumulują naszą złość i niezgodę, ale najważniejsze jest to kobiece niezadowolenie. Gdzie go szukać? W czym się ukryło? Jakie deficyty nie pozwalają powieściowej Annie na to, by poczuła się dobrze ze sobą?

Czytamy, co następuje: „Z tym, jak być sobą, człowiek wcale się nie rodzi”. Anna urodziła się i wychowała gdzieś poza światem, do którego możemy naprawdę zajrzeć. Przyglądamy jej się w momencie, kiedy zostaje matką. Bo to przecież kluczowe doświadczenie w życiu kobiety. Jej mąż może wyjść ze szpitalnego oddziału, może się odświeżyć, odetchnąć powietrzem nieskażonym wonią medykamentów i płynów ustrojowych, może zaznać normalności. Anna jako świeżo upieczona matka może tylko przyglądać się swojej krwi między nogami, tej o „słonym zapachu”, naznaczającej i stygmatyzującej. Bohaterka Lidbeck od tej pory idzie przez życie sama. Nieważne, czy w roli matki, kochanki, opiekunki. Zawsze obok mężczyzny, którego ma uzupełniać, ma stwarzać mu warunki do swobodnego przeżywania relacji, sama będąc w tej relacji osobą izolowaną, oderwaną od wszystkiego, co może dawać spełnienie. Niesamowite jest to, w jaki sposób autorka prowadzi nas przez kolejne rozdziały życia Anny. Wszyscy ludzie wokół niej są tymi, dla których ma się maksymalnie poświęcić, ale tak naprawdę ich w tej narracji nie ma, są jak cienie, uporczywie opresyjne, ale jednak w tle. Siłą i wielkim zaskoczeniem tej powieści jest takie ukazanie spektrum kobiecych doświadczeń i emocji, że dla nas stają się najważniejsze. Dla otoczenia i samej Anny mają być tylko sumą nakazów, społecznych oczekiwań, mają wynikać z prostych dychotomii i opierać się na stereotypowym postrzeganiu faktu życiowego spełnienia kobiety, która zawsze musi być w jakiejś roli.

Lidbeck ukazuje kobietę, której wartość tworzy się w przynależności, jaką wymuszają na niej okoliczności. Dzieci, mąż, kochanek. To wciąż ludzie z jej otoczenia ustalają oraz sankcjonują sens jej życia. Kim jest i jak ma o sobie myśleć, wynika zawsze z pewnej podległości, która jest bardzo dosadna, prezentowana w sposób bezkompromisowy. Życie Anny to wybory, ale to decyzje, które ktoś podejmuje za nią. Wszystko jest pozornie racjonalne i przemyślane, lecz nic nie jest duszą Anny, nic z narzuconych treści lub sugestii działania nie jest nią naprawdę. „Odnaleźć siebie” nieco dydaktycznie wskazuje w tytule jedno z przesłań powieści, jednak ten tytuł nie robi krzywdy książce. Jest w niej bardzo dużo niejednoznaczności. Myśli i zachowania Anny są pozornie jasne, bo zrekonstruowane w oparciu o to, co przeżywa. Nie wiemy jednak, czym jest ta powieść naprawdę. Manifestem? Antymanifestem? Prowokacją? Wyjątkowo czule przeprowadzoną operacją na otwartym sercu tej, która nie może znaleźć prawdziwego kontaktu z własnym sercem?

Nie sposób nie zestawić powieści Agnes Lidbeck z niedawno wydaną książką „O zmierzchu” Therese Bohman. Szwedzkie pisarki podejmują się rozważań na temat statusu kobiety we współczesnym świecie, idąc jednak różnymi drogami opowiadania. Inaczej stawiają pytania. W inny sposób pozostawiają w niepewności. Bohaterka Bohman jest aktywna, poszukująca. Anna w prozie Lidbeck zdaje się osadzać w bezpiecznych dla siebie ramach, bo tylko one pozwolą jej przyjrzeć się sobie naprawdę. Bohman i Lidbeck proponują różne monodramy, ale obie sugerują nam szereg nietuzinkowych rozmyślań. Przez to, jakie są, co sobą reprezentują i jaki głos w sprawie statusu nowoczesnej kobiety niosą pośród pochłaniających je zdarzeń. Na pozór mamy ekstrawertyczkę w „O zmierzchu” i introwertyczkę w „Odnaleźć siebie”. Jednak są to dwie tak samo wieloznaczne opowieści, w których ważny jest autorski dystans, ale ważna także ścieżka, po której bohaterki stąpają czasem po omacku.

Czy bohaterka Agnes Lidbeck jest bierna, czy nieświadoma? A może ma nam do powiedzenia dużo więcej o tym, kim jest i kim powinna być dla siebie kobieta, niż możemy przypuszczać, gdy czytamy o tym, co szufladkuje jej sposób odbioru rzeczywistości? Annie mężczyźni tłumaczą rzeczywistość. Nawet ci, do których odważa się wybrać, by wierzyć w ich terapeutyczne rady porządkujące jej świat. Ale mam wrażenie, że sama Anna z niczego się nie tłumaczy ani nic nie tłumaczy jej samej. Lidbeck zarysowuje szereg mrocznych zależności, by stawiać pytania o wolność osobistą – jej definiowanie i przeżywanie. I nawet kiedy Anna konfrontuje się ze śmiercią, okazuje się jednak, że to nie ona jest najgorszą formą samotności. O tym, kim jest kobieta samotna i kobieta niepatrząca w głąb siebie, ta powieść opowiada wyjątkowo dosadnie. Ale też empatycznie, enigmatycznie i z dużą dozą dystansu. Choć przecież wszystko w tych zdaniach i rozdziałach wrze od emocji. Czytelnicze zaskoczenia i zdumienia gwarantowane.

Na koniec warto odnieść się do sugestii, która otwiera tę powieść. Agnes Lidbeck stara się pytać o to, czy kobieta, która postępuje w sposób zrozumiały dla otoczenia i powszechnie przez to otoczenie akceptowany, jest zrozumiała dla samej siebie, czy samą siebie akceptuje. Ważna będzie tu mowa ciała i sama funkcja prezentowania ciała bohaterki jako kolejnego bohatera. Lidbeck pisze o wstydzie, intymności, o złudzeniach i o pragnieniu wyjścia sobie naprzeciw. Wyjścia poza ramy narzucające określenie swego „ja”.


PATRONAT MEDIALNY

2019-03-22

„Czekaj, mrugaj” Gunnhild Øyehaug


Wydawca: Pauza

Data wydania: 27 marca 2019

Liczba stron: 288

Przekład: A. Krochmal, R. Kędzierski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Sami i w relacjach

Powieść Gunnhild Øyehaug to coś innego, świeżego i odmiennego w dorobku wydawniczym Pauzy. To taki rodzaj pisania, do którego chce się wracać po jakimś czasie z całkiem silnym przekonaniem, że przeczyta się nie to, co przeczytało się wcześniej. Że sekrety sensów i odniesień pozaliterackich są tu wyjątkowo różnorodne i oddziałujące na wyobraźnię. Poza eksperymentalnymi narracjami Mirandy July wydawnictwo Anity Musioł skupiało się dotychczas na powieściach w bardzo oczywistym rozumieniu tego słowa. „Czekaj, mrugaj” to książka zagadka nie tylko dlatego, że posługuje się bardzo ciekawą techniką wizualizacji zdarzeń. W prozie norweskiej pisarki dostrzeżemy specyficzną umiejętność pisania sugerującego nam, że oglądamy film. Takie literackie kadrowanie, w którym najważniejsze są szczegóły pierwszego planu. Za nimi kryje się historia, którą autorka zechce opowiedzieć albo tylko dyskretnie nakreślić jej początek. Krajobraz emocjonalny bohaterów opisany jest nietuzinkowo i ta książka mówi o tym, kim jesteśmy jako ludzie odbierający w życiu różne estetyczne bodźce. Zachowując część w pamięci, modelujemy siebie, ale w relacji z drugim człowiekiem zawsze pozostaniemy zagadką. I tak zagadkowi są ludzie z tej książki. Rozpiętej gdzieś między malowniczym Bergen, Kopenhagą a Oslo. Mentalnie jednak mapa zdarzeń, emocji i przeżyć jest dużo większa, wyjątkowo oryginalnie nakreślona, bez zasadniczych granic – bo życie, sztuka, emocje oraz inspiracje pochodzące z różnych dzieł będą tworzyć zwodniczą mieszankę opowiadającą oczywistości. Tylko czy oczywiste jest to, że jesteśmy ludźmi?

Jest ich wielu, przebywają w różnych miejscach, mają różne problemy i każde z nich stoi przed trudnością zdefiniowania tego, co właśnie przeżywa. W Sigrid narasta krzyk samotności. Kåre niedawno zakończył związek, a jego cechą jest to, że każdą bliską relację próbuje całkowicie ogarnąć intelektem. Trinne rozpamiętuje swoje stany emocjonalne z przeszłości, ale przede wszystkim skupiona jest na macierzyństwie. Pełen empatii Robert bierze pod uwagę, że pokrzyżuje plany zawodowe reżyserki Linnei. Viggo to outsider, który znów chciałby być wierny sobie. Elida pokazuje mu w dzieciństwie swe ubytki zębowe i nie wie, że za jakiś czas odda mu swoje serce. Ci ludzie za czymś tęsknią, w czymś są niesprawni, nie dopasowali się do ról i okoliczności życiowych, szukają jakiejś cennej treści gdzieś poza tkanką życia codziennego. A Øyehaug fantazjuje o tym, jak sobie radzą i czego poszukują. Drobiazgowa wiwisekcja relacji ustanawia tutaj pewien punkt widzenia konkretnego bohatera. Inaczej funkcjonuje sam, inaczej przy bliskiej osobie. Przy niej do głosu dojdą instynkty i oczekiwania, które nie odgrywają roli na co dzień, uśpione, wyłączone z powtarzalnego rytmu dnia. „Czekaj, mrugaj” to opowieść o tym, co się dzieje, kiedy podejmiemy trud zajrzenia głęboko do własnej głowy. I ile możemy się o sobie dowiedzieć, kiedy będzie temu towarzyszył ktoś dla nas ważny.

Specyficzny sposób pisania tej autorki to naprawdę wyjątkowa jakość literacka. Można cynicznie uznać, że to po prostu awangardowa wariacja, w której z tyłka bohaterki wydobędzie się motyl. Ale pisanie Øyehaug to nie sama ekscentryczność i niepowtarzalny sposób odwzorowywania rzeczywistości. Autorka bawi się tropami literackimi, lecz nie tylko. Trzeba ją czytać uważnie, bo trudno rozpoznać, kiedy ta niepokojąca narracja staje się żartobliwa, a kiedy wkracza w rejon śmiertelnej powagi. Toczące się wydarzenia i ludzie, którzy uświadamiają sobie coraz więcej na własny temat, to pozorny porządek tej książki. Opowieści sięgającej gdzieś indziej, głębiej. Z całą gamą istotnych tematów jak dysonanse płciowe, płciowość w postrzeganiu świata, kwestia wolności i wewnętrznej przestrzeni swobody, ale także ślady po literaturze i filmie, które na zawsze nas kształtują. Jest to więc wędrówka nieprzewidywalna i jednocześnie bardzo sugestywna, bo czyta się tę powieść z wypiekami na twarzy, będąc tak blisko bohaterów, tak blisko jakichś ważnych życiowych momentów, którym możemy się przyglądać. A jednocześnie w gruncie rzeczy dzieje się niewiele. I nie jest to powieść, w której fabuła byłaby przewidywalna, a symbole łatwe do rozszyfrowania.

„Czekaj, mrugaj” to też inteligentny tytuł mówiący o ludzkiej kondycji, kiedy zbyt wiele nie wiemy, na zbyt wiele nie jesteśmy gotowi, a jednak mamy świadomość, że czeka nas coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy. To ciekawa fantazja o tym, ile logicznych i pozornie jasnych do wytłumaczenia zdarzeń nie obejmujemy swoim umysłem. Ile z tego, co nas otacza, to odpowiedzi na niezadane pytania o sens życia. Bohaterowie tej książki stają wobec wyborów, których konsekwencji nie przewidzą. Są odważni, ale przede wszystkim ciekawi. I jest to historia o obliczach miłości, ale nawet miłość nie jest przedstawiona u Øyehaug w taki sposób, byśmy mogli być pewni, że to ona.

Podoba mi się niekonwencjonalny sposób uplastyczniania tej narracji i ta impresyjność, dzięki której przeżywamy wszystko tak intensywnie. Podtytuł książki brzmi „Doskonały obraz ludzkiego wnętrza”. Mam wrażenie, że Gunnhild Øyehaug nie stawia sobie za cel doskonałości w żadnym czytelnym tu wymiarze. Podejmuje ironiczną grę, także tę intertekstualną. Ale gra w coś specyficznego również z czytelnikiem. Dlatego ta norweska powieść relacjonuje, wspomina i punktuje, co pozostaje w naszej pamięci, lecz w gruncie rzeczy opowiada o możliwościach tego, co dopiero się wydarzy. Zwraca uwagę na szczegóły, bo wszystko okazuje się ważne. To, co się stanie z wybitym zębem, i to, czy zdecydujemy się na zamówienie zupy i wina przed południem. To też rzecz o przypadkach tworzących istotne i trwale oddziałujące na życie ciągi przyczynowo-skutkowe. Øyehaug pokazuje, co możemy zmienić w swoim życiu, ale fantazjuje także o tym, na jakie zmiany nigdy nie mamy odwagi. Trudno zbanalizować tę historię, określając ją mianem powieści obyczajowej. „Czekaj, mrugaj” to dużo więcej. Sporo ładnych obrazków i prostych słów brzmiących niebanalnie, jednak przede wszystkim otwarta dla wyobraźni fantazja o ludzkiej samotności i o tym, ile zyskujemy, a ile tracimy, kiedy zdecydujemy się w tej samotności zajrzeć do własnej głowy. Niepowtarzalne fraza i klimat, które na pewno zapadną w pamięć.


PATRONAT MEDIALNY

2019-03-20

„Sieć” Lilja Sigurðardóttir


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 27 marca 2019

Liczba stron: 304

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Desperacja i spryt

Lilja Sigurðardóttir dość wysoko postawiła sobie poprzeczkę „Pułapką”, pierwszą powieścią ze swojego cyklu „Reykjavik Noir”. Chodzi mi przede wszystkim o narzucone tempo zdarzeń, projekcje stanów emocjonalnych głównej bohaterki i to, że poprzednia fabuła stanowiła dynamiczną całość, po której chciałoby się po prostu wziąć oddech – i można by uznać, że nic lepszego, bardziej zdynamizowanego, już nie może powstać. Sieć” jest dowodem na to, że Sigurðardóttir ma do powiedzenia dużo więcej niż w pierwszej powieści, wcale nie zmieniając zasadniczo tematyki, sposobu opowiadania i przede wszystkim sytuacji swojej bohaterki. Sonja także tutaj będzie żyć z przyspieszonym oddechem i tętnem. Tu również ujrzymy ją jako osaczoną dilerkę narkotykową zmuszoną szantażem do pracy i matkę pragnącą za wszelką cenę odzyskać opiekę nad synem. I skoro jest to samo, powinno być wtórnie. A nie jest. „Sieć” doskonale odsłania to, co ukrywała poprzednia książka. Przede wszystkim kochanka Sonji staje się tutaj najbardziej wyrazistą postacią pierwszego planu. Ta powieść zwraca też uwagę na to, do czego nie przywiązywała nas ostatnia – opowiadając o synu bohaterki, świetnie oddaje perspektywę ambiwalencji uczuć zagubionego dziecka, które stało się kartą przetargową i kocha oboje walczących ze sobą rodziców. „Sieć” to też pogłębiona analiza psychologiczna kobiety w pułapce. Dodatkowo przenosi nas również w inne rejony świata, bo poza Islandią znajdziemy się w dwóch tak różnych od siebie miejscach jak Grenlandia i Meksyk. Wszystko napisane tak, że nie można się od tej książki oderwać. I liczę na to, że to nie jest ostatnia tak dobra książka islandzkiej pisarki.

Sonja opowiedziała siebie w „Pułapce”. Stała się ofiarą wielu złych układów i zmuszona była do wykonywania zadań, od których chciała uciec. Sonja była pełna strachu, złości, frustracji, ale również działającego na nią pobudzająco gniewu. Wydaje się, że autorka przedstawiła nam ją ze wszystkich stron, że to postać już bez tajemnic dla czytelnika. Czy na pewno i do końca? Widzimy ją na wstępie, jak budzi się ze snu, przebywa na Florydzie i orientuje się, że nie ma obok niej Tomasa. Powrót na Islandię będzie się wiązał z coraz trudniejszymi zbiegami okoliczności, które doprowadzą do tego, że pętla na szyi bohaterki będzie się coraz bardziej zaciskać. Sigurðardóttir zbuduje wiarygodny wizerunek kobiety miotającej się w bezradności, kiedy kolejny raz nieszczęśliwe wypadki uczynią z niej ofiarę okoliczności. Wiemy z „Pułapki”, że bohaterka dawała sobie radę w najtrudniejszych sytuacjach. „Sieć” zbuduje klaustrofobiczną atmosferę wielu zagrożeń, by udowodnić, że to, co serwowała poprzednia książka, nie objęło najbardziej krańcowych i traumatycznych doświadczeń Sonji.

Wspomniana już kochanka bohaterki, Agla, miota się w innej sieci – finansowych malwersacji i emocjonalnych niejednoznaczności. Szaleńczo kocha Sonję, ale czasem po prostu tylko dziko jej pożąda. Okazuje się niezwykle inteligentną i sprytną manipulantką. Toczy walkę o własny los i odroczenie więzienia, ale jest w stanie zrobić też coś wyjątkowego dla swojej partnerki. Agla zdecydowanie gra w „Sieci” pierwsze skrzypce, obrazując to, co zostało nakreślone w „Pułapce” – łatwość, z jaką rynek finansowy Islandii uległ destrukcji. W powieści jest już kilka lat po kryzysie. Agla wie, że nie spłaciła swoich długów – dosłownych i symbolicznych. Jej determinacja i przebiegłość świetnie zbudują intrygę sensacyjną. Bo „Sieci” bliżej do sensacji, choć padną w tej powieści trupy – zupełnie nieoczekiwanie i w wyjątkowo zaskakujących okolicznościach.

Lilja Sigurðardóttir prezentuje nam bohaterów, który funkcjonują z wciąż wysokim poziomem adrenaliny we krwi. Wciąż są pobudzeni, cały czas działają, przepełniają ich silne emocje. Świat przestępczy to środowisko przemytników narkotyków oraz ludzi odpowiedzialnych za defraudację pieniędzy na Islandii. Ale Sonja – choć nadal musi przewozić kokainę – nie zwraca już uwagi na bezkompromisowość środowiska przestępczego. Najważniejsza jest bliskość z Tomasem. Dzieckiem, które obserwuje zdarzenia niemieszczące się w jego systemie pojmowania tego, co słuszne i zasadne. Tomas także tkwi w sieci. Toksyczne zależności między jego rodzicami i ich bezpardonowa walka, której sedna chłopiec nie dostrzega, czynią z niego wyjątkowo zagubione dziecko, które walczy o przynależność i poczucie bezpieczeństwa.

Ale najważniejsza z sieci to ta, w której miota się Sonja. Ma po swojej stronie osoby, które ją wspierają, jednak zmuszona jest nadal walczyć – bardziej bezkompromisowo i bardziej zdecydowanie. Świetnie dynamizowane są zarówno partie dialogowe, jak i wydarzenia, wobec których nie pozostajemy bierni, a sama bohaterka jest w nie wtłoczona metodą kontrolowanego przypadku. Sonja zmierzy się z nowymi okolicznościami swojego usidlenia, nie da jednak po sobie poznać bezradności. To jakby inny rodzaj siły przetrwania rządził jej zachowaniami w nowej książce. Co poza tym? Pojawią się wokół niej bohaterowie znani z „Pułapki”, ale także nowi ludzie. Nowe fatalne zbiegi okoliczności. Sonja zostanie uwięziona pośród zależności, na które nie ma wpływu. Dzielnie walczy, ale chwilami przypomina to szamotanie się bezradnej ryby w sieci.

Jednak Sigurðardóttir zaskakuje i tak przedstawia niektóre sytuacje, że nie możemy być pewni, ku czemu zmierzają. Ważne jest to, że dylematy moralne oraz skłębione emocje Sonji nadają bardzo dobry rytm tej powieści. Akcja toczy się symultanicznie w kilku miejscach i pozwala nam ujrzeć, co kłębi się w sercach różnych bohaterów – tych z sercem na dłoni i tych pozornie tego serca pozbawionych. Bohaterce może udać się dużo więcej, niż przewidujemy na początku, obserwując powrót do sytuacji, od której chciała się uwolnić. A wszystkie te zwroty akcji w cieniu wybuchu wulkanu Eyjafjallajökull i przy opowieści o metodycznym śledztwie pewnej pracownicy prokuratury, które okazuje się równie nieprzewidywalne jak sytuacja ruchu lotniczego po erupcji. Zaznaczyć należy, że autorka dba o wszystkie detale i nie porzuca na przykład wątku skomplikowanych relacji Sonji z matką. Mimo że „Sieć” jest ścisłą kontynuacją „Pułapki”, bez problemu odnajdzie się w niej każdy, kto dopiero zaczyna czytelniczą przygodę z Lilją Sigurðardóttir.

2019-03-18

„Do końca świata” Tomasz Maruszewski


Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 19 marca 2019

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Wobec utraty

To naprawdę niesamowite, że polscy debiutanci potrafią jeszcze opowiedzieć o miłości w sposób twórczy, nietuzinkowy i bez zbędnego sentymentalizmu. Po świetnym „Czasie pokuty” Grzegorza Kopca ukazuje się „Do końca świata” – mądry i subtelny obraz miłości, utraty, rozczarowań i sugestii, że miłość może być, jak twierdzi jeden z bohaterów książki, pochodną samotności. Tomasz Maruszewski ma wiele do powiedzenia na temat tego, w jaki sposób rekompensujemy sobie odejście kogoś bliskiego. Fantazjuje jednak także o specyficznej bliskości trzech osób. O tym, że taka relacja wymusza wybory. Że te wybory mogą być nietrafne dla jednej ze stron.

Jerzy popada w marazm po utracie małżeńskiego status quo. Coś zakończyło się definitywnie. Coś przerosło jego najśmielsze wyobrażenia o jakimkolwiek końcu, bo ten prywatny koniec, odejście żony, pożegnanie się z dotychczasowym życiem jest nie do wyobrażenia, nie do przeżycia. Sugestywnie sportretowana scena wybudzania go przez syna stanowi świetny początek opowieści o tym, w jaki sposób racjonalizujemy sobie rzeczywistość nadwątloną przez utratę bliskiej osoby. Jerzy – za namową przyjaciela, lekarza – postanawia wejść w specyficzną grę z samym sobą i wyobrażeniami swojej żony. Ten układ wyjątkowo mocno dotyka ich syna, który cierpi z powodu tego, w jaki sposób ojciec odreagowuje ból utraty. Ale u Tomasza Maruszewskiego nie tylko ci dwaj bohaterowie będą cierpieć. Autor świetnie tworzy tło swojej powieści, z której wynikają ciekawe zależności i układy postaci drugiego planu. To one obserwują tę specyficzną rozgrywkę, w której syn czuje się podle, a ojciec tworzy sobie namiastkę normalności. Nic jednak nie jest normalne. Nieszczęśliwy mężczyzna stara się uwierzyć w to, że nieobecna partnerka wciąż jest przy nim. Tymczasem staramy się odkryć prawdę o tym, co się z nią stało. Uważna lektura pozwoli domyślić się prawdy, zanim ujawni ją sam autor. Do zaakceptowania sytuacji Jerzy będzie potrzebował jednak wsparcia oddanego mu syna. I w tym znaczeniu to bardzo ciekawa powieść o tym, jak ratować istniejące relacje wówczas, gdy zostały zaburzone przez odejście kogoś ważnego. Tu też Maruszewski opowie o miłości. Takiej, dzięki której można wydobyć się z rozpaczy. Albo przynajmniej odnaleźć drogę, by ją pożegnać.

Książka opowiada bowiem o specyficznej formie spełnienia i pogodzenia się z tym, że nie ma się drugiego człowieka na własność. Do końca świata” obrazuje trudność uświadomienia sobie, że nie odpowiadamy za wybory innych ludzi i nigdy nie możemy być pewni samych siebie, kiedy wybór bliskiej osoby będzie wykraczał poza naszą zdolność jego zrozumienia. Bohaterowie Maruszewskiego odnajdują pewne brakujące cechy relacji dopiero wówczas, gdy zostanie ona przerwana. Cierpiący Jerzy zdaje sobie sprawę z tego, z czym musi się zmierzyć. Rozumowo jest w stanie porządkować fakty, emocjonalnie chce się poddać szaleństwu rojeń i oddalić od siebie odpowiedzialność. A jednocześnie kurczowo trzymać się przeszłości. To jego przywiązanie do tego, co trwa od dawna, widoczne jest w stosunku do ludzi z jego otoczenia. Nie zwolni ze swojej firmy niekompetentnego ochroniarza, bo był on jej częścią od zawsze. Nie zrezygnuje z wizyt u wiekowego fryzjera, choć ten zostawia na jego ciele ślady wymagające gojenia, ale to wszystko jest akceptowalne i zrozumiałe, bo człowiek ten był od zawsze. Pomnikowe osadzanie się w czasie przeszłym widać najwyraźniej, kiedy Jerzy musi pogodzić się z tym, że ktoś, kto zawsze miał miejsce w jego życiu, opuszcza to życie. Harmonia umiłowania porządku powtarzalności i upływu czasu rozpada się. Bohater Maruszewskiego musi się skonfrontować z nieznanymi mu emocjami. Warto przyjrzeć się temu, ile z nich autor ukryje pod postacią pustki.

Wspomniane już ciekawie sportretowane relacje ojca z synem stają się okazją do snucia rozważań o rodzajach ludzkiego cierpienia i o tym, czy można kategoryzować ich siłę. Cierpienie potraktowane jako kategoria estetyczna jest jednocześnie czymś, co naznacza ojca i syna na tyle odmiennie, że wzajemnie się uzupełniają. Wydobywają z dna tego drugiego, udowadniają wzajemne przywiązanie i miłość. Tomasz Maruszewski opowiada także o roli przypadku w życiu i o tym, jak przez przypadek misternie zaplanowane życie uczuciowe może lec w gruzach. Świetna scena rozmowy przy zwłokach zabitego przez meteoryt psa pokazuje nie tylko zagubienie w obliczu bezsensownej utraty, ale i racjonalizowanie lęków – przed zamętem i pustką stworzonymi wtedy, gdy zakwestionowana jest pewność relacji z drugą osobą.

„Do końca świata” to ciekawy debiut opowiadający o próbach wydobycia się z egocentrycznego poczucia krzywdy i dostrzeżeniu prawdziwego oblicza miłości. To także książka nieoczywista i kusząca różnymi rejestrami narracyjnymi. Jest w niej miejsce na rozpacz i ból, ale także na groteskę oraz czarny humor, gdy ktoś odwiedza kino w towarzystwie hologramu, a polecany przez przyjaciela psychiatra… umiera przy pacjencie. Podoba mi się to, że Maruszewski decyduje się na dość eksploatowane już klisze tematyczne, ale wydobywa z nich świeżą i oryginalną historię, w której każdy z bohaterów będzie musiał dokonać rachunku sumienia. Każdy też przyjrzy się innej formie życia i funkcjonowania. Wtedy, gdy ustalony porządek ulegnie zakłóceniu. W tej powieści jest też kilka momentów naprawdę chwytających za serce, ale nakreślonych z dystansem i taką formą empatii, że „Do końca świata” nie jest wyciskaczem łez, lecz mądrą książką o konfrontacjach z nowymi emocjami. A także o różnorodności pojmowania tego, czym jest bliskość.

Maruszewski fantazjuje o tym, co znaczy być i nie być jednocześnie. Pokazuje, że życie może być fikcją, ale tylko kontrolowanie fikcji umożliwi dalsze trzymanie się tego życia. Główny bohater kurczowo chwyta się wspomnień. „Do końca świata” to powieść o porządkowaniu myśli i życiowych spraw wówczas, gdy uświadomimy sobie, iż nasze życie z każdą w nim utratą nigdy nie jest czymś fikcyjnym. Tak jak ból i tęsknota. I nigdy – jak wspomina asystentka Jerzego – nie jest za późno na nowe wyzwania. Nawet takie, by  dać sobie nowy rodzaj wolności. Zachęcająca do wielu refleksji książka.

2019-03-14

„Mars Room” Rachel Kushner


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 13 marca 2019

Liczba stron: 416

Przekład: Magdalena Koziej

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: O zniewoleniu

Powieść Rachel Kushner jest bardzo mroczna i bezkompromisowa. Z jednej strony to oskarżenie, gdy kreuje przestrzeń więzienia i metaforycznie określa ją dużo szerzej niż w bladoróżowym labiryncie beznadziei. Oskarżenie społeczeństwa, wymiaru sprawiedliwości, lekkomyślnych i pozbawionych głębszych refleksji wyroków. Oskarżenie współczesnego świata więżącego w sobie tych, którym proponuje tylko nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Kushner prezentuje panoramiczną powieść o zniewoleniu. Historię, której dramatyzm podkreśla wszechobecny niespokojny duch tez Teda Kaczynskiego i pozornie łagodzi filozofia wizji Thoreau. Ale z drugiej strony ta proza to również sposób poszukiwania zrozumienia dla wszystkich bohaterów, których nie chciano zrozumieć. „Mars Room” to powieść o uwikłaniach i skomplikowanych kontekstach, a potem o prostym wydawaniu sądów. Nie ma u Kushner żadnych uproszczeń. Jest rozpisana na kilka nieszczęśliwych historii symboliczna opowieść o tym, co niewoli, odbiera podmiotowość i nigdy nie pozwala na to, by wyrazić zarówno ból, jak i frustrację z powodu takiego, a nie innego startu życiowego.

Zawsze musi być jakiś początek drogi do piekła. Jakieś miejsce lub jakieś okoliczności, które przechylą szalę i zmuszą do stania się życiowym wyrzutkiem. Osobą nieakceptowaną społecznie, skazaną na banicję, zbędną, bez żadnych praw i możliwości zmiany wyroku. Początkiem piekła Romy Hall, którą poznajemy, gdy przemierza trasę do kolejnego więzienia między innymi w towarzystwie brzemiennej nastolatki czy dzieciobójczyni, jest tytułowy klub, w którym pracowała jako tancerka erotyczna. Mars Room to początek, ale jednocześnie i koniec całego życiorysu Romy. Bohaterka nie ma już własnego życia, jej życie jest wyrokiem. Otrzymała podwójne dożywocie, nie będzie miała możliwości jakiejkolwiek konfrontacji z normalnym funkcjonowaniem. Tyle że to życie na wolności dalekie było od normalności. Czy Romy jest ofiarą, czy też świadomą kreatorką swojego losu? Wrastała w patologię i życiowy margines, by związać się z nimi na tyle silnie, że inna perspektywa, inny styl życia, jakiekolwiek inne możliwości nie były jej dane. Nieudane związki. Nietrafione wybory. Brak edukacji. Jeden z klientów, dla którego staje się obsesją. W jej życiu nie ma niczego, za czym mogłaby tęsknić. Niczego poza synem. I wspomnieniem perspektyw, które z różnych powodów tylko nimi pozostały.

Dynamiczne retrospekcje ukazują szereg uwikłań, z którymi Romy nie mogła sobie poradzić. Ale nie tylko ona. Kushner zagląda do więziennych cel i głów uwięzionych. Obrazuje, jakie zbiegi okoliczności uczyniły jej bohaterów ludźmi zbędnymi dla świata. Pokazuje, że nie tylko teraz są zniewoleni. Byli tacy zawsze. Nic już nie mogą stracić, bo wszystko stracili wcześniej. Pojawia się jednak pytanie o to, czy cokolwiek byli w stanie zyskać. Czy czas i okoliczności dały im możliwość takiego życia, o jakim by marzyli. A przecież nie mieli wybujałych marzeń. Coś poszło nie tak. Z ich losami, z rozprawami sądowymi, z wydanymi wyrokami. „Mars Room” obrazuje, z jaką łatwością można człowieka skazać na drodze sądowej. Rachel Kushner nie poprzestaje jednak na tym, bo śmiało i sugestywnie portretuje także, kto i kiedy skazuje ludzi wolnych na życie, którego kształt i sens dalekie są od poczucia wolności osobistej.

Obok absurdalnych scen obrazujących niewydolność systemu prawnego pojawiają się wyjątkowo zapadające w pamięć sceny więzienne. Między innymi scena porodu wspomnianej już nastolatki. Bezkompromisowość zamkniętej przestrzeni podkreśla sugestywny sposób jej opisu. Mars Room” to jednak książka o zbrodni bycia niedopasowanym w pozornie wolnym świecie niedającym ani możliwości, ani sensu trwania wbrew wciąż coraz trudniejszym okolicznościom. Rachel Kushner obrazuje Dolinę Kalifornijską jako przestrzeń opresji, w której relacje międzyludzkie uwikłane są w toksyczne zależności. Dla Romy San Francisco to miasto przeklęte. Jego kontury toną we mgle, w której pozostaje niesmak po używkach i kolejnym niespełnionym wieczorze. Ale całe życie Romy to niespełnienie. Poza posiadaniem syna. Kogoś, kogo system także potrafi odebrać.

„Mars Room” obrazuje nie tylko straty. Stara się pokazać, jak do nich dochodzi, i jednocześnie udowodnić, że nie ma możliwości cofnięcia czasu, za każdy fatalny czyn lub zbieg okoliczności trzeba surowo odpowiedzieć. W tej powieści przykuwa uwagę nie tylko mistrzowsko nakreślona więzienna przestrzeń opresji. Ważny jest też ten duszny, klaustrofobiczny klimat opowiadania o tak zwanym wolnym świecie, do którego większość bohaterek książki nie będzie już miała dostępu. Kushner obrazuje kobiety fatalne i silne jednocześnie. Świadome tego, że nie istnieją już dla społeczeństwa, ale jednocześnie istniejące bardzo żywiołowo, mające swoje emocje i miotające się pośród tych skrajnych. To książka przede wszystkim o kobietach, które nie potrafią wydobyć się poza schemat uprzedmiotowienia, ale jest w niej także ważny mężczyzna. Ktoś empatyczny, próbujący zrozumieć. Jako jedyny stawiający sobie pytania o moralność i odpowiedzialność skazywania kogoś na pozbawienie wolności do samej śmierci. Tworzy się w tej powieści kilka interesujących ścieżek interpretacyjnych. W każdej widzimy świat, wobec którego człowiek jest bezbronny. Ale to jednocześnie ludzie stwarzają sobie i warunki, i okoliczności, by wolność stała się tylko sferą projekcji wyobraźni. W świecie Kushner nikt już nie jest wolny. Życie to wyrok, a wspomnienia naznaczają jedynie poczucie osamotnienia, poza które nie wychodzi się od narodzin aż po śmierć.

Amerykańska autorka opowiada o ludziach w sidłach przemocy, ale pokazuje ich bezradność – zwłaszcza wtedy, kiedy przemocą muszą odpowiedzieć na przemoc. Snuje przejmujące fantazje o tym, kim staje się człowiek bez poczucia sensu tego, co robi, i zrozumienia, że istnienie ma nakreślać możliwości, a nie frustrować ich brakiem. Kushner znajduje okoliczności łagodzące w opowieściach o ludziach, z którymi nikt nigdy nie liczył się z taką czułością i empatią. Proponuje ciekawą metaforę więzienia, ale przede wszystkim manifest kobiecej niesprawiedliwości i krzywdy. To też opowieść o tym, że kobiety takie jak Romy zmuszone są iść przez życie ze stygmatami, jakich nie muszą się wstydzić wówczas, gdy utracą wolność. Kto jednak w tym świecie i na jakich zasadach jest wolny? O czym jest ta książka? O złych ludziach czy złym świecie, który rządzi się wyjątkowo okrutnymi prawami? O funkcjonowaniu w przestrzeni zakładu karnego czy o świecie będącym więzieniem, w którym nieliczni mają szansę na wybór i zmianę? Świetnie zdynamizowana, ale przede wszystkim wielowątkowa opowieść o konfrontacji świadomych wyborów z fatalnymi zbiegami okoliczności. Zapada w pamięć.

2019-03-12

„Czując. Rozmowy o emocjach” Agnieszka Jucewicz


Wydawca: Agora

Data wydania: 13 marca 2019

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Kim jesteśmy?

W codziennej pracy nauczyciela zauważam, jak dużym problemem dla młodzieży jest mówienie o emocjach, nazywanie ich. Nieprzypadkowo do gabinetów terapeutycznych przybywają jako dorośli często właśnie ci, którzy z różnych względów nie nauczyli się ich nazywać także w dalszym życiu. „Czując” to książka ważna i potrzebna dla każdego, kto na co dzień nie ma kontaktu ze swoimi emocjami. Czyli mogę zaryzykować tezę, że dla większości z nas, bo chociaż można się przekonywać, iż jest inaczej, lektura wywiadów Agnieszki Jucewicz pokaże, że mamy w dzisiejszych czasach bardzo mało czasu na to, by… skontaktować się z samymi sobą i tym, co czujemy. Potwierdza to jeden z rozmówców autorki książki, mówiąc, że ludzie kompletnie się nie znają, a w sferze emocji i przeżywania świata „żyją na autopilocie”. Dlatego też warto poświęcić czas, by zapoznać się z wywiadami, które wcześniej ukazywały się w „Wysokich Obcasach”, a dziś jako książka punktują i analizują siedemnaście najważniejszych dla człowieka emocji i stanów.

Jucewicz wraz ze swymi rozmówcami sugeruje, że uciekamy od uczuć, bo często nie wiemy, jak je utrzymać, jak pozwolić na to, by się w nas rozwijały. Rozmowy dotyczyć będą rozwoju, gdy emocje są konstruktywne, ale także trudnych prób spacyfikowania w sobie tych niedających normalnie funkcjonować. Czytając niektóre wywiady, odczuwa się niedosyt – że tak mało, że to głównie hipotezy, że nie ma nic konkretnego o umiejętności wypracowania i zatrzymania w sobie danej emocji. Myślę jednak, że o takie niedosyty tutaj chodzi, bo „Czując” to zbiór rozmów mających być przede wszystkim punktem wyjścia do własnych refleksji. Określania tematu i nazywania kluczowych dla wywiadu kwestii po swojemu. Zgodnie z tym, co się czuje. A uczucia mówią przecież wiele nie tylko o nas, lecz także o naszych relacjach ze światem. I – co większość rozmówców podkreśla – wydobywają się albo nie mogą się wydobyć ze względu na szereg przeżyć z okresu dzieciństwa i młodości.

W książce pada kilka interesujących sugestii, z którymi rozmówcy radzą sobie w taki sposób, że częściowo sugerują rozwiązania, a czasem sami zgodnie stają wobec niemożności odpowiedzi na nurtujące ich pytania. I tak oto możemy zastanawiać się nad tym, czy smutek to najbardziej inteligentna z emocji. Dowiemy się, że zawiść mogła mieć pozytywne znaczenie w ewolucji. Rozmówcy powiążą euforię ze stanem przedśmiertnym. Uzmysłowimy sobie, dlaczego namiętność zawsze wygasa i jest jedną z najbardziej ulotnych emocji. Będzie też o tej, która dzisiaj jest najmniej zbadana – o wstydzie. Krótka i rzeczowa rozmowa z Anną Król-Kuczkowską zasugeruje nam, czym może być wstyd patologiczny, oraz da obraz współczesnej kultury, która staje się kulturą bezwstydu.

Jucewicz dopasowuje się do rozmówców, ale jest zawsze bardzo wnikliwa i uważna. Podoba mi się, że momentami pytająca staje się tutaj pytaną, a rozważany problem sportretowany jest jako wyzwanie dla obu stron. Czując” stara się zobrazować nasze emocje w różnych kontekstach społecznych. To ważne, bo nie zawsze pojawiają się one zgodnie z naszymi przypuszczeniami, a niekiedy wywołane są przez czynniki, o jakich nawet byśmy nie pomyśleli. Dlatego ważna jest wieloaspektowość tych rozmów. Nie akademickie odpytanie i uzyskiwanie podręcznikowych odpowiedzi. „Czując” to książka wielu otwartych pytań i tak skonstruowana, że może być odebrana nie jako przewodnik, lecz bardziej książka z zastanawiającymi tezami. Odbiór tych nieoczywistych rozmów zależy od nas i od naszych emocji.

Agnieszka Jucewicz daje do zrozumienia, że nigdy nie można określić czasu, w którym dojrzewamy do samych siebie i gotowi jesteśmy na konfrontację z tym, co przeżywamy. Rozmówcy opowiadają o różnie przebiegających procesach tłumienia uczuć i emocji, ale przede wszystkim wskazują na to, jak bardzo są one związane z naszym trybem życia, środowiskiem i oczekiwaniami względem przyszłości. Ujmująca jest wzajemna otwartość w tych wywiadach, choć niektóre są bardzo trudne. Inne wyjaśniają oczywistości, z których nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Czując” sugeruje także, że umiejętna kontrola emocji to nie jest ich tłumienie. Że zazwyczaj wiemy, kim jesteśmy, ale wchodząc w kontakt z własnymi emocjami, możemy określić przede wszystkim to, kim chcemy się stać.

Interesujące jest nietuzinkowe spojrzenie na miłość w rozmowie z Bartłomiejem Dobroczyńskim. Ciekawa teza Bogdana de Barbaro, że pokora pozwala nam żyć dobrze. Danuta Golec sugeruje, że złość może być konstruktywna, a Paul Bloom opowiada o różnorodności i złożoności czegoś, co nazywamy przyjemnością. Lektura „Czując” wychodzi naprzeciw prostym pytaniom, ale nie udziela żadnych prostych odpowiedzi. W tym znaczeniu nie jest to publikacja porządkująca, ale wiele nietuzinkowych myśli można sobie z niej wypisać i zapamiętać. Agnieszka Jucewicz chce przyjrzeć się zależnościom, w jakich nasze emocje determinują, dokąd zdążamy, z kim się zbliżamy, komu nie chcemy ufać i czego się boimy. Bo lęk prowadzi też do agresji i paraliżuje, co zaznacza de Barbaro, gdy rozważa między innymi istotę ludzkiego lęku przed dobrem i niepewność tego, co może być złe.

Godny podkreślenia jest szacunek wszystkich rozmówców do różnorodności przeżywania ludzkich emocji oraz do tego, w jaki sposób pozwalamy na ich uwalnianie. Rozmowy wkraczają w trudne rewiry, interesujący jest zaskakujący tok niejednej, ale przede wszystkim ogromne zaangażowanie w dyskutowany problem. Myśląc o zyskach wynikających z kontaktu z emocjami, ma się jednocześnie w pamięci rozmowę z Ewą Chalimoniuk, która podkreśla, że jedna z największych utrat to strata części samego siebie, swojej tożsamości, swojego życiowego azymutu i priorytetów. Ta strata to również utrata kontaktu z emocjami. „Czując” ich nie banalizuje, niczego nie upraszcza. Staje się książką ważnych pytań o to, czym jesteśmy, przeżywając świat. Niesiemy ze sobą bagaż dobrych lub złych doświadczeń z dzieciństwa, ale przede wszystkim ciągłą niepewność tego, czy chcemy pozwolić emocjom dochodzić do głosu. Jucewicz zaznacza, że warto to zrobić. Jej rozmówcy starają się udowodnić, że jest to konieczne.

2019-03-09

„Mięcho” Aneta Żukowska


Wydawca: Karakter

Data wydania: 12 lutego 2019

Liczba stron: 176

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Stan chorobowy

Aneta Żukowska nie żyje. Nie chciałaby, aby mówiono o niej, że przegrała walkę z nowotworem. Nie chciałaby żadnych klisz, stereotypowych ujęć, nie chciałaby porównań, zestawień, fraz boleśnie naznaczonych obojętnością, ale też tych nadmiernie egzaltowanych, które wcale nie mają nic wspólnego z czułością, rozpaczą i współczuciem. A jednak „Mięcho” – przejmujący i ważny zapis tego, w jaki sposób funkcjonować z amputowaną przyszłością i jak znieść, że trzeba intensywnie przeżyć czas, który pozostał – to przede wszystkim opowieść o czytelnej deklaracji oraz jej wieloznacznych odczytaniach. „Mam raka”. To zdanie jest fundamentem, pewnym początkiem, ale również zdaniem pułapką. Aneta Żukowska na swoim blogu starała się opisywać to, co widzi, czuje, czego doświadcza i czego nie jest pewna w związku ze swoją chorobą. Napisała o tym, że trzeba umieć wyrazić chorowanie. Że konieczne są próby werbalizowania śmierci. Że nie jest możliwe, aby przejąć intensywność choroby i przełożyć ją na intensywność życia, które pozostało. To książka o tym, że wspomniane chorowanie może być pewnym rodzajem filozofii. I zapiski usiłujące pokazać, że ludzki umysł i ludzkie ciało to nie tylko bojaźliwe drżenie przed końcem.

„Mięcho” jest publikacją złożoną z dwóch części. Pierwsza z nich to intymne zapiski autorki, która usiłowała przyjrzeć się nowej formule istnienia, jaka została wytyczona przez obecny w jej organizmie nowotwór. W drugiej części przyjrzymy się jej ciekawości – pacjentki i kobiety. Przeczytamy dwa wywiady, z onkolożką i psycholożką. To dowód na to, że Żukowska przez cały czas była bardzo ciekawa kontekstów swojego stanu. Tego, w jaki sposób nowotwór funkcjonuje w umyśle tych, których nie dotyka bezpośrednio, ale przecież wciąż intensywnie i stale, wraz z każdym nowym pacjentem. Bo choć autorka wspomina, że w poczekalniach i w trakcie wlewania chemioterapii do jej żył często odcinała się od świata współchorujących za pomocą słuchawek z muzyką, była ich bardzo ciekawa, opowiada o nich z empatią. Czuła pewną bolesną wspólnotę, ale „Mięcho” to przede wszystkim obraz tego, jak usiłowała się poza nią wydostać. Ze swoimi potrzebami i przede wszystkim potrzebą wolności. Tej paradoksalnej wolności w zniewoleniu śmiercionośnym schorzeniem. Bo wokół niej deklaracja „mam raka” wywołuje przede wszystkim milczenie. A Żukowska nie chciała milczeć. Także dla tych, w których imieniu mogła się wypowiedzieć – wcześniej, za życia, i teraz, bo to niezwykle ważna książka o tym, ile siły i determinacji do porządkowania sensu istnienia może mieć człowiek w najbardziej nawet przygnębiającej sytuacji egzystencjalnej.

Najciekawsze wydają mi się rozmyślania o tym, czy umiemy być chorzy i czy naprawdę możemy wziąć za siebie odpowiedzialność w tym stanie. O tym, że choroba to zawsze zmiana, zawsze ingerencja w jakieś bezpieczne mentalne status quo i jednocześnie coś bezkompromisowo nieodwracalnego. Aneta Żukowska doskonale rozumie bezbronność ciała, które musi przyjmować kolejne dawki chemioterapii, ale tytułowe mięcho – funkcjonujące tutaj w kilku ciekawych odniesieniach – to przede wszystkim niegotowy na podsumowania, na „bycie mędrcem” umysł. Umysł kobiety, która wie, że zabraknie jej czasu na wszystkie przyjemności i dobre doświadczenia, dlatego wie, że to chore ciało trzeba dopieścić. A zamiast poważnych życiowych podsumowań warto wymienić to, co przyjemne, i to, co przyjemności nie daje.

„Mięcho” to zapiski o sile czasu, w którym brakuje sił i jakichkolwiek motywacji. Jest w tej książce stale akcentowane prawo do bycia sobą – ze swą rozpaczą i bezsilnością, ale również z tą potężną dawką energii, która każe chłonąć życie równie mocno jak ciało wchłania trucizny mające leczyć. To książka będąca pewną afirmacją żałoby. Nie umniejsza i nie banalizuje strachu oraz bezkompromisowości śmierci. A jednocześnie widzi w oczekiwaniu na nią stan pewnej wyjątkowo perfidnej samotności, wobec której konieczny jest bunt, by zachować swobodę – także mówienia i pisania o tym, o czym wielu boi się mówić i pisać. Żukowska nie jest ani wyjątkowo odważna, ani też jakoś specjalnie zdeterminowana ku temu, by wzmacniać intensywność życia, czując jego kres. Jest przede wszystkim mądra i uważna. Względem siebie, swoich potrzeb. Oczekiwań jako pacjentki, jako kobiety, jako człowieka, któremu dyskurs społeczny próbuje nadać znamiona albo jakiejś winy, albo wielkiego bohaterstwa. Nowotwór jest tu stanem krytycznym ciała, ale jednocześnie punktem wyjścia do tego, by pozbawić się krytycyzmu względem siebie. By ujrzeć swoje ciało w chorobie oraz duszę w pewnym rodzaju oczekiwania. Trzeba poczuć i zrozumieć ten niesprawiedliwy i bezwzględny czas, jaki został wytyczony, ale przede wszystkim trzeba zrozumieć własne potrzeby. To nie jest poradnik. To nie jest przewodnik. To uczciwie spisana narracja, w której ból, strach, oczekiwanie i tęsknoty łączą się w pewną spójną całość pytania. Zadawania mądrych pytań w czasie, w którym mądrością ma być po prostu akceptacja. A nie o nią, może nie przede wszystkim o nią chodzi.

„Mięcho” to książka bardzo bezpośrednia. Jest świadectwem świadomego buntu, gdy Żukowska zdaje sobie sprawę z tego, że jej życie musi mieć inny rytm niż ten wyznaczany przez kapiące w kroplówce toksyny. Autorka świadomie podkreśla, że nie szuka łatwych ulg w wierze. Wierzy w samą siebie. W siłę i świadomość tego, że ma prawo być ekshibicjonistką, ma nawet obowiązek ujawniać sprawy i formułować problemy, które w sferze tabu wciąż stygmatyzują chorych na nowotwory. Chorych, których wciąż przybywa. Dla których „Mięcho” może być lekturą trudną, bo w pewnym stopniu bezkompromisową. Ale to przede wszystkim narracja dla tych, którzy stoją obok i jedyne, co potrafią wyrazić, to współczucie. „Mięcho” to ostatecznie książka o trudnych, lecz jak najbardziej świadomych wyborach. Niewarunkowanych niczym, odważnych, pozwalających odnaleźć swą tożsamość w tym, co chce ją zrujnować. Żukowska wskazuje, czego należy się bać, do czego podchodzić z dystansem, a wobec czego pokazać niefrasobliwość i mądrze się buntować. Cieszę się, że zostawiła po sobie coś na kształt epitafium. Pozostawiła myśli i emocje. Ślad po tym, że wszystko, co związane ze swoją chorobą, chciała przeżyć świadomie i przyjrzeć się temu z różnych stron.

2019-03-06

„Serce” Bartosz Szczygielski


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 13 lutego 2019

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka

Cena det.: 37,99 zł

Tytuł recenzji: Ku zemście

Dobre zamknięcie tryptyku kryminalnego to zawsze duże wyzwanie dla pisarza. Zwłaszcza gdy poprzednimi książkami stawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Po dwóch bardzo dobrych powieściach Bartosz Szczygielski nieco rozczarowuje. „Serce” postawiło sobie za cel zamknięcie najważniejszych wątków, które rozwijały poprzednie powieści, a wśród nich istotne było ostateczne rozprawienie się z pruszkowskim demiurgiem zła – Andrzejem Dziergą. Nietrudno zatem się domyślić, że motywem przewodnim tej historii będzie zemsta. Szczygielski stracił jednak czujność i pomknął w kierunku spektakularnych, ale przewidywalnych rozwiązań klasycznej powieści sensacyjnej, bo już nawet trudno w przypadku „Serca” mówić o kryminale. To, co przyciągało moją uwagę do poprzednich powieści cyklu, to nuta nostalgii, melancholii, ale przede wszystkim czytelne zaznaczanie od początku do końca, że Szczygielski pisze kryminały noir. Po tym „noir” niewiele zostało w „Sercu”. Autor udowadnia, że mimo wszystko można jeszcze bardziej straumatyzować poszkodowanego przez los głównego bohatera, jednak wszystko idzie w kierunku wspomnianej już dynamicznej sensacji. Szkoda, bo portretowanie mrocznych stron ludzkiej osobowości oraz nieszczęśliwych zbiegów okoliczności wymuszających cierpienie szło Szczygielskiemu bardzo dobrze. We „Krwi” i w „Aorcie”. Tu już widać odtwarzanie, wtórność.

Dwójka bohaterów, których losy śledzimy od początku, ma w tej powieści status niewidzialnych. Oficjalnie zarówno Gabriel Byś, jak i Kaśka Sokół są martwi. Uznani za zmarłych – on w pożarze szpitala psychiatrycznego, gdzie trafił po śmierci żony, ona zaś w norweskim zamachu terrorystycznym, w którym życie straciła jej matka. Może dlatego, że oboje muszą się ukrywać, ich rys psychologiczny jest zdecydowanie słabiej nakreślony, niż obserwowaliśmy to w poprzednich powieściach Szczygielskiego. Tytułowe serce jest istotne w rozpatrzeniu tego, kim teraz są, skoro świat miał o nich zapomnieć, a pozostały przecież bolesne rany i sprawy do załatwienia, bo przecież ktoś musi odpowiedzieć za zło, które wyrządził. Kaśka ma dobre serce, gdy ratuje młodą prostytutkę z niemowlakiem od losu, jaki stał się jej udziałem. Serce Bysia jest zamknięte na wszystko wokół do momentu, w którym na jego drodze stanie (a właściwie wyskoczy z bagażnika samochodu) pewna rezolutna nastolatka, z którą podejmie się rozwiązywania mrocznej zagadki zniknięcia pewnego człowieka.

Z jednej strony widzimy duży żar i te serca mimo wszystko biją bardzo żywo. Kaśka obmyśla plan, dzięki któremu odzyska to, co do niej należy, ale jej determinacja w zemście przerośnie oczekiwania czytelnika. Byś chce po prostu funkcjonować, ukrył się w domu ojca i tak oto dwaj mężczyźni, którzy stracili swoje kobiety, starają się wspierać w dość specyficznej symbiozie. Byś i Sokół nie mają nic do stracenia. Mogą poddać się emocjom i adrenalinie. Kaśka próbuje poradzić sobie z ich nadmiarem, Gabriel stara się wskrzesić je w sobie, by udowodnić, że nadal jest człowiekiem, nadal potrafi uruchomić swoje serce, a myśli skierować na działanie, dzięki któremu w tym sercu ustanie drżenie.

Szczygielski prowadzi nas ponownie przez mroczne zakamarki podwarszawskiej prowincji. Portretuje świat, w którym nikt nikomu nie może zaufać, ale by zrealizować jakikolwiek cel, potrzebna jest odrobina tego zaufania. Zagrożenia czyhają zewsząd. Bohaterowie „Serca” są osaczeni nie tylko dlatego, że nie mogą ujawnić swojej tożsamości i działać tak, by nie oglądać się wciąż za siebie z lękiem. Rosną w nich gniew i wściekłość, które autor dość dosadnie pokazuje. Wtłoczy ich zatem w szereg spektakularnych, ale mało satysfakcjonujących czytelniczo wydarzeń, ponieważ są albo przewidywalne, albo na swój sposób hiperboliczne. Atakowanie przerażającą wizją ludzkich szczątków w worku to dopiero początek. Potem – mam wrażenie – autor traci nad tym wszystkim kontrolę i wydarzenia zmierzające do mało wiarygodnego zakończenia stają się bardziej komiksowe, zdecydowanie odbiegające od mrocznego realizmu serwowanego nam przez Szczygielskiego w poprzednich książkach.

„Serce” to całkiem niezła powieść, jeśli spojrzy się na wątki społeczne poruszane mimo wszystko dość ogólnie i bez większego zaangażowania. Tym razem Bartosz Szczygielski przygląda się młodym kobietom, nastolatkom w zasadzie. Jedna z nich będzie musiała się wydobyć z sieci toksycznej zależności od dużo starszego od niej mężczyzny. Druga zaś stanie się ofiarą okrutnego zbiegu okoliczności. W tym wszystkim dużo fantazji na temat odpowiedzialności za siebie, którą traci się pod wpływem zauroczenia lub uwiedzenia. Ale to nie wszystko. „Serce” pokazuje w bardzo ciekawy sposób, jak wiele różnych zagrożeń może czyhać na mieszkańców małego miasta, jeśli zmowa milczenia i mroczne układy między przestępcami a stróżami prawa utrwalą szereg zaburzonych relacji. I wówczas pozostaje się samemu ze swymi problemami. To ciekawe, ale mimo wszystko powtarzalne, bo Szczygielski już wcześniej o tym rozprawiał. Co jest zatem nowatorskiego w „Sercu”? Pokazywanie, jak rodzi się chęć zemsty, ile w mszczeniu się jest emocji, które można zobrazować. Skierowanie uwagi na determinację działań, gdy naprawdę nie ma już nic do stracenia.

A jednak w tym wszystkim motywacje skłaniające głównych bohaterów do działania ulegają pewnym spłaszczeniom. Nie ma tu elementów zaskoczenia, jakie pobudzały przy lekturze „Krwi” czy „Aorty”. Wszystko ma zmierzać do spektakularnego finału, którego określenie jest dosyć proste, natomiast zaskakuje najbardziej to, że Szczygielski chce tę prostotę udziwnić. I wychodzi coś mało wiarygodnego, choć przecież wciąż jest to pisarz, dla którego historia kryminalna ma być tylko pretekstem do ukazania tego, ile mroku kryje się w każdej ludzkiej duszy. Zabrakło mi tego mroku, ale też niejednoznaczności, emocjonalnych szantaży, narracyjnych uwiarygodnionych wolt, lecz przede wszystkim tej nuty melancholii będącej znakiem rozpoznawczym Bartosza Szczygielskiego. Otrzymujemy zatem powieść, która warta jest poznania, ale nie porusza tak, jak poruszały poprzednie.