2021-03-29

„Anatomia pęknięcia” Michał Protasiuk

 

Wydawca: Powergraph

Data wydania: 26 marca 2021

Liczba stron: 448

Oprawa: twarda

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Jacy będziemy?

Niezbyt interesuje mnie literatura inspirowana obecną pandemią i obserwuję nowości wydawnicze z dużą ulgą, bo na razie niewielu twórców bierze się za pisanie książek z pandemicznym tłem, a być może ich zalew dopiero przed nami. Interesują mnie za to najbardziej nawet szalone fantazje literackie dotyczące świata po pandemii. Świata, którego z różnych powodów wielu z nas nie może sobie dzisiaj wyobrazić. Michał Protasiuk w swoich sześciu opowiadaniach science fiction wychodzi naprzeciw takim oczekiwaniom jak moje i próbuje opowiedzieć rzeczywistość kilka dekad do przodu. Ale postcovidowe fantazje to tylko jeden z elementów tej absorbującej książki. „Anatomię pęknięcia” można czytać jak zbiór niezależnych od siebie tekstów, w których autor za każdym razem odnosi się do innej fantazji związanej ze sferą technologii wpływającej na mentalność człowieka przyszłości. Można również, i wówczas ta książka wybrzmi najgroźniej, potraktować narracje Protasiuka jako swoistą całość. Nie tyle fantazjowanie o naukowych faktach i iluzji kreowanej w naszej świadomości przez fake newsy oraz sztuczną inteligencję buntującą się tu w jednym z tekstów i stwarzającą największe zagrożenie dla ludzkości, ile opowieść o człowieczeństwie stającym przed najtrudniejszą z możliwych prób. Przed doświadczeniem pewnego końca, specyficznego początku, ale również przed świadomością tego, że technologie informacyjne niebezpiecznie połączyły się ze sferą uczuć.

Będzie u Protasiuka o teoriach z zakresu cybernetyki, informatyki, fizyki, ale także filozofii. Wszystko w bardzo dynamicznej konwencji, w której literacko najbardziej interesujące są oczywiście wizerunki bohaterów. Szkoda, że nie wszystkie pogłębione, ale myślę jednocześnie o założeniu twórczym, w którym – za każdym razem od nowa – chodzi o ludzkość. Poza tym wiarygodności broni częsta narracja pierwszoosobowa. Autor zwraca się zatem do nas bardzo osobiście, lecz stale proponuje fantazje o tym, że nasza podmiotowość i mentalność w przyszłości będą częścią złożonego systemu. Pyta o to, co nas może przerazić, ale jeszcze bardziej o to, do czego możemy być zdolni, bo zatraciliśmy zdolność do lęku przed konsekwencjami mrocznych działań. A to wszystko w atmosferze śmiałych fantazji, które wielu z nas przeszły przez głowę, ale mało kto wykorzystał je tak twórczo i przede wszystkim sugestywnie literacko.

Dlatego wkracza się do świata, który w najbliższej przyszłości może oszaleć. Jak to rozumieć? W tytułowym opowiadaniu padają znamienne słowa: „Każde szaleństwo jest wzmocnieniem, zwielokrotnieniem normalnego zachowania”. Każda aberracja i każde niebezpieczeństwo utraty kontroli nad zdrowym rozsądkiem zasadza się na tym, czym jesteśmy jako ludzie. Niebezpieczne ścieżki rozwoju świata to nie tylko pokłosie groźnego udoskonalania technologii, a być może ujawniania w nich mocy, nad którymi nie panujemy. Szaleństwo świata przyszłości oprze się z całą pewnością na dzisiejszych frustracjach, lękach, uprzedzeniach i ucieczkach w subiektywne porządkowanie świata. Dlatego „Anatomia pęknięcia” to moim zdaniem najbardziej mroczny i najbardziej sugestywny tekst. Opowieść o polaryzacji społeczeństwa osadzona w kraju, w którym przez dekady debata publiczna opierała się na grzecznym potakiwaniu bez dyskutowania i umacnianiu w swoim przekonaniu. Szwedzka fantazja o tym, że bunt wobec porządku poprawności politycznej może doprowadzić do epidemii wzajemnego nierozumienia świata, a w efekcie do tragedii człowieczeństwa jako takiego, wyrasta z mrocznych i bliskich każdemu z nas lęków. Protasiuk opowiada o naszej percepcji i groźnie zaznacza, co wydarzy się wówczas, gdy zapomnimy o prostej zasadzie, że nasze myśli nie są rzeczywistością. Ale to tekst pełen niepokoju również dlatego, że całościowo stanowi preludium do ponurej rzeczywistości, której szczegóły czytelnik musi określić w swojej wyobraźni.

Przeniesiemy się u Protasiuka w kilka miejsc mających strategiczne znaczenie albo dla rozwoju technologii informacyjnych, albo dla ludzkiej samoświadomości. Wizje, które pojawiają się niejako na marginesach świata przedstawionego, są elementem wprowadzającym dodatkowy niepokój, ale w życiu bohaterów tych opowiadań nie będą grały ważnej roli takie zdarzenia jak rozpad Unii Europejskiej, destabilizacja państwowości, kryzys uchodźczy związany z ociepleniem klimatu czy ataki terrorystyczne wraz z nacjonalizacją i polaryzacją społeczeństw. Każdy z nich ma swój własny świat – przeżyć, wspomnień, wartości. To pośród nich dokonuje wyborów i jakkolwiek zdeterminowany albo zmanipulowany byłby przez technologie, pozostaje w sferze własnych przeżyć. To, co charakteryzuje człowieka przyszłości, często przedstawiciela kolejnego pokolenia, to wciąż działanie pod wpływem emocji. W „Fikcji politycznej” będziemy mieli do czynienia z determinacją i obsesją władzy. W „Grzybiarzach” bohater kierować się będzie przede wszystkim zranionym sercem i mierzyć z konsekwencjami odrzucenia przez ukochaną. W „Sześć” wciąż od nowa dochodzić będzie do głosu kobieca trauma wykorzystania seksualnego. Bez względu na to, jaki związek ci bohaterowie będą mieli ze zmiennością i skomplikowanym charakterem świata, w którym muszą działać, ciągle najważniejsze i najsilniejsze będą emocje.

Podoba mi się to, że w najbardziej nawet rozbudowanych wizjach technologicznej manipulacji najważniejszy jest dla Protasiuka mimo wszystko człowiek ze swoimi wyborami – nawet nietrafionymi, systemem wartości – chociaż ciągle podkopywanym, oraz moralnością – mimo że ulegającą rozpadowi. Te fantastyczne wizje, w których człowiek w gruncie rzeczy wciąż jest taki sam, mogą nasuwać myśl, że „Anatomia pęknięcia” wiarygodnie obrazuje przekonanie, iż wszelkie przerażające zmiany, jakie pewnie nadejdą, wciąż mogą zostać zatrzymane przez to, co nas stworzyło i co kieruje naszymi decyzjami. Dochodzi do tego mniej lub bardziej dyskretnie sygnalizowane przekonanie, że przyszłość ludzkości może być głównie sumą zbiegów okoliczności, nad którymi nigdy nie uzyskamy kontroli. Podoba mi się też umiejscowienie poszukującego i błądzącego człowieka pośród elementów rzeczywistości, które powstały na bazie dawnych poszukiwań i zbłąkań. Wizje Protasiuka są nie tyle groźne, ile przede wszystkim zmuszające do tego, by na bazie każdego opowiadania stworzyć swoją własną fantazję o tym, co nas czeka. Nieprzypadkowo też teksty uzupełnione są na końcu komentarzami autorskimi, w których widzimy, jak duża erudycja i bezkompromisowość w poszukiwaniu odpowiedzi na trudne pytania ukształtowały Michała Protasiuka jako pisarza science fiction.

„Anatomia pęknięcia” to opowieść o tym, że obecna pandemia na zawsze pozostawi po sobie ślad w przyszłości. A także o tym, że wszelkie technologiczne algorytmy wciąż zmieniają dzisiaj siatkę pojęć, emocji, priorytetów i działań, które za dwie lub trzy dekady spowodują, iż świat niewątpliwie będzie inny. Podziwiać można wyobraźnię, ale również mocny naukowy fundament fikcji literackiej budowanej w taki sposób, by nie była tylko fantastycznonaukową wizją. Protasiuk w takiej konwencji i takim stylu opowiada nam również świat dzisiejszy. W tym znaczeniu jest to świetna książka dla wszystkich, którzy chcieliby ujrzeć samych siebie w nowych i często zwodniczych okolicznościach świadomej lub nieświadomej obecności w tym, co się wokół nas właśnie dzisiaj dzieje.

2021-03-26

„Zachowaj to dla siebie” Monika Dworak

 

Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Bliskość i kłamstwa

Bardzo cenię debiutantów, którzy stawiają sobie w pierwszej książce inny cel niż tylko poprawne skonstruowanie fabuły z odpowiednio dobranymi elementami, które ją dynamizują. Monika Dworak postawiła na eksperyment. Jakkolwiek to wyszło i czy rzeczywiście każdemu się spodoba, to już rzecz mniejszej wagi. Ważne, że ta książka mocno się wyróżnia i jest debiutem odważnym. Autorka zdecydowała o świadomym przełamaniu proporcji. Właściwie najważniejsze wolty pozostawiła na zakończenie, przedłużając nieco fragmenty niekoniecznie warte przedłużania. Ale dzięki temu „Zachowaj to dla siebie” iskrzy oraz pozostawia zarówno z czytelniczą satysfakcją, jak i ze specyficznym niedosytem. Dworak brzmi zaskakująco i bardzo zasadniczo, jednak osiąga cel zaskoczenia także dzięki innemu, w moim odczuciu niełatwemu do rozpisania, zabiegowi. To, co zdecydowanie przyciąga uwagę do tego thrillera, to technika odsłaniania kluczowej zagadki. Pisarka już na wstępie konfrontuje z nią głównego bohatera, a potem prowadzi narrację w taki sposób, że wciąż wiemy niewiele albo zgoła nic, choć dzieje się bardzo dużo i przed postacią karty zostają wyłożone na stół. Podwójne blokowanie nam dostępu do najważniejszych faktów następuje wówczas, gdy umysł bohatera zaszwankuje. Dlatego widać, że to świadoma i oryginalna manifestacja twórcza tego, iż można jeszcze napisać w tym gatunku coś, co autentycznie zaskoczy.

Poznajemy Adama i Ewę, bliźnięta silnie ze sobą związane emocjonalnie. Oboje są dla siebie wyjątkowi i oboje mają wrażenie, że doskonale znają to drugie. Dzielą ich życiowe wybory, ale bliska jest im ta sama wrażliwość. Dworak symbolicznie akcentuje ich wspólne upodobanie do wody. Ewa lubi długie zanurzenia, Adam woli energicznie walczyć z żywiołem, pokonując kolejne długości basenu i dość często spotykając się na nim ze swoją siostrą w tym samym czasie. Adam założył rodzinę i wiedzie uporządkowane życie męża oraz ojca. Ewa jest nowoczesną kobietą biznesu i wciąż stara się ukrywać przed samą sobą, że coraz bardziej doskwiera jej samotność. Brat niejako przytulił ją do swojej rodziny, której Ewa jest integralną częścią. Silnie związana z Adamem przyjaźni się również z jego żoną. To obraz rodzinnej sielanki, która powoli zacznie się rozpadać. Stabilizację i pewność siebie zastąpią jakieś mroczne tajemnice. Adam zmuszony będzie do konfrontacji z przeszłością, która z pewnością zmieni przyszłość jego rodziny. Tymczasem Ewie pozostają jedynie podświadome domysły i takie stany emocjonalne, które pozwalają jej odkryć, że z bratem dzieje się coś niedobrego. Poznający rodzinną tajemnicę Adam przestanie być bliski siostrze. Albo będzie musiał zrozumieć, że ich bliskość otrzyma inne, trudne do zaakceptowania fundamenty. Okazuje się bowiem, że w relacjach z najbliższymi skrył się fałsz. A właściwie podtrzymywane przez lata kłamstwo. To ono spowoduje, że dojdzie do nieprzewidywalnych zdarzeń, a relacja bliźniąt przez chwilę zostanie wystawiona na próbę.

Monika Dworak opowiada o trudnej i niemożliwej do jednoznacznego wyjaśnienia bliskości tego, co nieszczere, i rodzinnych więzów. Napisano już o tym tysiące mniej lub bardziej udanych powieści oraz setki takich, które z tematu rodzinnych kłamstw chciały stworzyć zaskakującą powieść grozy. Autorce naprawdę się to udaje. Tajemnica relacji w rodzinie jest tutaj bardzo skomplikowana. Okazuje się, że najbliżsi kłamią tylko po to, by zachować pewne pozory. Nazywają ją bezpiecznym porządkiem. Dworak chce postawić kilka niewygodnych pytań. Takich, które powodują, że emocjonalny komfort się rozpada, kiedy zaczniemy mieć wątpliwości co do tego, czy dla dobra rodziny warto poświęcić naprawdę wszystko i czy zasadne jest budowanie zaufania na iluzji. Stąd też ciekawie od początku zarysowana więź bliźniacza. Wydaje się, że Ewa i Adam nie mogą mieć przed sobą tajemnic. Doskonale wiedzą, kim są, skąd pochodzą i jak mocno spaja ich więź, która pozwala tak nonszalancko i radośnie igrać z wodą. Szybko okazuje się, że ta pozornie oczywista bliskość nie jest tym, czym się wydaje. A zakończenie wyjątkowo dosadnie wskaże, czym może być, a czym się nie stanie.

„Zachowaj to dla siebie” umiejętnie komponuje dwie płaszczyzny czasowe, aby potem połączyć je i nadać akcji wyraźne tempo. Najciekawsze wydaje się śledzenie poczynań Adama. Wydarzyło się coś, co musi on zachować w tajemnicy przed siostrą i żoną. Coś, co związane jest ze zdjęciem załączonym do maila, który wprawia bohatera w osłupienie. Przed laty w tej rodzinie wydarzyła się nie tylko trauma nagłego odejścia matki i ojca, po której pozostała w rodzeństwie niechęć do kolei. Wydarzyło się jeszcze coś. Jedno z nich skonfrontuje się z prawdą, drugie zacznie ją odkrywać na własną rękę. Widać, że oboje są zdeterminowani i z kilku powodów muszą działać osobno. A odsłonią tę samą mroczną historię, która uderzy w każdego. Bo przeszłość u Moniki Dworak to czas, w którym skryły się przerażające zdarzenia. Pisarka sprytnie wykorzystuje ograne już literacko motywy fotografii, ukrytych wiadomości czy takiego sposobu opowiadania o zdarzeniach, by dramatyzować rzeczy trywialne. Nie wychodzi z tego ani trywialny, ani przesadnie dramatyczny thriller. Porusza zwłaszcza na ostatnich stronach i odwołuje się do tego, czym jest lojalność i solidarność w bliskiej relacji.

Mam wrażenie, że po tej książce Dworak będzie pisać tylko lepiej i na pewno nie zdecyduje się na żadne oczywiste rozwiązania fabularne. Potencjał tej książki drzemie w atmosferze niepewności, której autorka nadaje kilka specyficznych znaczeń. Niepewność Ewy i niepewność Adama będą z pozoru inne, bo czym innym warunkowane. Niestabilny fundament tej relacji będzie odsłaniany stopniowo, ale z drugiej strony widać, że mamy tu do czynienia z wyjątkowo silną więzią. Również taką, o której mogliby opowiedzieć bohaterom ich nieżyjący rodzice. Za tą śmiercią kryje się kolejny dramat. Bo czy nie lepiej czasem wiecznie okłamywać i kochać, niż ujawnić prawdę i narazić na ryzyko utratę miłości?

„Zachowaj to dla siebie” to także powieść dbająca o szczegóły. Wizerunki psychologiczne bohaterów są pogłębione i Dworak nie podporządkowuje akcji postaciom, lecz raczej robi coś zupełnie odwrotnego. Istotne są tu także opisywane przestrzenie, a także przemierzanie tychże. Mamy w końcu do czynienia z prozą pełną ukrywanego mroku śmierci, ale jednocześnie historią o tym, że najważniejsze jest samo życie kształtowane przez silne relacje rodzinne. Dla nich można zaryzykować absolutnie wszystko. Naprawdę ciekawa przygoda czytelnicza i książka przemyślana do ostatniego zdania. Lubię, gdy debiutanci zaskakują mnie tak przyjemnie.

2021-03-24

„Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu” Aleksandra Zbroja

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 24 marca 2021

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Obecna nieobecność

Takie książki jak ta nie są przejawem ekshibicjonizmu. Marcin Wicha czy Mira Marcinów napisali o swoich matkach nie dlatego, że nie pomogły im gabinety terapeutyczne. Inga Iwasiów czy Aleksandra Zbroja nie żegnają się ze swymi ojcami publicznie, bo bardzo chcą się podzielić rozpaczą. Sam również nie napisałem „Toksyczności”, by ujawniać światu, jak mi było źle, choć nie odważyłem się z różnych powodów sięgnąć po to mocne „ja” z książek, które mam na myśli. Moim zdaniem literatury o żałobie nie pisze się po to, aby ją zagłuszyć, ale by lepiej zrozumieć. Nie po to, by punktować zdarzenia z życia, ale by pokazać, że relacja z nieobecną matką czy nieobecnym ojcem naznacza każdego z nas na zawsze. Że być może po ich śmierci uczymy się żyć naprawdę. I takie książki są świadectwem, sugestią dla czytelnika, aby zwrócił się ku sobie, rozpoznał samego siebie w relacji z rodzicem. A potem być może naprawił to, co warte jest naprawy, aby nie pozostać nagle w smutku i tych wszystkich niewypowiedzianych i koniecznych do wypowiedzenia słowach, które nigdy nie wybrzmią. Tak, doskonale rozumiem motywacje Zbroi, Wichy, Marcinów i jeszcze kilku osób, które w ostatnich latach podzieliły się literacko swoją żałobą. Takie książki są świadectwem tego, jak wiele pomijamy, tracimy, gubimy, potrafimy zaniedbać, kiedy życie toczy się dynamicznie. Myślę, że uczą one pokory względem samego siebie i dlatego są ważne. Pozwalają na autodiagnozę lepszą niż u najlepszego terapeuty. Odsłoniętą i dla każdego. Bo z takiego pisania absolutnie każdy może wziąć dla siebie niepokój, ale i nadzieję. Między innymi o tych dwóch sprawach jest „Mireczek”. O niepokoju wynikającym z tego, że nie znało się bliskiej osoby, i o nadziei, że jej nieobecność przestanie być bolesna, kiedy zacznie się rozumieć, ku czemu teraz prowadzi.

„Mireczek” zasadniczo rozpina się gdzieś między pojęciami takimi jak obecność i nieobecność. Zbroja rozpoczyna od odejścia ojca. Tego ostatecznego, bo poza tym odchodził od niej wielokrotnie, całe jego życie było odchodzeniem bez ważnych powrotów, wciąż na nowo wybierał ucieczki zamiast współistnienia. „Całe życie latawiec” – to zdanie brzmi najmocniej i najbardziej przejmująco. Z jednej strony chce uchwycić czas, który trudno objąć myślami i zrozumieć. Z drugiej – nonszalancko korzysta z kolokwializmu. Jakby za nieustannym znikaniem ojca szła pobłażliwość, bo on tak miał.

Miał tendencję do tego, by za nic i za nikogo nie brać odpowiedzialności. To najbardziej smuci i zdumiewa córkę przybywającą na pogrzeb tego, który nigdy nie był ojcem, a teraz ominęło go także bycie dziadkiem. I spore znaczenie ma tu partykuła przecząca, bo „Mireczek” od momentu opisu śmierci do chwili, w której zmarły jest dopiero przed pierwszym ujrzeniem świata, będzie opowieścią o nietęsknocie i niemiłości oraz o nieojcu, który paradoksalnie zaczął być obecny w świadomości córki dopiero wówczas, gdy odszedł na zawsze i zniknął ostatecznie. Zbroja podejmuje się dwóch rekonstrukcji zdarzeń. Stara się śledzić losy ojca od jego maleńkości, ale także przyglądać się sobie jako córce z wiecznym deficytem ojcowskiej miłości. Dwa kierunki rozważań prowadzą do jednego punktu: do diagnozy smutku i wyobcowania, z którymi oboje się mierzą. Córka boleśniej, bo pośród wielu pytań bez odpowiedzi i jest on, celowo nazywany deminutywem, może wieczny chłopiec, a może zawsze nieporadny mężczyzna, z którym coś przecież musiało się stać, że wybrał nałóg alkoholowy i nieodpowiedzialność za siebie i innych. Zbroja staje wciąż na nowo przed dwoma rozpaczliwie brzmiącymi pytaniami. Kim naprawdę był Mirosław Zbroja i kim jest Aleksandra Zbroja ze wszystkim tym, co jej pozostawił w mentalnym spadku. Z wiecznym oczekiwaniem na czułość, zainteresowanie. Z wieczną tęsknotą małej dziewczynki, która długo nie chciała uwierzyć w to, że jej ojciec jest zwyczajnym chujem. Ta książka chce odczarować odium wulgaryzmu ujawniającego się w zakończeniu. Ale jest również opowieścią o tym, że bezradność zwykle idzie w parze ze złością. Że mamy prawo odczuwać jedno i drugie, kiedy zostanie nam odebrane elementarne poczucie bezpieczeństwa.

Ojciec potrafił dać szczęście. Nawet tym, że wręczał śmieszną kinder niespodziankę, bo nic innego nie mógł podarować. Ojciec mógłby dać choć namiastkę pewności tego szczęścia, gdyby po prostu był. Ale kiedy był, chciało się, by zniknął. Kiedy znikał, pojawiało się mnóstwo emocji, które Aleksandra Zbroja chce w tej poruszającej książce nazwać, ale nie mówi o nich wprost, woli stawiać hipotezy, fantazjować z bolesną świadomością tego, że nic już nie będzie można zmienić.

W obliczu ostatecznego końca toksycznej relacji rysuje się obraz tego, że zły rodzic pozostaje w świadomości intensywniej i dosadniej w chwili, kiedy ostatecznie się z nim żegnamy. „Mireczek” to nie świadectwo pożegnania. Raczej opowieść o tym, jak bardzo wyobcowanie wdzierało się do wnętrza porzuconej córki i pewnie świadomego porzucenia ojca. Mocno wybrzmiewa tutaj symbolika drzwi, które dzielą Mireczka od Oli. On wiecznie na zewnątrz domu, ona w pozornie bezpiecznej przestrzeni wewnętrznej. Oboje tworzą definicję miejsca, ale on jakby chciał ją zacierać, kwestionować. Tymczasem upływ czasu powoduje, że drzwi jest coraz więcej. W tej książce Zbroja stara się z pewnością siebie, ale i niebywałą odwagą otwierać kolejne drzwi, zaglądać w kolejne przestrzenie, ale przede wszystkim pytać o tożsamość ojca. Bo między swoimi wiecznymi nieobecnościami i opresyjną obecnością był przecież kimś, był człowiekiem.

„Mireczek” to również autorska rozprawa z tożsamością polskiego alkoholika. Dużo w tej książce jest na temat samej istoty zawłaszczania przez nałóg. Rozpoczyna się od egzystencjalnych pytań retorycznych: „Co to za potężna siła gna człowieka w poprzek samego życia? Naprawdę tyle w tej wódce jest? Lepszego niż bycie tu z nami? I w ogóle bycie?”. Ale potem Zbroja chce głębiej wejść w problem uzależnienia od alkoholu. Między naukowymi definicjami a bezradnością zagubienia dziecka, które wiecznie będzie niosło w sobie stygmat nałogu rodzica, kryje się bardzo wnikliwa analiza samej siebie. Bo „Mireczek” to opowieść o nieobecnym, o krzywdzicielu i o smutku opuszczenia przez niego, ale przede wszystkim historia budowania silnej tożsamości w opozycji do strachu i przekonania, że gdzieś genetycznie może tkwić ta destrukcyjna potrzeba oferowania najbliższej osobie piekła rozpaczy.

„Mireczek” to także kompozycyjnie bardzo dobra książka. Świadomie założony chaos w strukturze ma odzwierciedlać kompulsywność działań pośród emocji. Te wszystkie próby uzyskiwania odpowiedzi na pytania, które na zawsze pozostaną tylko pytaniami, idą w parze z ogromnym ładunkiem przeżyć nakładających się na siebie i mieszających w bolesnym tyglu, wcale niegotowych na zmierzenie się ze zdrowym rozsądkiem albo wyciszeniem. Świetne są też krótkie rozdziały, w których zdania brzmią mocniej, dosadniej. Od początku do końca jest to narracja pytań bez odpowiedzi, ale jednocześnie książka o tym, że można udźwignąć bezradność, jeśli umie się okiełznać gniew i szukać dróg wybaczania. Zbroja zrekonstruowała sobie swojego Mireczka z domysłów i fantazji. Ale zaproponowała nam także – poza osobistym wymiarem – przejmującą opowieść o tym, że nieobecność drugiego człowieka może nas przytłaczać w bardzo wielu wymiarach. I o tym, że może być rozpaczą. Tylko że to w moim odczuciu nie jest książka o rozpaczy, lecz o sile samostanowienia i próbie pożegnania się. Aleksandra Zbroja przejmuje i mądrze opowiada o tym, że relacja z najbliższą nam osobą pozostanie najsilniejsza bez względu na obecności czy nieobecności.

2021-03-22

„Drelich. Prosto w splot” Jakub Ćwiek

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 24 marca 2021

Liczba stron: 456

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Nieoczywista sensacja

Być może część moich czytelników ze zdziwieniem odnotuje obecność recenzji takiej książki. Sam w zasadzie nie mogę wyjść ze zdziwienia, ale mam z Jakubem Ćwiekiem tak jak ktoś, kto uświadamia sobie nagle, że spróbował pysznego wypieku, o którym kiedyś tylko słyszał, a od teraz będzie się nim zajadał z przyjemnością. Nieprzypadkowo stosuję takie porównanie, bo nowa powieść tego autora usatysfakcjonuje także miłośników słodkości. Między porcjami wysokokalorycznych smakowitości Ćwiek umieści dużą dawkę adrenaliny, niesamowicie podkręci tempo i pokaże, że powieść sensacyjna to nie tylko mordobicie i pędząca szaleńczo do przodu akcja. W „Drelichu” znakomicie wypadają postacie kobiece. Jest tu miejsce na nietuzinkowe poczucie humoru autora, a całość – jakkolwiek mroczna i brutalna – wydobyła się z wyobraźni kogoś, kto jest doskonałym obserwatorem rzeczywistości. Fikcja literacka w tej powieści jest o tyle prawdopodobna, że wyrasta ze scen i scenek, które tworzą nasze życie codzienne – czasami gorzkie, czasami prozaicznie nudne, ale zawsze będące materiałem do świetnej fantazji. Jakub Ćwiek umie ludzi słuchać i podglądać. Dlatego jego książka jest wiarygodna. Nie tylko z powodu uprawdopodobnienia wszystkich sposobów walk opisanych tutaj tak drobiazgowo. Bardzo mi się podoba dezynwoltura pisarza, który – sam zresztą zaznacza to w posłowiu – wykorzystuje szarość prozy życia i zamienia ją w soczystą prozę literacką pełną wyjątkowych smaczków dla czytelników spragnionych szaleństwa i frapującej opowieści.

Wracając do cukierniczej metafory, odnoszę wrażenie, że nie chcę w tym momencie sprawdzać, jak przebiegała ewolucja wypieku, ale mam ochotę do niego wracać, bo ma znakomitą strukturę. Mówiąc wprost: zapoznałem się tylko z „Topielą” Ćwieka, ominąłem czas zdobywania przez niego popularności, nic nie wiem o tym, w jaki sposób ukształtował się jego styl pisania, ale bardzo mi odpowiada to, z czym teraz się spotykam. To nie jest żadna wymuszona lekkość czy silenie się na jakieś spektakularne wolty, aby przykuć uwagę. To całkiem swobodna fraza kogoś, kto umie opisywać człowieka w działaniu. Pokazywać, że to działanie często wynika z jakiegoś zbiegu okoliczności, z tego, kto staje nam na drodze i w jaki sposób wpłynie na nasze poczucie bezpieczeństwa. „Drelich” to przewrotna powieść o sile rodziny i o tym, że ze sposobu postrzegania  wroga przez bohatera literackiego można wysnuć również fantazje o tym, kim naprawdę jest ten bohater. U Ćwieka mogą to być zdeterminowani gangsterzy, ale równie dobrze delikatna materia samoświadomości. Bo o ile portret psychologiczny tytułowej postaci jest w zasadzie skończony, o tyle ciekawie wyglądają tu bohaterki – kobiety z drugiego planu stające do walki przede wszystkim z tym, co je dotąd ograniczało.

Od nich zresztą wszystko się zaczyna. Milena wpada w panikę, kiedy wychodzi na jaw, że jej mąż wie o tajemniczej znajomości z mężczyzną, z którym Milena z pewnością nie powinna się kontaktować. Wszystko od początku wskazuje na to, że jest nim Marek Drelich. A to oznacza dla niego kłopoty, choć kłopoty to jego drugie imię i dotychczas nie było takich, z którymi nie mógł się uporać. Tymczasem obserwujemy jego byłą żonę, która musi zjawić się w szkole i wyjaśnić problematyczną sytuację. Syn Drelicha, Nikodem, pobił kolegę. Zrobił to świadomie, dotkliwie i być może tak, jak uczył go tata. Iza zmuszona jest najpierw do konfrontacji z dyrektorem szkoły i ojcem poszkodowanego chłopca, a potem z tym, od czego chciała się odciąć dzięki rozwodowi. Była żona głównego bohatera wybrała inny scenariusz. Miała dość „życia pod presją zła”. Ale szybko okaże się, że perypetie obu kobiet połączą się, a Iza będzie zmuszona stawić czoła prześladowcom razem z byłym mężem, od którego odeszła razem z dziećmi, obawiając się zagrożeń stale obecnych w jego życiu.

Zaczyna się fascynująca intryga, która toczy się w nieprzewidywalny sposób. Od przypadkowo wykorzystanego zdjęcia dotrzemy do groźnych porachunków gangsterskich, a Ćwiek nikogo tu nie będzie oszczędzał. Dość powiedzieć, że walka będzie opierała się na taktyce, nie na przypadkowych działaniach świadczących o sile. Bo Marek Drelich to mężczyzna przewidujący zdarzenia, działający na adrenalinie, ale równocześnie metodycznie. Taka konstrukcja bohatera zapewnia nam brak nudy w kolejnych rozdziałach, kiedy Jakub Ćwiek stosuje technikę wrzucenia czytelnika w jakąś już gotową sytuację, którą dopiero trzeba zrozumieć. A poza tym dynamizm książki opiera się właśnie na antycypacjach – najpierw odkrywamy, co należy zrobić, by wykonać plan działania, a dopiero później poznajemy go w szczegółach. I widzimy również to, w jaki sposób autor dba o precyzję opisu każdej ze scen.

Dlatego ta sensacyjna powieść tak bardzo mnie do siebie przyciągnęła. Nie proponuje oczywistych antagonistów i łatwych do przewidzenia wydarzeń, w których zarysowane problemy mają się rozwiązać. Ćwiek rzeczywiście myśli chwilami filmowo i parę scen odzwierciedla pewnie jego tęsknotę za sensacyjnym kinem klasy B lub nawet C, ale akcja nie jest ani schematyczna, ani w żaden sposób przewidywalna. Tym bardziej że szorstkość, determinacja i gotowość do konfrontacji siłowych Drelicha zderzają się tu z jego specyficzną wrażliwością, do której nie dostajemy pełnego dostępu. Być może Jakub Ćwiek dba w ten sposób o to, aby jego bohater był wiarygodny w kolejnych częściach cyklu, a być może tak ma już być, że Marek Drelich to z jednej strony ktoś oczywisty, z drugiej jednak – postać wywołująca całą masę wątpliwości. Kochający ojciec i mąż, profesjonalny przestępca, doskonale planujący swe działania neurotyk, który koncentruje się na upływie czasu i specyficznie go wykorzystuje?

„Drelich” ze świetnie skonstruowanym podtytułem świadczącym o tym, że Jakub Ćwiek nie sugeruje nam tu prostych tez, jest wbrew pozorom powieścią o moralności, uczciwości i takim honorze, na którego brak utyskuje jeden z bohaterów tej książki. Całość zapewnia rozrywkę na naprawdę dobrym literackim poziomie i pokazuje, że Jakub Ćwiek doskonale wie, jak rozpisać każdą scenę i każdy dialog. Wszystko w „Drelichu” jest elementem układanki, ale również dowodem na to, że autor nie poddaje się łatwości, z jaką twórcy tego typu literatury ulegają skłonności hiperbolizacji. Nie będzie tu przejaskrawień, absurdów czy scen z gatunku „zabili go i uciekł”. W sensacyjnej konwencji jawi nam się tutaj rzecz o lojalności względem siebie i rodziny. O tym, że cały przestępczy świat stworzony został z toksycznych zależności. Jakub Ćwiek chce pokazać nietuzinkową tożsamość gangstera. Dlatego buduje nie jedną, lecz kilka ciekawych postaci. I czyta się to znakomicie. To była naprawdę duża czytelnicza frajda: wejść w ten gatunek literacki, którego jeszcze nie smakowałem, akurat z tą książką.

2021-03-18

„Zabawka” Robert Ziębiński

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 24 marca 2021

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Siła kobiet

Zawsze zżymam się na określenia typu „sztos” czy „petarda”, które coraz częściej pojawiają się w odniesieniu do literatury kryminalnej. Przyznam, że w przypadku „Zabawki” przeszły mi przez myśl, odczarowane z banału i z naprawdę mocnym znaczeniem, ale nie użyję tych określeń, bo to pójście na łatwiznę. Robert Ziębiński nie idzie na łatwiznę w niczym. Tworzy książkę, w której poruszające go sprawy, jakie miały miejsce, łączy z niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi, proponując nam rzecz z naprawdę nietuzinkowymi bohaterami, a właściwie bohaterkami. Kobiety są dla autora najważniejsze – te, które nie mogą już powiedzieć ani słowa, ale również te walczące o same siebie i jednocześnie pragnące dać świadectwo innych kobiecych krzywd. Nie wiem, czy to kwestia naprawdę niebanalnej wyobraźni autora, ale mam wrażenie, że „Zabawka” jest najlepszym kryminałem, jaki przeczytałem przynajmniej od roku. Jest w nim wszystko w doskonałej proporcji – fatalizm, penetrowanie najmroczniejszych zakamarków kobiecej świadomości i niuansowanie kobiecego cierpienia, ale również niezwykła dynamika, której uroku dodają motywy muzyczne w tle. „Zabawka” jest powieścią, którą czyta się, włączając jednocześnie utwory proponowane przez autora. Od dynamicznego „Denmark” Chemical Brothers – to jest książka do końca czytana na adrenalinie. Niebywale smutna, ale też niebywale wnikliwa psychologicznie. Pokazująca, że ludzie dokonują nieoczywistych wyborów, a ich racjonalizacja ma jedynie pozwolić na uwierzenie, że mamy nad sobą i złowrogim światem kontrolę.

Jak wspomniałem, są dwie kobiety, które milczą, i dwie próbujące wyjaśnić zagadki ich dramatycznego losu. Ewelina zostaje znaleziona w stołecznym lesie – upokorzona i teraz martwa, ma za sobą przerażającą historię, w której jasne stanie się to, że denatką uczynił ją niekoniecznie morderca, bo Ewelina z kilku powodów umarła za życia. Drugą z kobiet poznajemy dzięki kartkom z pamiętnika. Ich czytanie staje się chwilami nie do uniesienia. Ogrom rozpaczy przewyższa możliwość zrozumienia, co wepchnęło autorkę w egzystencjalne piekło, z którego nie mogła się wydobyć. Aby oddać sprawiedliwość zmarłym kobietom, należy zaznaczyć, że Ziębiński uśmierci jeszcze jedną. Ale to Ewelina i Kasia w swym milczeniu są najważniejsze. Tymczasem pełne sił do działania są inne bohaterki. Portretowana na pierwszych stronach jako niezrównoważona histeryczka z problemem alkoholowym Ania i młoda policjantka Kaja, jedyna kobieta w swoim wydziale, starająca się przekonać otoczenie i samą siebie, że wybór zawodu był słuszny, a ona nadaje się do tej pracy jak mało kto.

Robert Ziębiński bardzo zgrabnie łączy losy obu bohaterek. Ania zmuszona zostanie do konfrontacji z przeszłością, która odbierze jej dużo więcej niż nieudany związek z mężczyzną, o jakim dowiadujemy się na początku. Celowe i świetne skontrastowanie zdrobnienia imienia bohaterki autor zderzy z zaskakującą bezkompromisowością jej działań. Działań, których mało kto podjąłby się z taką determinacją, kiedy świat w jednej chwili zakwestionowałby tożsamość tego kogoś. Ania będzie gotowa do tego, by poznać prawdę o sobie, a jej perypetie to śmiała fantazja Ziębińskiego, który chce nam zadać pytanie, czy rodzina to więzi, czy też może sposób rozumienia siebie jako jej członka. Bo doświadczenie bohaterki udowodni, że bardzo często sformalizowana instytucja kryje w sobie dużo więcej chaosu i niepokoju niż cokolwiek innego. A przecież rodzina ma być czymś stałym i pewnym. Czymś na zawsze.

Kaję pozornie różni od Ani wszystko, ale szybko będzie można zorientować się, co i w jaki sposób połączy je we wspólnym działaniu. Portretowana policjantka jest na początku schematyczna jak na postać z takiego gatunku literatury. Dopiero potem uświadomimy sobie, że Robert Ziębiński przede wszystkim w postaciach kobiet pokazuje nam, jak bardzo nieoczywistą istotą może być człowiek. Jak niezwykle wiele możemy dowiedzieć się o sobie w specyficznej relacji. A te dwie bohaterki znajdą się w niej obciążone dodatkowo zbiegiem zdarzeń, spośród których wszystkie prowadzą do mrocznej przeszłości innych kobiet, za które trzeba opowiedzieć ich historie.

„Zabawka” jest w gruncie rzeczy przerażającą powieścią o tym, jak łatwo jest nam przywyknąć do czegoś niemożliwego. Do życia w brudzie i upokorzeniu. Do uznania fasadowości relacji za coś naturalnego. Do tego, by żyć z demonami przeszłości, ułagodzić je, zamknąć gdzieś w podświadomości. Za tym wszystkim zawsze stoi zawsze krzywda. I wielki dramat. Ziębiński nie chce jednak dramatyzować, choć o kobiecym uprzedmiotowieniu i jednoczesnej sile do walki o siebie opowiada w bardzo mroczny, wyjątkowo działający na wyobraźnię sposób. Wskazuje wyraźną granicę spraw zamkniętych, a jednocześnie kreśli jakieś nowe możliwości. Wszystko staje się tu tak samo ważne, bo jego proza, każdy kolejny rozdział, jest jak lawa. Gorąca i będąca ciągle w ruchu. Tu stają się i konstytuują nie tylko wydzielone znakomitymi tytułami części. Tu przede wszystkim bohaterki próbujące odkryć mroczne tajemnice przez cały czas formują się na nowo. Kim będą po doświadczeniach zaprezentowanych w powieści? „Zabawka” wbrew pozorom pozostawia nas jednak z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Kreśląc intrygę, w której przerażenie i bezradność połączą się z zaskakującą determinacją oraz siłą, by pokonać śmierć, nadać jej sens i znaczenie, pożegnać kobiety, których nikt nie chciał pożegnać.

Ale najmocniej wybrzmiewa w tej powieści kobieca niejednoznaczność postaw i motywacji. Robert Ziębiński odbiera głos tym kobietom, które w ich milczeniu trudniej zrozumieć. Rysuje się przed nami wyraźny obraz cierpienia, ale mamy wrażenie, że dotykamy tylko fragmentu tego przerażającego świata. W tym wszystkim wciąż akcentowane jest przekonanie, że mężczyzna to agresywny zdobywca i kreator świata – swojego i innych. Kobiety stają się tutaj kimś, kto odczuwa i rozumie złożoność oraz okrucieństwo motywacji męskiego modelowania świata. I dlatego „Zabawka” – z podwójnie świetnie brzmiącym tytułem – to feministyczny manifest gniewu oraz książka pokazująca, że za gniewem może iść konstruktywne działanie odwetowe. Kobietom brakuje tutaj sił i kobiety się poddają, a jednocześnie inne wciąż wstają, walczą, toczą walki za inne. Całość proponuje obraz świata, który jest jawnie niesprawiedliwy, ale i nakreśla wyraźnie wizerunek siły płci w tym świecie. Być kobietą u Ziębińskiego to stale walczyć. Bez względu na to, jak nierówna lub dramatyczna może to być walka.

Robert Ziębiński z trochę publicystycznym sznytem (proszę zwrócić uwagę na polityczne docinki) opowiada historię krzywd, które wciąż na nowo mają miejsce, stale domagając się sprawiedliwości. Jednocześnie to książka o kobiecej solidarności, ale przede wszystkim fascynująca opowieść o skomplikowanych relacjach matek i córek. Dlatego kusi, by określić „Zabawkę” jednym z popularnych pojęć, od których zacząłem, ale za tym będzie szło uproszczenie. Myślę, że najlepiej prezentuje się ta powieść w swoich niedookreślonych wymiarach. To historia bolesna i zapadająca w pamięć. Jednocześnie doskonale skonstruowana narracja, w której wszystko jest nieoczywiste. Poza bólem, upokorzeniem i wstydem, ale również hardością oraz gotowością do trudnych konfrontacji. W półcieniach Ziębiński ukrywa jasne komunikaty i przesłania. Dlatego to się tak dobrze czyta.

2021-03-16

„Serce pełne skorpionów” Wojciech Engelking

 

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Miłość i samostanowienie

Od czasu „Tylko Lola” Jarosława Kamińskiego nie czytałem równie dobrej powieści osadzonej w głębokim PRL-u i udowadniającej, że ten czas jest nadal atrakcyjny literacko, nie opowiedziano go w pełni i nie uczyniono w wystarczającym już stopniu dekoracją do ciekawej narracji. Podziw budzi niesamowita wnikliwość i wrażliwość wobec odległych czasów u młodego przecież autora, który rekonstruując historię – i tworząc jej własną wersję – opiera się przede wszystkim na źródłach, nie własnej intuicji czy czyimś wspomnieniu. „Serce pełne skorpionów” to pozornie dosyć oczywista opowieść o miłosnym uniesieniu w czasach, w których jedyną słuszną i właściwą miłością miała być miłość do ojczyzny. Engelking zadaje pytania nie tylko o to, co to znaczy młodzieńczo kochać, ale również o spaczone i karykaturalne wręcz przejawy patriotyzmu. Oddaje do naszych rąk powieść, w której moralność zderza się ze zdrowym rozsądkiem i zmanipulowanym systemem społeczno-politycznym, ale również, a może przede wszystkim, interesującą opowieść o odwadze i trudności bycia sobą. To także rzecz, w której istotne będą dokonywane wybory. Aby je uwiarygodnić, autor proponuje kilka ciekawych biografii. Szybko będzie można zorientować się, że nie tylko miłosne uniesienia młodego bohatera będą w centrum uwagi Wojciecha Engelkinga. Świetne jest to, że w tej narracji dopracowane zostały z czułością wszelkie wątki poboczne i historie ludzi, którzy pozornie nie mają tutaj większego znaczenia.

Obserwujemy lata 1960-1962, które narrator prezentuje w celowo sennej, ale jednocześnie wnikliwej retrospekcji. Nad przedstawionymi zdarzeniami wisi fatum i od początku wiemy, że będą w jakiś sposób naznaczone tragizmem. Ów tragizm – przede wszystkim egzystencjalny – dobrze ukazuje również tytuł książki, aczkolwiek można zżymać się na dydaktycznie brzmiące fragmenty, które starają się interpretować cytat z Szekspira, choć naprawdę nie trzeba tego robić. Młody bohater powieści będzie się coraz bardziej miotał w obliczu powinności. W tym rozedrganiu emocjonalnym Engelking portretuje pozornie bezpieczną przestrzeń, czyli dom rodzinny. Szesnastoletni Jacek ma wszystko, a nawet więcej niż jego rówieśnicy. W 1960 roku przyglądamy się codzienności dobrze sytuowanej rodziny. W tym domu poza pozornym spokojem jest również dobra wędlina na stole, słodkości od Bliklego, a bohater z dumą nosi dżinsy. Jacek wydaje się dzieckiem szczęścia, jak nazywa go jeden z przyjaciół. Ta pozorna stabilność oraz rzeczywisty dostatek wynikają z tego, kim jest jego ojciec. Z kim i jak współpracuje. Bo poza perypetiami miłosnymi Jacka ważne będzie śledzenie także kariery zawodowej jego ojca. W tym wszystkim bowiem „Serce pełne skorpionów” jest fascynującą wiwisekcją trudnych relacji dwóch mężczyzn – jednego z ukształtowanymi już priorytetami i drugiego, w którego wyobraźni z mgły przypuszczeń i sugestii wyłania się powoli obraz Polski, której nie można kochać tak, jak kocha się radziecką dziewczynę.

Postać Niny z Leningradu, która pewnego dnia dołącza do klasy Jacka, jest tu najciekawsza, bo portretowana z różnych punktów widzenia. W tym miejscu należy także zaznaczyć, że Engelking umiejętnie wplata w narrację uzupełnienia – historię Niny, jej ojca czy poznania się rodziców Jacka. Jest to zrobione na tyle spójnie, że nie odciąga uwagi od bieżących zdarzeń, a bardzo zgrabnie je uzupełnia. Bo ta powieść w założeniu ma być historią wielu punktów widzenia. I jednego zasadniczego dramatu egzystencjalnego, na który złożą się różne historie poszukiwania swojego miejsca na świecie. A może w trudnym państwie, które kiedyś było jeszcze trudniejsze, a dziś stawia wobec skomplikowanych wyborów. W tym wszystkim wybór miłości. I świetny wizerunek młodej kobiety.

Nina jest przecież jeszcze nastolatką, a Engelking ukazuje ją jako dojrzałą i świadomą swoich wyborów kobietę. Jednak nawet gdy dojdziemy do wniosku, że ani świadomość potrzeb seksualnych, ani też umiejętność uwodzenia młodego chłopaka nie przystają za bardzo do możliwości poznawczych właśnie nastolatki, warto czytać uważnie dalej, bo z tą postacią autor rozprawia się wyjątkowo bezkompromisowo. Tymczasem obserwujemy Ninę, która wywiera na Jacku ogromne wrażenie. Miażdży i kwestionuje jego chłopięcy egocentryzm i przekonanie, że w relacjach z płcią przeciwną to on jest górą i on zawsze ustala warunki. Jacek znajdzie się w skomplikowanej orbicie wpływów. Nina wydaje się pewna siebie, niezależna, a jednocześnie bardzo tajemnicza. Wciąż na nowo zaskakuje swojego kochanka i stale utrzymuje w relacji czasem nieznośną, czasami fascynującą atmosferę niedopowiedzeń. Nina jest zdecydowanie inna niż jej rówieśniczki. Ale kryje w sobie historię, która niekoniecznie mogłaby być doświadczeniem nastolatki. Engelking buduje przed nami intensywną i niepokojącą więź leningradzkiej piękności z własnym ojcem. Nieświadomy wielu skomplikowanych zależności Jacek po prostu poddaje się fascynacji Niną. Będą konsekwencje. Ale przede wszystkim będzie w tej powieści obraz miłości z jednej strony fatalnej, z drugiej jednak – silniejszej niż jakiekolwiek więzi stworzone przez ludzi z otoczenia Jacka.

„Najbrzydsze zmyślenie lepsze jest od nawet najpiękniejszej prawdy”. Te słowa oddają tutaj charakter autotematycznej gry z samym pisaniem, którą Engelking prowadzi do samego końca, a Jacek staje się postacią, która winna jest Ninie opowieść. Dzięki temu, że charakter ich znajomości jest tak niejednoznaczny, można na bazie tej relacji stwarzać wizję niewykonalnego, niemożliwego, ale także wizję niespełnienia. W miłości, jaką opisuje powieść, konieczny jest margines zmyślenia. W znaczeniu fantazjowania Jacka o tym, do czego może doprowadzić najważniejsza dla niego relacja, ale również w znaczeniu postrzegania całej tej narracji jako specyficznej fikcji literackiej. „Serce pełne skorpionów” jest bowiem powieścią, która z bardzo intymnego doświadczenia czyni na tyle wieloznaczną opowieść, że trudno orzec, w jakim stopniu krajobraz emocjonalny Jacka ma się połączyć z ponurą rzeczywistością, w której chłopak musi funkcjonować.

Tymczasem jest to przecież także powieść o władzy. Tej, jaką zdobywa nad Jackiem Nina, ale i o władzy politycznej. Tu połączonej z bezkompromisowością oraz okrucieństwem, bo w gruncie rzeczy tym naznaczone jest życie polityczne bohaterów, a stygmaty przenoszą się również na ich życie prywatne. W tym znaczeniu jest to książka o gorzkich rozczarowaniach, ale również o swoistej desperacji – aby żyć i myśleć nie tak, jak proponuje klaustrofobiczny kraj, któremu w mniemaniu ojca Jacka główny bohater wszystko zawdzięcza. Znamienne stają się tu słowa Niny mówiącej: „Tylko zdesperowani robią rzeczy, które warto potem opowiadać”. Engelking opowie o desperacji miłości, ale również o desperackich próbach kontroli nad życiem. W czasach, kiedy kontrolę nad obywatelem przejmowało państwo, a miłość mogła być tylko reglamentowana, rozwijać się tylko na określonych warunkach.

„Serce pełne skorpionów” to opowieść o licznych intrygach i o tym, że pośród nich trudno jest zachować godność, bardzo trudno stworzyć własną tożsamość. Narracja, której tragizm podkreśli nie tylko wspomniane nawiązanie do Szekspira – tu gdzieś na marginesach pojawi się Tristan z Izoldą i dramat rodu Labdakidów. Czy Engelking chce przez to uczynić swoją powieść koturnową? Bynajmniej. Jest w jego pisaniu bardzo duży margines dla pracy czytelniczej wyobraźni. To książka obrazująca, sugerująca, ale jednocześnie stawiająca mnóstwo pytań. O to, kim czynią nas okoliczności, i o to, w jaki sposób namiętność może ukształtować bunt. Pośród bezpardonowej walki o wpływy na szczytach władzy mamy tutaj kameralną historię obsesji i niespełnionych nadziei. Wszystko w bardzo sugestywnej frazie, która z jednej strony dystansuje, z drugiej jednak – obnaża swoich bohaterów dużo bardziej, niż prezentując ich nagość. Zaczytany w Conradzie chłopiec, który chce zostać piłkarzem, będzie postacią tragiczną w kilku wymiarach. I dzięki temu cały świat przedstawiony tej powieści stanie się dużo bardziej niejednoznaczny, groźny i kuszący.

2021-03-12

„Maski pośmiertne” Anna Rozenberg

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Angielskie tajemnice

Ta powieść z pewnością spodoba się fanom J.K. Rowling, która pod pseudonimem Robert Galbraith tworzy pasjonujące i nietuzinkowe kryminały z bardzo charakterystycznym angielskim tłem. Gdyby odchudzić opowieści o Kormoranie Strike’u z nadmiernych dialogów i opisów, otrzyma się świetną powieść kryminalną w klimacie podobnym do debiutanckiej książki Anny Rozenberg. Tyle tylko że polska autorka wydaje się lepsza niż Rowling w męskim kamuflażu. Bardzo dba o to, by rozwiązania fabularne nie były oczywiste. Świetnie – dużo lepiej niż Rowling – zestawia ze sobą płaszczyznę historyczną z zagadkową teraźniejszością pełną mylnych tropów. Wydaje mi się nawet, że deszcz intensywniej pada w Anglii Rozenberg, ona go sugestywniej opisuje, a jej inspektor David Redfern – pozostawiony sprawnie pośród niedopowiedzeń, bo „Maski pośmiertne” są zapowiedzią cyklu – to postać sportretowana wyjątkowo empatycznie, nieodsłonięta od razu, zapowiadająca kolejne bardzo ciekawe spotkania czytelnicze.

Trudno w ogóle uwierzyć, że ta książka jest debiutem. Nie ma tutaj charakterystycznej dla pierwszego literackiego razu nieśmiałości w portretowaniu bohaterów. Wszystkie sceny – a dominują z racji gatunku te dialogowe z postaciami epizodycznymi – są właściwie literackimi dziełami sztuki, bo Rozenberg dba naprawdę o każdy detal i wszystko tkwi tu w znakomitej narracyjnej harmonii. To, co zaskakuje dodatkowo, to umiejętność prowadzenia wielu wątków z taką samą intensywnością. Każdy z pojawiających się w powieści tropów traktujemy niesamowicie poważnie. Z każdym z nich równie poważnie mierzy się wspomniany Redfern. Policjant z traumą – i to brzmi jak absolutna sztampa. Ale Anna Rozenberg zadbała również o to, by jej bohater nie był sztampowy, choć jest samotnikiem, niesie w sobie ciężar bolesnych wspomnień i z trudem dopasowuje się do pracy zespołowej koniecznej, by rozwikłać zagadkę brutalnego morderstwa gdzieś na środku angielskiego pola. David Redfern jest mocno niejednoznaczny. Trudno obdarzyć go zaufaniem czy sympatią, ale równie trudno trwać w dystansie i niechęci. Już na samym początku autorka zaznacza nietypowy rys charakterologiczny bohatera. Zmierzając w kierunku miejsca zbrodni, znajdzie czas, by zatrzymać się na ruchliwej drodze i wesprzeć staruszka jadącego na targ z kwiatami, które wypadają mu i niszczą się na asfalcie. Twardziel z wielkim sercem? Niekoniecznie. Konia z rzędem temu, kto po lekturze „Masek pośmiertnych” adekwatnie do zamiarów autorki opisze tę ciekawą postać.

W zasadzie dużo bardziej zaabsorbowały mnie sprawy i tajemnice, które nie zostaną tutaj do końca wyjaśnione, a które budują wiarygodność psychologiczną Redferna. Człowieka, który w obronie własnej zastrzelił policjanta i jednocześnie przyjaciela. Kogoś, kto kłamie, gdy mówi, że nie rozpoznaje zwłok topielca. Zagadki życia policjanta są chyba ciekawsze, ale muszą rozłożyć się na kilka powieści. Tymczasem w „Maskach pośmiertnych” najważniejsza staje się sprawa zabójstwa pewnej Polki, która ginie jakby w wyreżyserowanym krwawym spektaklu. Ale to nie będzie jedyny trup w tej książce. Zwłaszcza że Rozenberg w znaczeniu przenośnym wyciągnie wiele trupów z szafy, a uwagę czytelnika skieruje w przeszłość, nawet siedem dekad wstecz. Okaże się, że morderstwo zaburzające sielską codzienność podlondyńskiego Woking będzie w sobie kryło dramat rodzinny. Tym samym autorka opowie o tym, czym jest rodzinna lojalność, czym jest honor i do czego może doprowadzić wypaczenie tych pojęć albo zintensyfikowanie ich w świadomości kolejnego pokolenia. Dodatkowo wprowadzi niejednoznaczną, ale bardzo wyraźną postać córki denatki. Kobiety, która wywrze spory wpływ na inspektora Redferna.

Jak wspomina jeden ze starszych rozmówców głównego bohatera, „wspomnienia to bardzo plastyczny materiał”. Myślę, że mogłoby być to motto Anny Rozenberg, zanim przystępowała do pracy nad tą książką. Wspomnienia z jednej strony prezentowane są tutaj jako strumienie świadomości ludzi, dla których upływ czasu stał się barierą zacierającą w myślach to, co kiedyś było oczywiste. Z drugiej jednak – zapisane są w policyjnych aktach i rozłożone na zamknięte już śledztwa. Stają się bazą, dzięki której Refern będzie mógł ruszyć naprzód ze śledztwem, ale żeby się do nich dostać, będzie musiał odnaleźć coś więcej niż tylko pamiętających mroczny czas przeszły. Wszystko rozpina się tu pomiędzy kilkoma czasami, a wraz z motywem pamiętania pojawia się również – dyskretnie, ale kilkakrotnie sygnalizowany – problem antagonizmów polsko-brytyjskich.

Spięcia i konflikty, które odsłania autorka, mają swój początek podczas drugiej wojny światowej. Ale Rozenberg chce dużo szerzej pokazać problem wzajemnego wykluczania się dwóch narodowości. Sytuacji, w których wciąż ktoś będzie tym gorszym, ze stygmatem emigranta. Autorka robi to w różny sposób – od konwencji wyrażania ksenofobii wprost ustami jednego z policjantów po niuansowanie dystansu wywoływanego przez to, kto skąd pochodzi i jaką rolę odgrywa w społeczności wywodzącej się z innej tradycji. „Maski pośmiertne” z racji życiorysów swojego głównego bohatera i brutalnie zamordowanej denatki wciąż balansują na granicy dwóch mentalności, systemów wartości, dwóch sposobów opowiadania i rozumienia świata. Polsko-brytyjskie spięcia są tu również okazją do tego, by paradoksalnie pokazać proces integracji, wzajemnego zrozumienia i otwierania się na to, co inne i nie do końca pojmowalne. Rozenberg stawia pytania o to, czy mimo wzajemnych chęci pomocy i zrozumienia nie jest czasem tak, że ciągle pozostajemy jakby po dwóch stronach barykady ze swoją historią, narodowością, swoim językiem, a nawet swoimi wspomnieniami.

Najciekawiej jednak zobrazowane są zależności między poszczególnymi elementami świata przedstawionego. Dzięki temu ta książka sprawia wrażenie doskonale rozplanowanej – to swoiste literackie puzzle, ale również pasjonująca opowieść o tym, że możemy mieć równie wiele determinacji w czynieniu dobra i zła. Poza wszystkim bardzo doceniam dbałość o to, by dekoracje były mocno angielskie, uwypuklając wszystko to, co charakterystyczne dla miejsca, w którym toczą się zdarzenia. Woking będzie tu jednak tylko punktem wyjścia. Ruszymy w podróż przez historię, ale także podróżować będziemy w przestrzeni ludzkich uprzedzeń i słabości skontrastowanych z uczciwością, honorem i patriotyzmem. Nad jego niejednoznaczną definicją w dzisiejszych czasach Anna Rozenberg także się pochyli. Dlatego „Maski pośmiertne” to książka wielu odczytań i naprawdę obiecujący początek cyklu. Już się nie mogę doczekać tego, jak autorka odsłaniać będzie półcienie z biografii Redferna. Debiut, który zaintryguje.

2021-03-10

„Piętno Katriny” Agnieszka Bednarska

 

Wydawca: Media Rodzina

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i zmarli

Powieść Agnieszki Bednarskiej – odważnie eksperymentującej z różnymi sposobami opowiadania świata przedstawionego – to świetnie skrojona literatura środka, w której odnajdą się zarówno zwolennicy powieści obyczajowych, jak i czytelnicy poszukujący mocnych wrażeń w thrillerach czy narracjach o zjawiskach paranormalnych. Dojrzałość pisarską Bednarskiej zaznacza to, że żaden rys jej powieści nie jest zaniedbany. „Piętno Katriny” to również książka ze znakomitymi wizerunkami psychologicznymi bohaterów, co nie tylko pozwala odnaleźć w wielowątkowości czułe rejestry opowiadania o losach postaci, ale również przekonuje do tej narracji jako całości. Agnieszka Bednarska zamyka historię w mrocznej klamrze kompozycyjnej – od wspomnienia katastrofalnego w skutkach tytułowego huraganu po czas, kiedy południe Stanów Zjednoczonych musiało mierzyć się z kolejnym bardzo niebezpiecznym zjawiskiem atmosferycznym. Wszystko zawieszone w atmosferze niedopowiedzeń, bo tajemnice są u Bednarskiej po to, by poruszać czytelniczą wyobraźnię, a nie dawać się stopniowo wyjaśniać. Dlatego całość robi wrażenie, gdyż jest plastycznie skonstruowaną relacją ze świata, w którym – jak wspomina główna bohaterka – „to, co niemożliwe, też się czasami zdarza”.

Najciekawiej sportretowana jest przestrzeń zdarzeń. Miasteczko Norco Valley, o którym podczas ataku Katriny zapomniano, a które wciąż mierzy się z balastem wspomnień – dla nich trudno jest znaleźć miejsce zapomnienia. Stąd liczni pacjenci, którzy korzystają z pomocy psychoterapeutycznej, widząc i słysząc to, co wydaje się właśnie niemożliwe, a jest świadectwem emocjonalnego kontaktu z czasem przeszłym. Ten nigdy się w Norco Valley nie zamknął i pisarka świetnie portretuje ponurą melancholię nieprzepracowanych traum. Miejsce, w którym znajdzie się Amy, dziewczyna z Polski, zostanie przez nią trafnie określone: „Tu jest jak w Twin Peaks, tylko bardziej ponuro”. Agnieszka Bednarska zadba o to, by odcienie tego, co ponure, były tutaj bardzo różnorodne. Każdy z mieszkańców będzie w sobie niósł jakiś mrok. Także bohater, który od lat usiłuje z nim walczyć, pomagać ludziom w osiąganiu psychicznej stabilności. Wspomnienia nakładają się na to, jak funkcjonuje czas teraźniejszy. W mieście pozostali ci, którzy z jakichś powodów nie chcą go opuścić. Ludzie młodzi pożegnali się z Norco Valley i właśnie nieobecności odczuwane są tu najbardziej namacalnie. Zwłaszcza kiedy uświadomimy sobie, że w tej ponurej przestrzeni żywi będą dzielić swoje dramatyczne wspomnienia ze światem martwych. Bo nic nie będzie tym, czym może się wydawać, jeśli uświadomimy sobie, że w powieści Agnieszki Bednarskiej nie tylko ci, którzy przetrwali Katrinę i walczą ze wspomnieniami o niej, będą odgrywać istotną rolę.

Życie Amy to bezustanna ucieczka. Na chwilę znalazła miejsce, w którym może się zatrzymać, ale gdzieś podskórnie rozumie, że wszędzie jest tymczasowa, nigdy nie znajdzie bezpiecznej przystani. Młoda bohaterka dość szybko integruje się z miastem i ludźmi, dla których brak tutaj definicji. Wszystko wokół jest bardzo rozmyte – ten symboliczny zabieg obrazuje również okładka książki. Amy ma powody, by nie utrzymywać kontaktu z rodziną w Polsce. Wydarzyło się coś, co naznaczyło ją na zawsze i co niosło w sobie symboliczną siłę niczym Katrina, w której cieniu od kilkunastu lat żyją jej nowi znajomi z Norco Valley. Ale Amy spotka jeszcze kogoś. Kogoś wyjątkowego. Starszą od siebie kobietę, która tak jak ona ucieka od wspomnień. Amy i Rebeka stworzą silne więzi, bo będzie to solidarność pokrzywdzonych i przede wszystkim osamotnionych w swym cierpieniu kobiet. Ich relacja zbuduje tutaj dodatkowe tło obyczajowe. Ważną rolę odegrają w nim obecni i nieobecni najbliżsi – kochani, a jednocześnie wywołujący ból i frustrację. Dobrze poprowadzony wątek przyjaźni kobiet, których przeszłość jest bolesną i wciąż krwawiącą raną, współgra tutaj z przekonująco nakreślonymi wizerunkami postaci z ich otoczenia. Dlatego w „Piętnie Katriny” wieloznaczną opowieść budują nie tylko bohaterowie, ale również miejsca – i nie mam na myśli tym razem ogółu portretowanego miasta.

Agnieszka Bednarska doskonale wykorzystuje wszystkie filmowe wręcz elementy fabularne, nadając swojej powieści wyrazisty kształt. Zmarli, którzy przypominają się żywym. Sugestywne wizje, w których lęk łączy się z ciekawością. Mroczna piwnica ze swoimi sekretami. Wyjątkowo wrażliwy chłopiec widzący i czujący więcej niż inni, a w swoich mrocznych rysunkach portretujący współistnienie ludzi i duchów. Do tego atmosfera niepewności i takie budowanie zwrotów akcji, że powracająca przeszłość zaczyna nabierać nowego znaczenia. Z niej wyłoni się jeszcze jedna przerażająca tajemnica połączona z wizerunkiem psychopatycznej postaci. Są więc w „Piętnie Katriny” dynamika, czułość i zaskakująco ciekawa wieloznaczność. To naprawdę książka dla bardzo szerokiego grona odbiorców i zakładam, że większość z nich usatysfakcjonuje. Świetne jest to, jak autorka zestawia złożoność ludzkiej psychiki oraz tego, jak funkcjonują w niej wspomnienia, z tym, że świat natury może przewrotnie zatoczyć koło – być niszczycielski, fatalistyczny, ale zarazem od czegoś uwalniać.

Niedomknięte sprawy – tak w skrócie można byłoby określić to, co buduje napięcie w tej powieści. Bednarska stara się zbudować poczucie tymczasowości – zarówno miasto, jak i jego mieszkańcy tkwią w jakimś emocjonalnym i mentalnym przedpokoju. Przeżyli coś bardzo drastycznego, a tkwią w nadziei na to, że uda im się uzyskać spokój, którego nie zaznali. Sporo jest takich malarskich scen, które w moim odczuciu portretują ten egzystencjalny niepokój. Agnieszka Bednarska potrafi pisać w bezpretensjonalnym stylu, w którym nie ma miejsca na dosadność, ale znajduje się takowa na szeroki i różnorodny sposób portretowania problemów. Bo gdyby zapytać o to, o czym jest ta powieść, odpowiedzi będzie dużo więcej, niż sugeruje zapowiedź wydawnicza albo lektura pierwszych kilkudziesięciu stron.

Podoba mi się nieoczywistość tej książki. To, jak mocno tonie w mroku, konsekwentnie go obrazując i nasilając. Jednocześnie wydobywa z niego coś, o czym sama autorka pisze na końcu. Sugeruje, by „Piętno Katriny” odczytywać mimo wszystko jako powieść o sile nadziei. Dla mnie odczarowaniem melancholii i smutku są przede wszystkim portrety silnych kobiet, które walczą o siebie i nie pozwalają mrocznym wspomnieniom na zniszczenie tego, kim są. Bednarska przekonująco ukazuje to, wobec czego mogą być sceptyczni racjonalni czytelnicy. Nawet ci, którzy instynktownie odsuwają się od książek, w których pojawiają się duchy, mogą być bardzo zaskoczeni, obcując z tą powieścią. Nie ma tu paranormalnego szaleństwa narracji i wyobraźni autorki. Rozpięcie świata przedstawionego między tym, co oczywiste, a tym, co metafizyczne, tylko wyraźniej podkreśla, że będzie to książka o wielu odcieniach rozpaczy i jednym kierunku jej pokonywania. Świetnie się to czyta i pozostaje z uczuciem sytości – Agnieszka Bednarska ma dar, który pozwala o trudnych doświadczeniach egzystencjalnych opowiadać z dużą empatią i odczarowywać ich mrok.  

2021-03-08

„Rzeczy, które spadają z nieba” Selja Ahava

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 224

Przekład: Justyna Polanowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec przypadku

Ta fińska powieść jest prawdopodobnie jedną z oryginalniejszych, jakie można będzie przeczytać w tym roku. Zarówno zaskakująca i przewrotna konstrukcja, jak i sposób opowiadania rzeczywistości bardzo absorbują, pozostawiając z wieloma trudnymi pytaniami, a także egzystencjalną niepewnością. Ona charakteryzuje wszystkich bohaterów tej książki. Połączonych kilkoma opowieściami z tą jedną, najważniejszą – narracją dziewczynki oswajającej się ze światem po nagłej śmierci matki. Obserwującej ten świat fragmentarycznie, tak jak fragmentarycznie widzi nieżywą rodzicielkę. Poza ogromnym ładunkiem emocjonalnym historii dziecka zmuszonego do oswojenia z odejściem najbliższej osoby otrzymamy w „Rzeczach, które spadają z nieba” błyskotliwe i nietuzinkowe opowieści o tym, że chaos świata kryje w sobie zarówno dramaty, jak i szczęścia. Selja Ahava umiejętnie balansuje między tragizmem, czarnym humorem a stylizacjami baśniowymi, aby opowiedzieć historię świata, w którym możemy być odpowiedzialni tylko za to, że zawsze stajemy się częścią przypadku. I na nic nie mamy wpływu. A jednocześnie musimy opowiedzieć się wobec tego, co robi z nami lub ludźmi z naszego otoczenia niezwykły zbieg okoliczności.

Mama Saary rozpadła się na kawałki. W każdym możliwym znaczeniu. We wspomnieniach dziewczynki jest tym, kim była w różnych sytuacjach, i za każdym razem ten obraz jest inny. Saara stara się zachować wszystkie wizje z przeszłości i mocno wierzyć w to, że mama wciąż jest ta sama. Choć przecież jej nie ma. Odejście naznaczyło mocno ojca Saary. Jakby się zepsuł. Nie funkcjonuje normalnie, obwinia się za tę śmierć, wciąż tkwi w poczuciu, że swojej rodzinie nie jest w stanie zapewnić poczucia bezpieczeństwa. Po mamie zostały wspomnienia i niedokończona bajka. Świadomość Saary, że tutaj nie pomoże jej uwielbiany detektyw Herkules Poirot, bo odejście mamy nie było kryminalną zagadką. Było natomiast zagadką innego rodzaju. Selja Ahava fantazjuje o tym, jak bezkompromisowo świat wyciąga po człowieka ręce i jak szybko człowiek może z tego świata zniknąć. Stajemy się zabawkami w rękach losu. Jesteśmy sumą doświadczeń stworzonych z chaosu oraz przypadku. Smutna dziewczynka z tej książki chce za wszelką cenę odnaleźć się w rzeczywistości, która jest tragicznie zagadkowa, a jednocześnie tajemniczo fascynująca tym, czego nie można w niej przewidzieć. Niesamowita jest pisarska wrażliwość portretowania, w jakim kierunku wiodą wspomnienia dziewczynki. Uwielbienie dla filiżanek czy procesu filcowania. Opowiadanie o doświadczeniach zbliżania się do rzeczywistości, oswajania konkretnych przestrzeni. Saara funkcjonuje przecież w podwójnym rozbiciu. Z fragmentarycznymi wspomnieniami o matce, ale także pomiędzy dwoma domami. Fińska pisarka w narracji Saary opowie także o tym, że bardzo często wsłuchujemy lub wpatrujemy się w siebie, a nasze nieszczęście albo diametralna odmiana losu wraz z innymi stanami emocjonalnymi mogą przyjść z zewnątrz. Bardzo często z nieba. I wobec tego trzeba przyjąć jakieś stanowisko. Popaść w rozpacz, zdziwić się czy uratować dzięki temu, co pamiętamy i wspominamy?

Drugoplanowa postać ciotki Saary również odgrywa tu znaczącą rolę. Zwłaszcza gdy historia zacznie wędrować w zaskakującym nas kierunku. Wtedy zorientujemy się, że blisko siebie mogą znaleźć się niepojęte dla nas dramaty i szczęścia. Ktoś może stracić wszystko, ktoś wszystko zyskać. Komuś życie uświadomi, że przypadek wcale nim nie jest, lecz porządkuje los, a komuś zwróci uwagę na to, że pozorna kontrola nad swoim życiem jest niczym w zderzeniu z mocą chaosu. W tym wszystkim znajdujemy kilka rodzajów opowieści. Niektóre zbliżone do tych baśniowych być może dlatego, że robi się wyjątkowo mrocznie. Temu mrocznemu przekazowi dodana jest symbolika, bo Selja Ahava w swoim portretowaniu ludzkiego życia wychodzi w przestrzeń pytań, nie odpowiedzi. Ale baśniowy czy bajkowy sznyt kilku fragmentów tej książki ma również na celu odczarowanie tego, co tak niebezpiecznie niepewne.

Nie można ufać światu, który jest dla nas pułapką pełną niebezpiecznych przypadków. Nie można nabrać pewności, że mamy w nim określoną rolę, nasze życie ma konkretny sens, jesteśmy sumą logicznych zdarzeń, relacji, emocji i doświadczania samych siebie. Ahava wprowadza wyraźny i stale obecny niepokój. Odbiera poczucie bezpieczeństwa, powodując trudny do zniesienia stan nieufności. Opozycją do tego staje się dom. Tu mamy przedstawione dwie domowe przestrzenie. Jedna i druga silnie łączy się z emocjami. W wielkim domu cioci płacze się z tęsknoty i żalu, ale jednocześnie odkrywa coś nowego, nieznanego, także niepokojącego. Dom, w którym Saara z rodzicami stworzyła bezpieczną przystań, staje się na jakiś czas obcy. Ten dom trzeba opuścić, aby przetrwać. Ale on sam pozostaje, a wraz z nim być może nowa historia. Kiedy ojciec i córka po tragedii wrastają w milczenie, wydaje się, że inny, lepszy świat nie jest już możliwy. A jeśli dom, który się porzuciło, pozwoli stworzyć nowe możliwości? To tak jakby zacząć na nowo. Robimy to po każdym dziwnym zbiegu okoliczności, racjonalizując go sobie i usiłując wpasować w ramy swojego życia. Bo przecież niemożliwe jest funkcjonowanie ze świadomością, że odpowiada za nas chaos.

W tej powieści życie urodzi się ze ściany, śmierć pojawi się w przydomowym ogródku, podwójne szczęście doprowadzi do narkolepsji, a potem do niesamowitej podróży, a uderzające pioruny będą wyznacznikami tego, że los to dla nas wyzwania i zagrożenia, ale także możliwości. Bardzo podoba mi się to, że „Rzeczy, które spadają z nieba” to proza tak nieoczywista, choć dość jednoznacznie punktuje, czym chciałaby się zająć i na co zwrócić naszą uwagę. Ahava wzbudza również specjalny rodzaj czułości wobec swoich bohaterów – każdego chciałoby się przytulić i powiedzieć mu, że jego doświadczenia mają jakiś dobry sens, miały miejsce w jakimś celu. To także ciekawa autorska fantazja o tym, ile nieszczęścia oraz euforii możemy unieść. Czy jesteśmy gotowi na konfrontację z przypadkiem, po którym pozornie wszystko jest takie samo, ale jednocześnie wszystko się zmienia? Fińska pisarka sugeruje, że nawet w największym okrucieństwie przypadku może być coś, co nas wzmocni. Że bardzo wiele zależy od nas: czy zbieg okoliczności będzie gwoździem do naszej trumny, czy sposobem na znalezienie kontaktu z nowymi i konstruktywnymi emocjami. Ponadto jest to książka niesamowicie plastyczna, także kiedy portretuje pejzaż emocjonalny zagubionych bohaterów. Dba o niuanse, dzięki czemu mocniej przywiązuje do siebie. Do tego całkiem dziwnego świata, który wbrew wszystkiemu może być przestrzenią opowieści o naszych uniwersalnych doświadczeniach. Ponadto Ahava niebanalnie łączy tragizm z komizmem. Warto przyjrzeć się temu, jak to robi.

2021-03-04

„Pod pokładem” Sophie Hardcastle

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 10 marca 2021

Liczba stron: 304

Przekład: Ewa Borówka

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Piętno i wyzwolenie

Tę poruszającą powieść można czytać razem z „Niewidzialnymi kobietami” Caroline Criado Perez albo książkami Rebekki Solnit. Sophie Hardcastle podejmuje się rozważań trudnych i jednocześnie proponuje książkę kilku nieoczywistych odczytań. Pisze o kobiecej krzywdzie i sile jednocześnie. O piętnie przemocy seksualnej, ale również o wyjątkowej formie ekspiacji, wydobywającej się gdzieś z wnętrza osamotnienia. Wszystko w malarskich pejzażach, bo i wrażliwość głównej bohaterki jest specyficzna – kobieta odbiera świat kolorami, a dodatkowo widzi to, co niezbyt oczywiste, na co dzień rozmyte. Z tego wszystkiego powstaje odważna i mądra opowieść o walce z demonami i o traumie niepozostawiającej miejsca na to, by znaleźć dla niej okoliczności łagodzące. Ale przede wszystkim jest to specyficzna powieść drogi. Podzielona na trzy części obrazujące trzy różne okresy życia kobiety, która najpierw chce zdefiniować, czego pragnie i spodziewa się od życia, a potem – po dramacie – chce do tego życia wrócić, ponownie je pokochać, pokochać siebie, odrodzić się i żyć.

Poznajemy Olivię jako młodziutką studentkę, która nie zdecydowała o swojej drodze życia. Jej rodzice są kostyczni i oddaleni. Ojciec wymaga, a matka modelowałaby jej urodę, dopasowując ją do oczekiwań otoczenia tak, jak dopasowuje się do tego, czego chce jej mąż. Olivia budzi się na jachcie po trudnej nocy. Nie pamięta, jak znalazła się na morzu, i nie jest pewna, czego może oczekiwać od mężczyzny, którego widzi po przebudzeniu. Okazuje się, że to początek niezwykłej relacji. Bohaterka szybko zorientuje się, że ludzie kochający morze staną się jej najbliżsi i zdecydują o tym, jaki kształt będzie miało jej życie w przyszłości. Dla Olivii morze staje się bezpieczną przestrzenią, w której może zdefiniować wolność, a dzięki niej – życiowe priorytety. W tej części powieści Hardcastle stawia na sugestywne obrazowanie świata natury, aby dzięki niemu ukształtować przed oczami czytelnika barwny krajobraz emocjonalny swojej bohaterki. Morze daje jej przyjaciół, poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Tymczasem czeka na nią w przyszłości gorzkie i bolesne doświadczenie, które każe zrewidować to, co wydało jej się pewne. Bohaterka „Pod pokładem” doświadczy zdarzenia zmieniającego ją na zawsze. Traumy pozostawiającej bolesny ślad, który niesie się w milczeniu przez życie. Niewyrażalny ból mający destrukcyjną siłę. Ale ta książka nie jest o destrukcji, lecz o tym, w jakich okolicznościach można odbudować życiową odwagę. Nabrać wiatru w żagle. Marinistyczne metafory u Sophie Hardcastle są bardzo czytelne i prowadzą nas przez jej świat przedstawiony do samego końca. Od Morza Koralowego po Patagonię – autorka znalazła oryginalny i frapujący sposób na to, by opowiedzieć o kobiecym upokorzeniu, kobiecej determinacji i umiejętności odnajdywania życiowej harmonii.

Sporo scen jest tu znaczących. Ważny jest motyw krzyku. W pewnych okolicznościach nie wydobył się z Olivii i przez to naznaczył ją na zawsze wstydem i upokorzeniem. Po latach ten krzyk wybrzmiewa w niesamowitej scenerii. To jedna z piękniejszych scen tej powieści. Hardcastle opowiada o doświadczeniu przemocy seksualnej jako czymś, co staje się dużo boleśniejsze w milczeniu, a domaga się ekspresywnego komunikatu do świata – że stało się zło, że za to zło się nie odpowiada i nie jest się jego częścią, lecz jedynie ofiarą. Między milczeniem a krzykiem zawarta jest tu historia egzystencjalnego doznania krzywdy, która staje się najbardziej bolesna, a jednocześnie jest doświadczeniem kształtującym świadomość. Olivia doświadcza gwałtu w przestrzeni, w której jako kobieta jest całkowicie osamotniona. W miejscu, w którym każdemu mężczyźnie może zdarzyć się słabość. Tak czasem bywa, że sobie pozwoli. Brzmi to kontestacyjnie, ale i w znacznym stopniu tragicznie, jeśli śledzi się losy kobiety, która w chwili przemocy seksualnej zaczyna ją racjonalizować, a wręcz uznawać, że nie jest przemocą, bo można się zgodzić z tym, co się dzieje. Doświadczenie gwałtu opowiadają także okoliczności przyrody – pośród nich jest ono jednocześnie niezauważalne i bardzo uwypuklone jako kontrast do stworzonej przez naturę harmonii. Dzięki temu opowieść Sophie Hardcastle jest właśnie historią osadzoną między milczeniem a krzykiem. Między samotnością ofiary a umiejętnością odbudowania samej siebie. Tytuł świetnie obrazuje dramat wspomnienia, które zawsze będzie dusić, obezwładniać, pozbawiać pewności siebie. Ale ta książka to przede wszystkim historia symbolicznego wychodzenia spod pokładu. Z dużą epicką wrażliwością na szczegóły życia, któremu na wstępie dziwi się bohaterka, zastanawiając jednocześnie nad tym, jak trafnie opisywać jego przejawy.

Przyjaciółka Olivii tłumaczy jej, że to życie jest przede wszystkim ciągiem różnego rodzaju początków. Obrazuje to trójdzielna struktura książki. Za każdym razem towarzyszymy bohaterce, kiedy otwiera swoje życie na nowe doświadczenia. Konsekwentnie stara się iść drogą własnych przeczuć i potrzeb. Pokocha morze, od którego potem ucieknie, a następnie zacznie realizować się w sztuce, dzięki czemu jej wrażliwość rozwijać się będzie wbrew temu, jaki scenariusz życia zaplanował dla niej kostyczny ojciec. Ta pierwsza relacja jest początkiem nietuzinkowego obrazowania przez Hardcastle, jak wyglądają stosunki jej bohaterki z mężczyznami. Ostatecznie Olivia musi jednak skonfrontować się ze sobą samotnie. W najpiękniejszym pejzażu, w którym wraz z innymi kobietami kontestuje męskość. Antarktyczna wyprawa z trzeciej części książki jest czasem najważniejszym dla dorastającej bohaterki. Czasem rozliczeń z tym, jaki wpływ mężczyzna może mieć na życie niezależnej kobiety i jak trudno czasem odrzucić męską relację, kiedy jest to konieczne, by znaleźć dla siebie przestrzeń wolności.

„Pod pokładem” to również subtelna proza pełna rzadko spotykanej wrażliwości na opis detali. Tu wszystko jest ważne – od pojedynczego gestu po krajobraz chwili zapadający jednak w pamięć na zawsze. Widać również bardzo wyraźnie, z jaką czułością autorka traktuje swoją bohaterkę. Jak nadaje jej indywidualne rysy, a jednocześnie czyni wyrazicielką ogólnych myśli, uniwersalnych refleksji. W tej fascynującej opowieści o kobiecej niezależności jest miejsce na pokazanie tego, co wyjątkowe i piękne, ale również tego, co okrutne i stygmatyzujące. Harmonia między doświadczaniem zła a piękną przyjaźnią czy spełnieniem pozwala tej książce wciąż na nowo zaskakiwać. Hardcastle proponuje narrację nieoczywistą, choć w oczywisty sposób obrazującą to, w jaki sposób przemoc zaburza poczucie bezpieczeństwa na zawsze. Feministyczny wydźwięk tej historii idzie w parze ze swoistą pewnością, iż każde zdarzenie życiowe może być początkiem czegoś nowego. Ciekawa jest fantazja autorska odnosząca się do oczywistej tezy, że życie to suma zysków i strat. Tu dodatkowo Hardcastle portretuje życie jako sumę doświadczeń różnego rodzaju podróży. Ważna jest w niej przestrzeń, w której rodzi się samoświadomość. A wszystko napisane pięknym, ujmującym stylem w znakomitym przekładzie Ewy Borówki. To książka o wolności, wyzwalaniu się i potędze samostanowienia wbrew krzywdzie. Mądra i przejmująca.