2014-09-28

"W powietrzu" Inga Iwasiów

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 24 września 2014

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Drapieżność i spokój

Z nową powieścią Ingi Iwasiów mam niemały problem. Nie wiem, czy mam ją traktować ze śmiertelną powagą czy całkowicie z przymrużeniem oka. Nie wiem, na ile mogę tej historii zaufać. Trudno mi określić, czy w jakikolwiek sposób się do niej przywiązałem i czy ten dwuznaczny monolog o kilku rodzajach wolności i spełnienia ma być wiarygodnym wyznaniem czy też może niewygodnym wyzwaniem. "W powietrzu" jest książką niesamowicie statyczną. Dzieje się w niej wiele, ale pozwala nam stać gdzieś obok wszystkiego. Tak jak opowiadająca. Z jednej strony mocno zdystansowana do świata, w którym rodziła się jej drapieżna kobiecość. Tak, drapieżna, już jako nastolatka zaczęła polowania! Z drugiej - szczęśliwie zakotwiczona w samej sobie, w swym wewnętrznym głosie oraz instynkcie; samotna w spełnieniu, pełna dystansu, zdrowo traktująca życiowe zawirowania i mocno eksploatująca ciało, dla którego kontakt z tym drugim ma być tylko chwilą, sygnałem porozumienia się ze sobą, elementem odprawy niepewności i wątpliwości, fragmentem poznawania mapy ciał ludzkich na mapie własnych pragnień i doznań.

Chwilę temu czytałem "Bokserkę" Grażyny Plebanek, w której wszelkie narracyjne zabiegi mające uwypuklić dążenie do życiowej wolności bohaterki przebierającej w rolach, kochankach i ciosach na ringu, były dla mnie nieczytelne, nie wychwyciłem prawdziwych motywacji. Inga Iwasiów kreśli je bardzo wyraziście, zresztą przyzwyczailiśmy się do tego - we wcześniejszych powieściach pojawiały się bohaterki ze wszech miar wyraźne. "W powietrzu" dopowiada za nie to, czego wyrazić z różnych powodów nie potrafiły albo nie mogły. Mamy bowiem kobietę, która etap poszukiwań zamknęła. Wszystkie nurtujące ją pytania znalazły swoje odpowiedzi. Wszystko, co przeżyte - także seksualnie - dzisiaj jawi się jako klarowna droga doświadczeń zdobywanych we właściwym tempie i właściwej kolejności. Z drugiej strony pojawia się trudny do przeforsowania dystans, bo doskonale wiemy, iż nie jest to opowieść o losie kobiety pojedynczej. W takim uproszczeniu nie można szukać ratunku, gdy dochodzi do momentu świadomego zetknięcia się z historią o wyzwoleniu siebie, wyrastaniu i wypieraniu ról, o specyficznej wrażliwości i o życiu, które kipi wokół tak jak siła pozwalająca dziarsko iść przez życie, łóżka, przez wyzwania i nieliczne wątpliwości.

Iwasiów intryguje i prowokuje, bo czymże innym niż inteligentną prowokacją jest to, co przeczytamy dopiero w połowie lektury? "Opowiadam jak w transie lub orgazmowo-nostalgicznym ciągu. Bez nadziei, że mnie zrozumiecie, zaakceptujecie, bo nie podaję znieczulenia. Nie znajdziecie tu nic, co mogłoby was bezkarnie podniecić. Mięso, samo mięso zamarynowane w feromonach sentymentów". Powieść erotyczna? Może ostrzejsza? Historia o przekraczaniu granic seksualności i penetrowaniu zarówno wnętrza, jak i tego, co widać wyraźniej poprzez zmysły? Idę o zakład, że mnożone interpretacje tej ze wszech miar odważnej powieści będą jedynie próbą zrozumienia fragmentów. "W powietrzu" jest chyba celowo fragmentaryczne, ale kompozycja prozy wydaje się przemyślana od pierwszego zdania do ostatniej kropki.

Bohaterka Ingi Iwasiów ma w pogardzie uporządkowane kobiety, które wchodzą w wyraźne dla nich role i czepiają się fasad normalności, rezygnując z życia wewnętrznego i poczucia wiecznej walki - bo tylko tak można traktować życie doświadczane od początku do końca świadomie. Sypie się i rozpada koegzystencja męskości z kobiecością, bo granice i role przesuwane są albo usuwane tak, by wyodrębnić absurdy walki płci. Opowiadająca historię już będąc nastolatką, przejęła atrybuty męskości i tę męskość zdominowała. Zaczęło się od pisania za chłopców wypracowań. Na czym skończyło? Mężczyzna jest z definicji tworzonej w tej powieści zdecydowanie mniej interesujący niż kobieta. Niemniej odmawiać mu nie wypada. Należy nawet spełniać jego ostatnią wolę, choć wiązać się to może na przykład z wykopaniem urny i umieszczeniem jej w innym miejscu. Drwię i ironizuję, bo tak też robi bohaterka tej książki. Wszystkie męskie członki penetrowały ją przez chwilę i tylko na warunkach, jakie sama określiła. Sporo ich było, ale nie są warte sentymentalnego wspominania. W pamięci jednak pozostają. Alek, nauczyciel muzyki, Bogdan ze skłonnością do urozmaicania życia seksualnego czy poczciwy Zenek - traktorzysta z lasu. Są też i tacy, których z różnych względów należało traktować poważnie. Biznesmen Jarek czy Igor - żywa projekcja tego wszystkiego, co ze strony sterczącej w łóżku męskości i bezradności otwartych męskich ramion pozostało nieuzyskane.

Poza nimi kochanki. Liczne, bo w tej mnogości kryje się wyraźne znaczenie. Księgowa Iwona wzięta w czasie przestoju. Za porządna i za idealna. Nie na długo. Jak inne. Renata - fascynująca królowa promów i przygód - ujmująca siłą i niedostępnością. Kosmopolitycznie otwarta Gośka, efemeryczna i niedostępna. Wściekła i piękna J.A. Krytyczna i wyrazista jak literacki projekt, któremu bohaterka książki poświęca kawał życia. "W powietrzu" to erotyczna historia wyborów, dla których nigdy nie należało tracić głowy. Aktów miłosnych, które nigdy nie mogły się wnieść wyżej niż chwilowe upojenie, krótkotrwałe spełnienie, punkt wyjścia do dalszych drapieżnych poszukiwań. Nie w łóżku toczy się akcja tej powieści, a seksualna świadomość dokonywanych wyborów nie jest naczelnym motywem, któremu poświęcić trzeba uwagę tropiciela-interpretatora. Ta rzecz opowiada o tym, w jaki sposób zaakceptować to, co akceptować trzeba, a jak zmieniać wszystko, co staje się możliwe do zmiany. Inga Iwasiów opowiada o czasie, w którym wszelkie granice były przekraczane dokładnie wówczas, gdy szary czas miniony tylko w określonych granicach i ramach mógł funkcjonować. Opowiada o kobiecości świadomej i o sile świadomości, która czyni nieznośność ról, konwenansów oraz układów jedynie kolejną przeszkodą do pokonania. Proste, oczywiste i do zrobienia. Życie to szereg przeszkód do pokonania. Ciało to wyzwania, którym trzeba sprostać. Czasem trzeba na przekór, czasami wbrew sobie. A liryzm i delikatność pozostawić można jedynie w opowiadaniu o macierzyństwie i niezwykłości tego stanu.

Inga Iwasiów zaskakuje, zdumiewa, dezorientuje i prowokuje. "W powietrzu" jest książką dojrzałą i bardzo wyraźną. Mimo wszelkich odcieni niepewności na chwilę. Mimo licznych dwuznaczności i mimo toku opowieści sennej nieco, choć przecież drapieżnej. To także historia o poszukiwaniach pozbawionych lęku i przypadkowości. O świecie spełnień - nie tylko cielesnych. Pozostawia w niedosycie oraz niepokoju, ale właśnie dzięki temu czyta się z niesłabnącą uwagą do samego końca.

2014-09-25

"Dom tęsknot" Piotr Adamczyk

Wydawca: Agora

Data wydania: 12 września 2014

Liczba stron: 512

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Poniemiecki labirynt

Nowa powieść Piotra Adamczyka wymyka się klasyfikacjom gatunkowym. Łączy groteskę z dramatem w sposób godny pozazdroszczenia, tworząc narrację i w nurcie małoojczyźnianym, i powojennych rozliczeń, i obyczajową historię o granicach przekraczanych na mapie oraz między ludźmi, i ostatecznie także powieść rozrachunkową w swobodnie traktowanej konwencji żartobliwych gawęd i opowieści. To jest taka książka o cudzie pamiętania i o klęsce niepamięci. Doskonale zaciera nam ślady prowadzące do coraz to nowych zagadek, jednocześnie bardzo precyzyjnie osadzając je w czasie historycznym. Adamczyk nie odpowiada za rozdanie kart, jakiego dokonała po wojnie Historia w Breslau rodzącym się na nowo w tożsamości Wrocławia. Ma się wrażenie, że tam, gdzie te karty rozdane, autor z charakterystycznym dla siebie dystansem do spraw poważnych śmiertelnie poważnie kreśli życie alternatywne, jakie nie godzi się z faktami i tym, że dokonano zmian, do których ludzie mogą przywyknąć tylko na tyle, na ile pozwoli im na to zdrowy rozsądek.

Aby zrozumieć, dlaczego pewien ważny księgozbiór płonie w jednej z piaskownic, musimy prześledzić losy zarówno piromana, jak i ludzi z jego najbliższego otoczenia. Tak się bowiem składa, że każde jest najbliższe, bo to inicjacyjna historia widziana oczyma dorastającego chłopca, którego los wraz z rodzicami zesłał do pewnej poniemieckiej kamienicy. Duch Richarda Freytaga i jego rodziny unosi się nad miejscem, które zmuszeni byli opuścić. Kamienica jest bunkrem pamięci, jaką uwalniają nakreśleni wyraźną kreską bohaterowie. Nie tylko z krwi i kości, ale z poglądów i przekonań. Tych wyniesionych z różnych miejsc - polskich, niemieckich, dzikich i rzekomo cywilizowanych.

Adamczyk udowadnia, że domy potrafią żyć naprawdę. Te na styku czasów historycznych, kultur i mentalności. Ich mury to granice tygla, w jakim każdy wciąż na nowo zadaje sobie pytanie o to, w jak silnym związku z czasem minionym trzeba pozostać, by rozumnie postrzegać kalejdoskopowe zmiany tego doświadczanego teraz. A teraz jest szare, brudne i przewidywalne. Chłopięca narracja koloruje świat, o jakim wielu Polaków chciałoby zapomnieć tak jak przesiedleni Niemcy o wojennej przeszłości, porażkach, rozczarowaniach i konieczności pozostawienia po sobie śladów, które na zawsze pozostają żywe. Bo "Dom tęsknot" ożywia nie tylko mity i stereotypy; ta książka nie pozwala wojnie się skończyć, komunizmowi zapanować nad duszami niepokornych, a głównemu bohaterowi nie daje komfortu beztroskiego wchodzenia w dorosłość. W niej bowiem zaszczepione są już skrajne poglądy, zmienne nastroje, skryte wahania, ale przede wszystkim niepewność. Wysiedleni Niemcy mogą w każdej chwili wrócić. Snute o nich historie ożywiają tych, dla których nie ma już prawa do życia w murach kamienicy będącej niemym świadkiem przemian komentowanych przez lokatorów i najbliższą rodzinę narratora.

Mamy narracyjną świadomość, jaką kształtują mity, legendy oraz opowieści, ale także przedmioty i poznane ukradkiem sekrety. Wybuchają w swoim żarze historie wszystkich tych, którzy wciąż gdzieś powracają. Powroty bywają trudne, ale do czego wracać ma ten, którego droga zaczyna się w tych poniemieckich murach, między pamiątkami po Freytagach, między ludźmi skłóconymi kiedyś ideologicznie i przez Historię zmuszonymi do tego, by się pogodzić? Wrocław to labirynt równie skomplikowany w swych dwuznacznościach co kamienica, do której mieszkańcy nie mogą mieć pełnych praw. Narrator zaznacza: "Żyliśmy w przeświadczeniu o otaczających nas tajemnicach. Tak jak nie wiedzieliśmy, dokąd prowadzą tunele, lochy, przejścia i schody, które w wielu rejonach miasta urywały się nagle w korytarzach zamurowanych, zasypanych gruzem lub zalanych wodą, tak też czasami nie wiedzieliśmy, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fikcja". Piotr Adamczyk przyjmuje perspektywę młodziutkiego obserwatora, który co rusz zaskakiwany jest czymś niezwykłym i wciąż zdaje się błądzić między nieznanym mu przecież czasem minionym a ludźmi, jacy stale w taki czy inny sposób wskrzeszają przeszłość, bo tkwią w niej całymi sobą.

Rodzina jest najważniejsza. I potrafi być najbardziej skomplikowaną strukturą, która dziwi i wciąż zaskakuje. Matka jest anachroniczna. Poniemiecka jak kamienica. Porządek ma we krwi, lecz stale waha się, o co zadbać gorliwiej - o życie swoje czy tych, którzy mogą powrócić do odebranego im domu. Matka wciąż liczy po niemiecku i dopiero po wizycie w Auschwitz uwierzy, że jej rodacy dokonywali bestialskich czynów na Żydach. Tych, których po latach ponownie wypędza się i pacyfikuje, bo tatuś uroczej Laurki zza naprędce wybudowanej ściany musi Polskę opuścić tak, jak w pośpiechu Freytagowie z tysiącami innych żegnali swój Breslau. Ojciec przybył z nieodległej prowincji i trochę mu żal chyba, że już się nie biega po lasach i nie spiskuje, a partyzantem może pozostać tylko w swoim czasie przeszłym zatrzymanym, do którego nie daje dostępu własnej małżonce i dzieciom. Ta niezwykła koegzystencja rodziców narratora idzie w parze ze współistnieniem obok siebie tych, co zaludnili poniemiecką kamienicę przypadkiem, a dzisiaj tworzą jej nową tożsamość, rozpaczliwie poszukując swojej w historycznej zawierusze.

Ludzie Adamczyka tęsknią i cierpią czasem ponad swoją miarę. Zwykle za tym, co minione, choć panna Julianna tęskni za przyszłością, w której stanie u jej boku Fryderyk nieświadom tego, co czeka go, gdy powróci. Tęskni nawet kot, ale największa tęsknota wynika z braków, które nie mogą zostać z różnych powodów zrekompensowane, w związku z tym świat przedstawiony Piotra Adamczyka opiera się na wiecznym udowadnianiu sobie, że tu gdzie się jest i z tym, co się ma, wiedzie się byt najlepszy z możliwych. Poza tęsknotami - miłość i uprzedzenia. Ideały rozbijane o bruk i przedmioty ukrywane oraz poszukiwane. Powstaje z tego powieść, której nie ma się dosyć, choć opowiadanych historii jest zaskakująca mnogość podobnie jak powiązań, jakie mają miejsce gdzieś poza nimi. Tęskniący za domem i rzeką z dzieciństwa pan Teofil daje pod koniec swoją definicję powieści, pod którą niejeden zwiedziony na manowce przez Piotra Adamczyka czytelnik śmiało się podpisze. "Powieść jest jak kobieta, powinna pozostawiać uczucie niedosytu". "Dom tęsknot" w takim stanie pozostawia, ale nie dlatego, że czegoś nie wyjaśnia lub coś traktuje po macoszemu. Opowieści z tej książki - dramatycznie smutne i rubasznie dowcipne - tworzą zaskakującą mieszankę tropów, które śledzi się razem z Historią i często wbrew jej faktom. Niedosyt pozostaje wtedy, kiedy prawie wszystko zostaje wyjaśnione. To, czego wyjaśnić się nie da, autor porzuca z równym wdziękiem jak czytelników, którzy z żalem zamkną tę pełną niejednoznaczności książkę.

2014-09-23

"Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami" Marek Łuszczyna

Wydawca: PWN

Data wydania: 9 września 2014

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda

Cena det: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Niejednoznaczne

"Zimne" to przykład książki, która przykuwa uwagę od pierwszych zdań i nie rozprasza jej aż do końca. Pięć wstrząsających reportaży o kobietach-zbrodniarkach analizują sprawy, które zostały zamknięte albo ucichły. Marek Łuszczyna sięga daleko wstecz - do wojennej i komunistycznej przeszłości Polski, gdzie rozgrywały się dramaty kobiet o życiorysach tak niejednoznacznych, jak niejednoznaczne były potem opinie wskazujące na ich okrucieństwo. Autor zakłada tezę, że przemoc w ich życiu na zawsze oddaliła je od obiektywnej oceny rzeczywistości, zniszczyła ludzki kontakt z realnym światem, zaburzyła spojrzenie na świat, swoje winy i jednocześnie uczyniła z nich postacie, wokół których krążyło wiele dwuznacznych opinii. Łuszczyna praktycznie każdą przytacza. Portretuje swoje bohaterki uważnie, z różnych punktów widzenia. Wskazuje wyraźnie jedynie czyny. Ich interpretacja wiedzie na manowce wymiar sprawiedliwości i opinię publiczną.

Stały się złe, ale nie są złe jednoznacznie. Przerażająca jest zarysowana w reportażach wątpliwość, ale widzimy również, że zbrodnie - w większości przypadków - nakreślone są wyraźnie, dokładnie, precyzyjnie i obiektywnie. Dlaczego sprawy zamykano, wyciszano, oddalano, poddawano w wątpliwość? "Zimne" to mroczna wędrówka nie tylko tam, gdzie tytułowe kobiety nie okazały ludzkich uczuć. To przede wszystkim książka złożona z całego szeregu pytań, które padają teraz tak jak przed laty. Tyle że dzisiaj niewielu chce je sobie zadawać. Marek Łuszczyna zmusi do tego, nakreślając jednocześnie okoliczności, w jakich portretowane kobiety odnalazły swoje miejsce w normalnym świecie, gdzie przestały być tymi, kim stały się kiedyś.

Czyja historia najsilniej przykuje uwagę? Doktor filozofii, która pracując w komunistycznym aparacie bezpieczeństwa, miażdżyła genitalia przesłuchiwanym i sadyzm łączyła z inteligencją oraz przebiegłością? Pięknej, drobnej i kruchej nastolatki z niepojętą determinacją mordującej swą matkę, by zwłoki pociąć na kawałki? Może siostry znanego Wampira z Zagłębia, której powiązania z morderczym procederem brata są tyleż niejasne, co w zasadzie przerażająco czytelne? A może niedoszłej samobójczyni z Łodzi, która żyła w nędzy, przechowując namacalny wyrzut sumienia w postaci majątku zagrabionego podczas wojny skazanym na śmierć Żydom? Jest także zbrodniarka-uciekinierka; kobieta mordująca byłego nazistowskiego kata, z którym sypiała przez 18 lat, co nie przeszkodziło jej potem w brutalnym zabójstwie. Żadna z opisywanych historii nie ma wyraźnego końca, jasnego rozwiązania. Każda z kobiet jest postacią, wokół której koncentrują się zeznania i relacje. Każdą widzimy z różnych punktów widzenia. Ich winy są wyraźne, motywacje chwilami zupełnie rozmyte.

Marek Łuszczyna mimo wszystko uwypukla okrucieństwo, jakie pojawiło się w umysłach bohaterek jego reportaży na pewnym etapie życia. Wstrząsające są ich losy oraz losy tych, którzy często po latach decydowali się wyznać prawdę na temat kobiet bardzo niejednoznacznie opisywanych w mediach. Wkraczamy z autorem na ścieżkę poszukiwań przede wszystkim motywacji, dla których pięć zapomnianych już dzisiaj "zimnych" dokonywało różnego rodzaju aktów przemocy bądź na nie przyzwalało. Usprawiedliwiały siebie, ale przede wszystkim w przestrzeni publicznej znajdowało się coś, co dawało im usprawiedliwienie. Wszystkie sprawy są już wyciszone. Ofiary nie powiedzą niczego, a osoby z otoczenia kobiet nie chcą albo nie mogą być szczere - głównie same względem siebie. Ryzykowna jest podróż Łuszczyny do miejsc i ludzi, którzy mogliby powiedzieć coś, czego do tej pory nie przeanalizowano dokładnie. "Zimne" osadzone są w czasie minionym, w okrucieństwie niemal zapomnianym i w tych wszystkich jego dwuznacznościach, które nie pozwoliły po prostu ukarać za winy.

Dwa pierwsze reportaże są najbardziej wstrząsające. O Julii Brystygier sporo mówi Wikipedia. Łuszczyna zwraca uwagę na te fragmenty jej biografii, które mogą przyczynić się do zrozumienia, kim mogła być, a kim się stała. Nazwana "Krwawą Łuną" bezwzględnie egzekwowała posłuszeństwo. Pani pułkownik bez munduru, niewysoka i krępa, zupełnie pozbawiona empatii w latach jej ogólnego deficytu. Gorliwie spełniała obowiązki, deprecjonując męskość i - w opinii jednego z rozmówców - dokonując zemsty na wszystkich tych mężczyznach, którzy wpędzali ją w kompleksy lub pozostawiali ze smutkiem i żalem. Julia Brystygier zabrała swoje sekrety do grobu położonego nieopodal mogił swoich ofiar. Nietykalna za czasów Gomułki, potem zatarła ślady swej działalności. Wybierała dobre układy i złych kochanków. Jej ambiwalentny stosunek do wiary oraz Kościoła pokazuje, jak wiele niejednoznaczności tkwiło w "Krwawej Łunie". Wypatrywała i bezwzględnie niszczyła wrogów. Potrafiła też doskonale zacierać ślady swego postępowania i Łuszczyna z trudem trafia na te, które mogłyby coś wyjaśnić.

Druga postać skryta jest pod fikcyjną tożsamością Marty Pawłowskiej. Dziewczyna brutalnie zamordowała matkę, ale w toku śledztwa znaleziono okoliczności łagodzące i potrafiono wytłumaczyć nienawiść córki do rodzicielki, jaka zaowocowała ciosami siekiery i późniejszym ćwiartowaniem zwłok w wannie. Historia Pawłowskiej wydaje się jakimś psychologicznym koszmarem na wielu różnych płaszczyznach. Łuszczyna dociera do tej, co zabiła matkę. Pisze o poczuciu winy. O kumulacji emocji i o wybuchu. Nie będzie usprawiedliwiał, ukaże sprawę przede wszystkim w świetle faktów. Aż nie chce się wierzyć w niektóre z nich.

Technika pisarska tych reportaży to budowanie swoistych kadrów, cięcia bez chronologii, wymagające uwagi zapisy rozmów i opisy faktów. Jak wspomniałem - nie do uwierzenia. Łuszczyna stara się pytać o to, dlaczego pięć kobiet zdecydowało się na przyjęcie takiej, a nie innej drogi wyjaśniania swoich czynów. Niektóre nie mówią nic. Obok spektakularnej zbrodni osiemnastoletniej dziewczyny mamy dużo bardziej obciążający sumienie ślad po skazanych na zagładę, który latami wypierała ze swej pamięci ta, co po śmierci męża została z jego mroczną sprawą zupełnie sama.

"Zimne" koncentrują się na niezbadanych dotąd poszlakach. Zawierają zapisy rozmów, którym być może nie przysłuchiwano się z uwagą. Autor dyskretnie zaznacza te momenty, w jakich prowadzone śledztwa szły na manowce lub też były w różny sposób zmanipulowane przez emocje. Z tych pięciu wstrząsających opowieści wyodrębnia się obraz nieobliczalnego zła, zaskakująco tajemniczych motywów postępowania oraz zarys tego, w jaki sposób obciążone przemocą oraz zbrodnią portretowane kobiety starały się wejść w normalność i w niej zakorzenić. Wyraźna, poruszająca i ważna książka. O sprawach, o jakich nie powinno się zapominać, choć zapomniało wielu. Równie wielu pozwoliło na to, by zbrodnie nazwać zagubieniem, a przemoc - formą przeżywania świata nieprzychylnego z wielu różnych powodów. To reportaże o drogach, które się zapętliły i o kobietach rozpaczliwie czepiających się uporządkowanego świata po tym, jak rozsypały w aktach przemocy swoje prywatne, kruche bardzo poczucie własnej wartości.

2014-09-21

"(Niepotrzebne skreślić)" Wojciech Engelking

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 24 września 2014

Liczba stron: 314

Oprawa: twarda

Cena det: 32,90 zł

Tytuł recenzji: Skreśleni

Dynamiczna, ironiczna, prześmiewcza i mroczna futureska Wojciecha Engelkinga będzie z pewnością ważnym wydarzeniem wydawniczym. Autor już na wstępie sygnalizuje, że losy dwójki dorastających warszawiaków – Weroniki Kulpy i Wiktora Fabrowskiego – opisywane są z punktu widzenia kogoś, kto blisko pięćdziesiąt lat później przedstawia mechanizmy programu „Fabuła”. Opanowała ona już cały świat i polega na tym, iż wszyscy mogą obserwować się wzajemnie, ciesząc z potknięć, nieudanych egzystencji, czerpiąc radość z krzywdy innych i oglądając życie na ekranie, albowiem własne nie jest już godne zainteresowania. Weronika i Wiktor przetrwają wszystko, o czym traktuje narracja, ale finał książki będzie dla nich dramatyczny. Co się wydarzy w międzyczasie?

Powiedz mi, jaki jest twój status majątkowy, a powiem ci, kim jesteś – tak prowokacyjną tezę Wojciech Engelking stawia na kartach tego gorzkiego debiutu o świecie wyzutym z dobra oraz zmierzającym ku okrutnemu voyeryzmowi, jaki nie zna litości. Smutne, złe, mroczne i uderzająco dobrze diagnozujące świat, w którym zamiast „być” ceni się „mieć”. Powieść bardzo na czasie - chce się stwierdzić z trwogą.

Weronika jest postacią tragiczną w wielu wymiarach. Przede wszystkim jest biedna, a to już stygmat równie palący co matka-sprzątaczka, która nie jest w stanie zaoferować jej niczego poza swoją miłością. Weronika dorasta w atmosferze opresji; dla otoczenia jest zawsze gorsza, głupsza, trzeba się nad nią litować. Dziewczyna dojrzewa w buncie wobec matki i tego, jaki los jej zgotowała. Chce za wszelką cenę wyrwać się biedzie, z której wyrosła i od której cierpienia nigdy się nie uwolni. Poznajemy bolesny czas szkolnego dorastania Weroniki, jej ośmieszania przez rówieśników, jej wyobcowania oraz samotności, w których rodzi się najpierw gorycz, a potem złość. Na wszystko i wszystkich. Weronika ma dość życia, w którym nie ma barw i przyjemności zaznawanych przez innych. Wyznacznikami tych przyjemności są pojawiające się wciąż marki produktów, jakie sterują świadomością i przekonaniem o tym, że tylko posiadanie rzeczy X oraz Y stanowi o wysokiej pozycji społecznej.

Weronika ma świadomość tego, iż może stać się takim samym nieudacznikiem jak jej matka. Chce zmienić swój los. Postępuje nieracjonalnie, impulsywnie. Nie radzi sobie... Świadomość Weroniki ukształtowało poczucie bycia gorszą od innych. Ośmieszana i upokarzana znajdzie przy zasobnym portfelu możliwości, by ośmieszać i upokarzać, czyli oddać światu zaznane przez nią krzywdy. Nie stanie się przez to ani lepsza, ani bardziej rozsądna. Nie może się taka stać.

Pełna kompleksów bohaterka o dość wąskich poglądach nie przystaje do sprytnego Wiktora wychowanego na człowieka, który ma osiągnąć sukces. Weronika wyrosła z biedy, Wiktor biedę piętnuje. Radzi sobie. W każdym możliwym znaczeniu. Jego majętni rodzice starają się mu wyperswadować opiekę nad będącą w śpiączce po wypadku narzeczoną, bo to przecież tylko balast, a życie ze swoimi radościami i możliwościami dopiero przed Wiktorem. On sam podejmuje się opiekować Beatą nie dlatego, iż ją kocha. Działa instynktownie i w tej tragicznej sytuacji jest w stanie zobaczyć możliwości inwestycji. Bo przecież życie to inwestowanie, cwaniakowanie i rolowanie innych. Wiktor ma wyśledzić Weronikę ściganą za niespłaconą pożyczkę i podąża jej śladem zafascynowany innością, z jaką styka się, poznając jej tragiczny życiorys.

Oboje mają życie przed sobą, ale oboje potrafią je sobie zrujnować; na różnych płaszczyznach i w różnym wymiarze. Chociaż Weronika doznaje coraz to nowych krzywd, których kumulacja momentami jest już nie do zniesienia, nie wzbudza sympatii czytelnika. Co więcej - widzimy młodą dziewczynę, którą bieda naznaczyła na całe życie i która poza to naznaczenie wyjść nie może, pogrążając się coraz bardziej. Wiktor natomiast nie jest w stanie wyjść z matni kłamstw i oszustw, na jakich buduje swoje życie. Paradoksalnie dostrzega w Weronice prawdziwość i uczciwość; ona nie stara się tak kombinować i lawirować jak on. Zbliża ich poczucie osamotnienia. Niewiele ponad to.

Autor "(Niepotrzebne skreślić)" zadaje pytanie o to, czy człowiek biedny może być szczęśliwy. Czy determinuje nas pochodzenie i status majątkowy, czy jesteśmy w stanie wyjść poza spuściznę po rodzicach, często będącą stygmatem i źródłem wielu kompleksów. Licealna koleżanka Weroniki jest przekonana, iż na świecie nie ma miejsca dla takich bezwolnych biedaków jak Pani Ściera i jej córka. Świat zabrania Weronice wyjść poza biedę i upokorzenie. To świat, w którym wszyscy mają sobie radzić, a ci, co są nieudacznikami, powinni najlepiej zniknąć.

W świecie przyszłości, gdzie bezwzględnie panuje dyktat programu „Fabuła”, teza ta znajduje potwierdzenie. Społeczeństwo klasowe w większości żyje w biedzie. W tym świecie jest się na zawsze uwiązanym do pracy pracownikiem. Nie ma instytucji Opieki Społecznej, nie istnieją emerytury. Biedni żerują na odpadkach. I na upokorzeniach innych, przede wszystkim w pracy. Furorę robią nagrania, na których w różny sposób ośmiesza się pracujących. Najchętniej oglądane są filmy o tym, jak ktoś sobie nie radzi. Liczy się wyrazistość i przekaz dramatu. Kamery „Fabuły” już dawno wyeliminowały transmisje z życia średniaków, którzy tylko narzekają. Ludzie żywią się wyrazistą krzywdą innych. Nie ma satysfakcji z życia, bo nie ma satysfakcji z żadnego rodzaju pracy. Pozostaje bezwolne wzajemne oglądanie własnych dramatów. Wśród zła, niesprawiedliwości i brutalności, życie po 2055 roku ma wartość tylko wtedy, kiedy jest oglądane. A oglądane wówczas, kiedy można nasycić się krzywdą. W tym znaczeniu futurystyczny wydźwięk książki Engelkinga jest jednoczesną diagnozą czasów, w których praca to harówka, liczą się osiągane wyniki, a słabych i gorzej przysposobionych do życia piętnuje się, a potem eliminuje.

Myślę, że to rzecz zdecydowanie warta uwagi; śmiała, sprytnie skonstruowana i nowatorska, choć przecież o mrokach przyszłości przepowiadanej literacko na tysiące różnych sposobów. Ten młody autor ma nam do powiedzenia dużo więcej i robi to o wiele ciekawiej niż dużo starsi od niego zasłużeni literaci. "(Niepotrzebne skreślić)" to książka bardzo niewygodna i zaskakująco dojrzała. Koniecznie! Tak dobrze młodzi autorzy rzadko dzisiaj piszą.

2014-09-18

"Oczyszczenie" Andrew Miller

Wydawca: Znak

Data wydania: 11 września 2014

Liczba stron: 364

Tłumacz: Michał Kłobukowski

Oprawa: twarda

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Mrok i odór

Andrew Miller zabiera nas do osiemnastowiecznej Francji. Tej u progu krwawej rewolucji, niepewnej przyszłości, nurzającej się w nędzy trzeciego stanu, mrocznej i niejednoznacznej. Otrzymujemy zatem książkę niepokojącą. Nie tylko dlatego, że fabuła koncentruje się wokół likwidacji paryskiej nekropolii, która przyjęła do siebie zbyt wielu zmarłych i odorem przypomina o swej toksyczności. Miller buduje zaskakująco wieloznaczną historię. Wprowadza wyraźnego bohatera i zarysowuje jedynie postacie wokół niego. To taki upiorny sposób portretowania ludzkich cieni kryjących w sobie tajemnice. Wędrujemy przez cmentarz Niewiniątek, któremu odbierane jest znaczenie i szacunek, a wokół widzimy tych wszystkich żywych, co przypominają zjawy, widziadła niepokojące; kryją oni w sobie lęki, frustracje i żal, ale przede wszystkim nędzę, o której - na kilku różnych poziomach - opowiada "Oczyszczenie". To powieść, w której przeszłość mierzy się z wiarą w potęgę przyszłości i rozumu. Historia ekshumacji nabierającej znaczeń metaforycznych; niszczenie będzie się odbywać nie tylko w murach nekropolii, a sam proces likwidacji cmentarza będzie jedynie pretekstem do ukazania zmian następujących w osobie odpowiedzialnej za tę likwidację.

Dwudziestoośmioletni Jean-Baptiste Baratte przybywa z normandzkiej prowincji, by podjąć się zadania, o jakim już na miejscu - w Wersalu - dowiaduje się od ministra przedstawiającego mu propozycję nie do odrzucenia. Mężczyzna przyjął twarde wychowanie, duch okrutnego zmarłego ojca pozostaje z nim stale. Baratte uważa się za człowieka przyszłości - wierzy w logikę rozumu, sceptycznie podchodzi do wiary i zabobonów, wydaje się pewny swojej wartości oraz dumny z faktu, iż otrzymał wykształcenie i ma plany, jak zmieniać zastałą rzeczywistość. Zlecenie likwidacji cmentarza przyjmuje nie bez wahania, jednak z dnia na dzień przekonuje sam siebie, iż podoła nowym obowiązkom. W Paryżu konfrontuje się z ludźmi, którzy jego obcość rozpoznają nie tylko dlatego, iż nie jest ze stolicy. Miller panoramicznie portretuje ludzi bez fachu i właściwości, szary tłum z dzielnicy tuż obok cmentarza. W powietrzu unosi się przykry zapach. Ten odór, tkwiący także w ludzkich oddechach, a nawet smakach potraw, jest oczywistą metaforą sytuacji społecznej w kraju, w jakim za chwilę dojdzie do historycznej rewolty. Tymczasem mamy rok 1785 i młodego inżyniera, który przyjmuje zlecenie usunięcia toksycznej przeszłości. Wie, że będzie się mierzyć z żywymi i umarłymi. Jest jednocześnie solidny oraz uczciwy, zadanie musi zostać wykonane i Baratte nie widzi początkowo żadnych przeszkód w jego realizacji.

Potem pojawiają się różnego rodzaju wątpliwości i to na nich Andrew Miller skupia naszą uwagę. W otoczeniu ministerialnego najemnika widzimy ludzi, dla których przepełniony trupami cmentarz jest częścią życia, z którą trudno jest im się rozstać. Ta likwidacja zabierze dom grabarzowi oraz jego rezolutnej wnuczce Jeanne, młodziutkiej dziewczynie zafascynowanej postacią likwidatora z Normandii. U Monnardów, gdzie Baratte wynajmuje pokój, bacznym wzrokiem śledzi go Ziguette. Ona nie może pogodzić się z tym, co zostało zaplanowane i z nieznanych nam powodów popada w obłęd w momencie rozpoczęcia prac likwidacyjnych. Jest też rezolutny organista kościelny Armand, który zaprzyjaźnia się z Barattem mimo świadomości faktu, iż wraz z końcem cmentarza utraci swą posadę. Są też tacy, którzy nie dadzą się poznać, będą jak mroczne cienie i równie mroczne wyrzuty sumienia. Pokojówka Monnardów, kostyczny ksiądz z kościoła należącego do nekropolii, dawny znajomy Baratte'a sprowadzający do pracy flamandzkojęzycznych górników. Będzie również kobieta lekkich obyczajów, dla której Baratte zacznie tracić głowę. Miller szkicuje jedynie postacie wokół głównego bohatera, bo to na nim koncentruje się ta książka - na tym, kim się stał, za kogo się ma i kim będzie po wykonaniu zadania, które z czasem zaczyna go przerastać.

Baratte jak mantrę powtarza sobie przed snem, kim jest i co stanowi o jego tożsamości. Czuje się wyobcowany i odczuwa pewną wyższość - nie tylko w stosunku do podwładnych, co przede wszystkim do mieszkańców ciemnych paryskich zaułków. Trudno jest orzec, w co naprawdę wierzy i komu ufa, bo sam przestanie być tego pewny. Na początku, mając się za lepszego i bardziej dystyngowanego, zamawia pistacjowy strój z jedwabiu, który potem zamienia na czerń wełny. Będąc pewnym tego, iż przyszłość może nieść w sobie samo dobro, z czasem zaczyna w to wątpić. Zastanawia się nad zasadnością realizowanego działania i widzi siebie jako trybik w maszynie pracującej na tyle sprawnie, na ile sprawnie każdy odpowiedzialny za zadanie karnie wykonuje odgórne polecenia.

Jeden z bohaterów zachwyca się podjętym zadaniem i z ogromnym entuzjazmem wykrzykuje: "Jesteśmy maszyną! Nakręcono nas i oto ruszyliśmy!". Trzeba pożegnać to, co minione. Oczyścić Paryż z czegoś, co kiedyś było przestrzenią sacrum, a obecnie pozostaje jedynie śmierdzącym wyrzutem sumienia. Przestrzeń cmentarza ma wymiar symboliczny; w niej wygrzebuje się coraz to nowe szczątki, ale tam też chowa się ofiary, bo likwidacja nekropolii niesie ze sobą świeżą śmierć. Niejedną. Jest też śmierć, której komuś udało się ujść. Cmentarz odkrywa tajemnice grobów. Miller ukazuje nam to, co jego bohaterowie chcieli przed światem ukryć. Ukazuje wewnętrzny rozpad racjonalisty, do którego umysłu wdzierają się wątpliwości. Wszystko w trudnym do zniesienia, dusznym klimacie autodestrukcji. W pewnym półcieniu, zarysie konturów - ludzi oraz tego, do czego zmierzają ich działania.

"Oczyszczenie" jest powieścią, która wprowadza nas w świat nędzy, zabobonów, rozpaczliwego przywiązania do tego, co stare. Wtłacza w ten świat młodego człowieka, który czuł się dumny, a staje się czymś na kształt ludzkiego widma - jak szczątki ludzkie z nekropolii, świadectwo niegdysiejszego istnienia i obecnej rozsypki. Andrew Miller zabiera nas w przerażającą podróż do świata, w którym nic nie jest pewne i nikt nie może przewidzieć przyszłości. Wiara w nią zostanie zdyskredytowana. To, co wokół, będzie jedynie areną gry ludzkich cieni, niejednoznacznych i przygnębiających żywych obok wykopywanych zwłok i zmarłych, którym nie daje się spokoju. To opowieść o rozumie i jego szaleństwie. O ingerencji w to, co minione oraz o złudzeniach, jakie rozwiewają się niczym trupi odór zabijany przez dym z ognisk. Miller buduje specyficzny klimat, nie dla wszystkich do wytrzymania i nie przez wszystkich akceptowany. To właśnie o akceptacji tego, co mamy, a czego mieć nie możemy, także jest ta książka. Mroczna i tajemnicza. Brudna jak paryski bruk i olśniewająca jak idee Baratte'a, co blakną razem z kolejnymi likwidowanymi grobami i kolejnymi ludzkimi tajemnicami, za poznaniem których czaić się może tylko obłęd...

2014-09-16

"Miasto z lodu" Małgorzata Warda

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 11 września 2014

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 33 zł

Tytuł recenzji: Napiętnowane

Małgorzata Warda nie unika trudnych tematów. Po świetnie skreślonej powieści "Jak oddech" otrzymujemy kolejną wielowątkową historię o wszystkim, co w życiu ludzkim nieoczywiste i o tym, o czym nie chcemy myśleć, kierując się osądami innych tak jak sportretowana społeczność małego miasteczka, która widzi tylko to, co chce zobaczyć. "Miasto z lodu" to druga w ostatnim czasie po "Zbiegu okoliczności" Katarzyny Pisarzewskiej opowieść o specyfice życia na prowincji. O ile Pisarzewska zaglądała do domów mieszkańców swej mieściny i bezlitośnie punktowała dwulicowość skrywającą w czterech ścianach wszelkie problemy oraz tajemnice, o tyle Warda pokaże, w jaki sposób miasteczko ocenia to, co na zewnątrz. A obiektem obserwacji i napiętnowania stanie się młoda samotna matka z nastoletnią córką, które za wszelką cenę usiłują z dala od rodzinnej Gdyni zbudować namiastkę normalnego życia, walcząc o to życie z determinacją i uporem kogoś, kto wie, iż normalność może być fragmentaryczna, a o bezpieczeństwo oraz stabilność muszą walczyć we dwie - naznaczona chorobą matka i dziecko w roli opiekuna.

Agata zostaje znaleziona o poranku w śniegu. Jest bosa, nieprzytomna. Nie wiadomo, dlaczego znalazła się w górach i kto jest odpowiedzialny za to, iż straciła przytomność, długie godziny spędziła na mrozie, a po odnalezieniu walczy o życie przy złowrogim szumie respiratora. Godzina po godzinie śledzimy wydarzenia tego poranka. Trzynastolatka z trudnych do ustalenia przyczyn znalazła się tam, gdzie być nie powinna. Co się wydarzyło? Z tym pytaniem mierzy się między innymi Aleksander - reporter, który jako jeden z nielicznych chce zrozumieć fakty z oszałamiającą szybkością ujawniane opinii publicznej. A ta wydaje wyrok natychmiast. Winną zaniedbania jest matka, która nie miała pojęcia o tym, gdzie córka spędza czas. Matka od dawna napiętnowana przez lokalną społeczność. Niezdolna do opieki, romansująca z mężczyznami, wiodąca chaotyczne życie i skrywająca tajemnice, a przede wszystkim inna niż otoczenie, do którego dotarła, by schronić się przed bolesną przeszłością. Teresa jest chora. Jej córka być może nie przeżyje. Aleksander obserwuje i analizuje, starając się pojąć skomplikowane relacje Teresy i Agaty, a przede wszystkim zorientować się w trudnych zależnościach matki i córki, gdy tylko ta pierwsza może opowiedzieć o swoich przeżyciach.

Teresa została matką w wieku osiemnastu lat. Dziecko zmieniło jej życie, ale nie zmieniło stanu chorobowego, powracającego jak fala, niszczącego wszystko wokół, samą Teresę, jej relacje z córką. Obie są uciekinierkami od życia. Tego, któremu nie chce poddać się Teresa, walcząc z wewnętrznymi demonami i na przekór wszystkim udowadniając, iż może wywiązać się z rodzicielskich obowiązków. Tego, w jakim Agata nagle weszła w rolę osoby odpowiedzialnej za dorosłą. Bo Agata musi być czujna i choć ciągle żyje  w lęku, rozpaczliwie stara się pomóc matce w tym, by uwierzyła, iż we dwie są w stanie stworzyć prawdziwy dom, dom pełen opieki i miłości.

Tymczasem przyjezdne zamieszkują w domu fatalnych wspomnień, do którego zabiera ich nowy pracodawca Teresy. Miasteczko uważnie podgląda. Jest nieufne. Nie stara się nawet, by przybyłe stały się jego częścią, choć te są tak bardzo zdeterminowane, by zacząć życie od nowa. Jak wyglądało ono wcześniej? Co w zachowaniu Teresy i Agaty wzbudza niezdrową ciekawość, niechęć, potem agresję i gniew? Małgorzata Warda wprowadza nas w skomplikowany świat relacji opartej na ciągłym przekraczaniu granic. Zaciera się ta najważniejsza - matka przestaje być ostoją dla dziecka, a dziecko czyni wszystko, by zaopiekować się matką. Kiedy po feralnym poranku następuje ostrzał oskarżeń różnego typu, widzimy wyraźnie, na jak grząskim gruncie bohaterki osadziły swą iluzoryczną normalność w świecie, w którym nie ma miejsca dla odwróconych ról i dla tych, którzy z nich wypadają.

Retrospekcje starają się dać odpowiedź na pytanie o to, kim stała się Teresa, wchodząc w toksyczne zależności z mężczyznami i do czego doprowadziła jej zmienność wynikła z zaburzeń psychicznych, tak brzemienna przede wszystkim dla dorastającej Agaty. Przeszłość dość wyraźnie łączy się z tym, co obecnie - niepewnością pobytu w górskiej mieścinie, w której Teresa i Agata doświadczają coraz większej niechęci otoczenia. Obie są zdane na siebie, a wcześniej bywało tak tylko wtedy, kiedy matka decydowała o ponownej próbie wspólnego życia z córką. Teraz ocenia je otoczenie, które tak naprawdę sądy buduje na podstawie wybiórczo dostrzeganych zdarzeń. Tytułowy lód miasteczka jest obecny od początku do końca. Nic nie jest w stanie wpłynąć na ludzi, którzy kobietę i dziewczynkę traktują jak intruzów.

"Miasto z lodu" to opowieść o dysfunkcyjnej miłości, której definicję musi stworzyć sam czytelnik. Czy uczucie łączące matkę i córkę może być prawdziwe, skoro ich bliskość jest kompulsywna i na chwilę? Czy nie mamy tu do czynienia z patologicznym przywiązaniem, jakimś atawizmem, rozpaczliwym trwaniem przy sobie na przekór wszystkim? Kto jest ofiarą w tej książce? Dziewczynka opowiadająca historię czy matka, która opowiedzieć swego życia nie potrafi? Obok tego wszystkiego rozmaite formy ludzkiego okrucieństwa. Także, a może przede wszystkim tego dziecięcego. Nieprzychylne otoczenie oraz rozbity wewnątrz świat relacji dwóch najbliższych sobie osób, tak bardzo od siebie oddalonych przez postępującą chorobę i trudność w okazaniu bliskości. Agata znajduje się w piekle niepewności dnia codziennego. Jej matka wierzy w to, że się zmieni i zmieni tym samym rzeczywistość wokół siebie. Obie wydają się pozostawione sobie i w tej nieprawdopodobnie silnej zależności na przemian udowadniają, iż żyją w uporządkowanym przez siebie świecie.

Tymczasem świat wokół bohaterek Wardy jest nie tylko bezwzględny, ale w okrutny sposób stronniczy. "Miasto z lodu" dotyka problematyki wykluczenia w bardzo szerokim aspekcie, ukazując tym samym piekło życia w świetle nieustannych subiektywnych ocen, które wpływają na życie dwóch boleśnie doświadczonych przez los istot. Matka Wardy jest jednocześnie katem i ofiarą. Córka staje się katalizatorem nastrojów matki warunkujących ich wzajemne trwanie obok siebie. Wyraźny minus? Absolutnie chybiona jest moim zdaniem pozycja Agaty jako narratorki wszechwiedzącej i panującej zarówno nad przeszłością, jak i czasem, gdy leży nieprzytomna w szpitalu. Ta opowieść o tym, jak rzeczywistość widzi się na różne sposoby, powinna być historią kilku perspektyw narracyjnych. W tym znaczeniu "Miasto z lodu" nie jest do końca wiarygodne, ale to świetna rzecz mówiąca o tym,  w jaki sposób można racjonalizować sobie trudności, czyniąc ich możliwymi do przejścia i opowiadająca o  ludziach, którzy tworzą trudny świat wokół oparty na sztywnych zasadach, poza którymi kryje się chaos.

Małgorzata Warda napisała także o zranionym zaufaniu i o bolesnych konsekwencjach ludzkiej ufności tak w ogóle. To książka wielu pytań i niewielu jednoznacznych odpowiedzi. Zaskakuje, bulwersuje. Pokazuje rozpaczliwe próby odcinania się od świata i boleśnie okrutne powroty do niego, czyli tam, skąd uciec nie sposób. Lodowe miasto jest zawsze wokół nas. Czasami i wewnątrz, gdy dopadają demony i wątpliwość tego, czy da się radę zmierzyć z kolejnym dniem.

2014-09-14

"Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni" Otto Dov Kulka

Wydawca: Czarne

Data wydania: 3 września 2014

Liczba stron: 200

Tłumacz: Michał Szczubiałka

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Cud przetrwania

Za każdym razem, kiedy kończę czytać kolejną książkę ocalonego z piekła obozu koncentracyjnego, obiecuję sobie, że to już ostatnia. Z drugiej strony wciąż nie jestem pojąć tego, co za czas ludzkości wymierzyły bramy obozowe i wciąż na nowo zadaję pytanie o to, jak to wszystko mogło być możliwe. Dlatego sięgnąłem po "Pejzaże metropolii śmierci", poruszające świadectwo izraelskiego historyka, który w tej książce jest przede wszystkim dziesięcioletnim chłopcem przywitanym we wrześniu 1943 roku przez ciemność i światła, gdy wagon z Terezina zatrzymał się u bram obozu Auschwitz-Birkenau. To świadectwo tożsamości zamkniętej w czasie i miejscu, z którego nie można było się już wydostać. Ta historia dotyka problemu przetrwania w okrucieństwie i okrucieństwa upływu czasu, jaki wciąż pozostawia ślady i wciąż każe tkwić w tej bliskości nieistnienia innych. Tych, którym nie dany był cud wydostania się z obozu.

Otto Dov Kulka wyznaje, iż poznając historie ludzi, którzy przeżyli to piekło, zupełnie się w nich nie odnajduje. Rozmyśla nad tym, dlaczego nie widzi siebie w tych wszystkich bestsellerach o czasach piekła na ziemi. Nie był przecież osobny, ale ma osobną historię. Ją stara się opowiedzieć. I pewnie z tego też względu wciąż czytam takie książki. Każde świadectwo jest inne. Każde - podmiotowym zetknięciem z czasem Zagłady. Tak trzeba traktować tego typu zapis. Oddać szacunek tym, którzy musieli pożegnać się z człowieczeństwem, a po latach boleśnie rekonstruują zdarzenia, by zrozumieć, z czego wyrośli, co przetrwali i jak toczy się ta niekończąca się przecież droga powrotna z obozu. U Dov Kulki jest spokój i lekko jedynie zarysowana melancholia. Obrazy pojawiają się w pamięci przypadkowo, trzeba określić je w jakimś porządku. Nie ma dramatyzmu, choć opisane są rzeczy nie do uwierzenia. Jest pozorny dystans do czasu,  w którym autor jako dziecko poznał pierwszy ważny porządek tego świata - porządek selekcji i śmierci w morzu ognia, co stale płonie we wspomnieniach.

Otto Dov Kulka wciąż zastanawia się nad tym, jak rozumieć stan ocalenia po latach. Kiedy w 1978 roku odbywa podróż do miejsca, z którego miał się nigdy nie wydostać żywy, wita go cisza pomieszana z pustką. Nie sposób wejść ponownie w świat, o jakim świadczy muzeum czy ruiny. Nie sposób go także opuścić, choć wydarzyło się tak wiele niewiarygodnych zdarzeń, dzięki którym można spojrzeć na "metropolię śmierci" inaczej, głębiej. Dov Kulka czyni wyznanie tak bolesne, że za nim nie musi stać już ani jedno słowo. "Pozostałem w metropolii, pozostałem więźniem tej metropolii, niezmiennego prawa, które nie pozwala na ratunek, naruszenie straszliwej "sprawiedliwości", na mocy której Auschwitz musi pozostać Auschwitz". Jego Auschwitz było nieco inne, lepsze. Trafił do obozu rodzinnego o odrębnej specyfice i ocalał mimo faktu, iż dwukrotnie zmierzał do komory gazowej. Piekące ślady po kontakcie z drutem podłączonym do prądu czy przeraźliwie monotonny szum krematoriów tuż obok - to pozostaje do dziś. Teraz, kiedy Kulka wkracza w pewien mityczny sen uciekiniera. Budując prywatną mitologię na gruzach piekielnego Auschwitz, wciąż mierzy się ze stygmatem uciekającego, bo wciąż ucieka i daje świadectwo przede wszystkim za tych, którym ucieczka się nie udała.

Racjonalizowanie zła, jakiego doświadczano w Auschwitz, jest równie niemożliwe co opowiadanie o czasie pobytu tam - mijał inaczej, wyznaczał granice nierzeczywistego, wciąż przypominał o nieuchronności śmierci i o tym, że niemożliwe będzie życie potem. Otto Dov Kulka opowiada, jakie ślady prawdziwego życia można było znaleźć pośród uwięzionych. To czysty sarkazm, ironia niebagatelnych rozmiarów - ten stan, w którym pośród śmierci można było znaleźć miejsce na życie. Poruszające wspomnienia ludzi, którzy poznawali kulturę europejską na zgliszczach ludzkości, w kresie cywilizacji. "Oda do radości" w cieniu krematorium, czytanie Dostojewskiego, zajęcia kulturalne, chór czy przedstawienia. Dodatkowo wspomnienie pięknego letniego nieba nad obozem. To wszystko obok wierszy pisanych u wrót komór gazowych. Pomiędzy okrucieństwem, którego śladów we wspomnieniach Kulki nie jest wiele, ale które było przecież wszechobecne, teraz przez autora gdzieś wyparte, nieobecne w pamięci.

To nie są tylko dramatyczne wspomnienia chłopca. To opowieść świadomego przemian dziejowych człowieka, dla którego siłą woli pewien okres czasu historycznego się zatrzymał i w nim skryła się prawdziwa tożsamość badacza historii wiedzącego, co należy racjonalizować, a czemu poddać się w pokorze, gdyż stanowi niepowtarzalne doświadczenie jednostkowe o charakterze traumatycznym. Brama Auschwitz-Birkenau nadal jest przed Dov Kulką otwarta. Jej znaczenie dostrzec można wówczas, gdy zrozumiemy celowość mitologizowania świata minionego i gdy uda nam się wejść w strukturę tej prywatnej mitologii autora, dzięki której może on wejść do obozu, wyjść z niego i wiedzieć, że brama pozostawia dwa znaczenia.

"Pejzaże metropolii śmierci" to bowiem książka rozpięta między doświadczeniem śmierci a rozumieniem człowieczeństwa, które ukształtowało ocalenie. Dov Kulka sankcjonuje prawo do własnej opowieści właśnie tym doświadczeniem. Ślady umierania innych pozostają w jego życiu. Życiu ocalonego, uciekiniera. Życiu dziecka, któremu zabrano wiele, ale i podarowano nadzwyczaj dużo. Przetrwanie i pamięć. Autor mierzy się nie tylko z bolesnymi wyimkami własnej pamięci. Jego doświadczeniem jest niemożliwe - ocalał z miejsca, z którego nikt żywy nie miał prawa wyjść. Ocalał, nie rozumiejąc tego stanu. Do dziś wycieczki w czas miniony są ustawicznie stawianymi znakami zapytania o to, dlaczego stało się właśnie tak. Wokół cisza i pustka jak w obozie odwiedzanym w 1978 roku. To najbardziej przejmujące i najtrudniejsze do wytrzymania. O tym wszystkim jest właśnie ta książka.

2014-09-11

"Niechciani" Yrsa Sigurðardóttir

Wydawca: MUZA

Data wydania: 10 września 2014

Liczba stron: 334

Tłumacz: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Wykluczeni i samotni

Yrsa Sigurðardóttir nie produkuje powieści w tempie Stephena Kinga - do którego zresztą porównuje ją "The Independent" - ale jestem przekonany, że to się niebawem zmieni, bo szablon dobrego wykonania islandzka pisarka ma już opanowany. Jest jednak problem. Po raz drugi, po "Statku śmierci", odnoszę wrażenie, iż włożona weń historia mogłaby być lepsza niż jest. "Niechciani" to kolejna po "Pamiętam cię" powieść niecykliczna, kolejna również z duchami w tle, chociaż tutaj to głównie otwierające się drzwi, szelesty i nieprzyjazne, zwykle źle oświetlone przestrzenie, mają nam wprowadzać klimat inny niż realistyczny. Sigurðardóttir straszy tym, co irracjonalne bardzo dobrze, ale jak zawsze trzyma się twardo rzeczywistości, w której bohaterowie muszą się mierzyć z demonami w sobie i z fatalnym wpływem zdarzeń minionych. Zazębiają się one z teraźniejszością, budując tym samym opowieść wielu tropów i wielu interpretacji. W "Niechcianych" czas miniony spięty jest z problemami teraźniejszymi nieco na siłę i niezbyt przekonująco. Ponownie - po "Statku śmierci" - z dużo większą uwagą śledzi się narrację z przeszłości. Ponownie autorka rozpisuje nam na wstępie osoby dramatu i znów symultanicznie snuje dwie opowieści, które mają się zamknąć w niesamowitą całość tworzącą zaskakujące zakończenie.

Lubię pisanie Yrsy Sigurðardóttir, bo każde zdanie ma tam swoje miejsce, a budowanie klimatu tajemniczości autorka zdążyła opanować już do perfekcji. Znowu jednak odczuwam pewien niedosyt. Nie chodzi o to, że nie zostałem wystarczająco przestraszony czy nie zaskoczył mnie finał opowieści. Mam wrażenie, że Sigurðardóttir buduje zawsze szalenie dwuznaczne sytuacje grozy, z których wyłania się w zakończeniu rozwiązanie nie tyle przewidywalne, co traktujące wcześniej zbudowaną rzeczywistość nazbyt prozaicznie. W "Niechcianych" ważna jest figura wykluczenia i samotności, są potworne zbrodnie i jest minimalistyczna koncepcja mierzenia się z ich konsekwencjami w surowym islandzkim klimacie. Jest też sporo scen i dialogów, które nie zostają wyjaśnione. Co gorsza - nie otrzymujemy żadnych sugestii do zinterpretowania detali, o jakich autorka zdaje się zapominać. Czyta się "Niechcianych" z wypiekami na twarzy, jest się zaskoczonym finałem, ale jednocześnie zadaje się pytanie o to, czy to naprawdę wszystko i czy współistnienie tajemnic z życia urzędnika państwowego w Reykjaviku i życia wychowanków mrocznego domu resocjalizacyjnego na prowincji czterdzieści lat wcześniej nie powinno być jednak bardziej ścisłe, mocniej z siebie wynikać.

Oðinn mierzy się z bardzo trudną sytuacją. Po śmierci byłej żony, która w nie do końca jasnych okolicznościach wypadła z okna, musi zająć się jedenastoletnią córką. Dotychczas był dla Rún weekendowym tatą, teraz musi wspierać coraz mocniej zamykającą się w sobie dziewczynkę, by zapomniała o bolesnej traumie, z jaką nie radzi sobie przede wszystkim sam Oðinn. Mężczyzna przejmuje obowiązki służbowe po zmarłej koleżance z pracy. Musi wyjaśnić, czy system prowadzenia pewnego ośrodka dla trudnych chłopców przed laty nie naruszał ich dobrego imienia i czy dzisiaj państwo nie powinno komuś wypłacić rekompensat za ówczesne złe traktowanie. Codzienność domu poznajemy oczyma młodej pomocy kuchennej, która obserwuje zgorzkniałych właścicieli kryjących pod swym chrześcijańskim światopoglądem niejedną mroczną tajemnicę. Wkraczamy zatem w dwa światy. Zagubionego w nowej roli ojca, dla którego wychowywanie córki jest wyzwaniem i snującej plany o lepszym życiu dziewczyny krok po kroku poznającej coraz bardziej dramatyczne losy ludzi wokół niej. Sigurðardóttir wyraźnie zaznacza, iż obecne doświadczenia jej bohatera mają związek z przeszłością, którą zajmie się zawodowo, śledząc losy ośrodka. Co więcej - otrzymujemy niezwykle spektakularny prolog i od pierwszych stron zastanawiamy się nad tym, jak dochodzi do opisanej w nim tragedii.

Czytelnik zakłada, iż tytuł odnosi się prawdopodobnie do wychowanków domu w Krókur, ale z czasem orientuje się, że nie jest tak do końca. To bowiem opowieść o zawiści, zazdrości, szaleństwie w nich. Historia niesprawiedliwości, którym nigdy nie uczyniono zadość. Opowieść o niezawinionych śmierciach i o okrucieństwie rodzicielskim. Sigurðardóttir chciałaby oddać głos tym, których już nie ma. Tymczasem borykamy się ze zrozumieniem zależności między czasem, w którym izolowano młodych chłopców od rodziców i ich codziennością a okresem, w jakim Oðinn odcina się od własnych przeżyć wywołanych żałobą i szokiem, bo śmierć matki Rún zaskoczyła go w stanie, w jakim nie był zdolny przypomnieć sobie, co wówczas robił. Teraz natomiast nie może pojąć zachowań córki, która na przemian izoluje się od świata i stwarza wrażenie ufnej wobec ojca, unikając tym samym babki, z którą sam Oðinn nie ma dobrego kontaktu.

"Niechciani" to historia powtórzonej śmierci i losu, który dla nikogo nie jest łaskawy. Opowieść boleśnie przygniatająca, bo koncentrować się będzie na dzieciach. Ofiary, którym współczujemy, mogą się niespodziewanie stać katami, a ci przerażają. Nic w tej książce nie jest jasne i klarowne. Mnożone tajemnice niekiedy pozostaną nimi na zawsze. Autorka opowiada o racjonaliście, który nie ulega emocjom, ale w krótkim czasie przekona się, iż granica obłędu w uporządkowanym świecie urzędnika państwowego może zostać niezauważenie przekroczona. Oðinn nie wydaje się najciekawszą postacią książki, ale warto od początku właśnie na niego zwracać uwagę. Jego postrzeganie świata będzie zaburzane kolejno po sobie następującymi doświadczeniami, z którymi Oðinn nie będzie w stanie sobie poradzić. Ostatecznie zadamy pytanie, czy on sam - nigdy dostatecznie doceniany przy błyskotliwym bracie - także zalicza się do grona tytułowych niechcianych?

Yrsa Sigurðardóttir potrafi zaskakiwać, mylić tropy i budować wiarygodne narracje obyczajowe. Sporo straszy tym razem i dużo też w tej opowieści rzeczy niewyjaśnionych. Ostatecznie jednak przyjemność lektury "Niechcianych" ma polegać na tym, że wciąż czymś jesteśmy zaskakiwani, a zagadki pozostaną nimi nawet wówczas, gdy zamkniemy książkę, myśląc o kilku z jej wyrazistych przesłań. Mimo pewnego niedosytu - jak zawsze czytałem z przyjemnością. Czasami chciało się zamknąć oczy. Ci bardziej wrażliwi nie powinni czytać po zmroku. Proszę uwierzyć, bo ten zwrot nie brzmi w niniejszym omówieniu jak marketingowa propaganda. Będzie strasznie. Boleśnie. Cała ta opowieść skryta jest w mroku - tym dosłownym, ale przede wszystkim symbolicznym.

2014-09-09

"Sceny z życia rosyjskich milionerów" Marie Freyssac

Wydawca: Poradnia K

Data wydania: 1 września 2014

Liczba stron: 196

Tłumacz: Natalia Stochalska

Oprawa: miękka

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Mgliste obrazki

Francuska dziennikarka i politolożka Marie Freyssac zdobyła na czas ściśle określony posadę guwernantki u rosyjskich miliarderów Sokołowów, których dwójką dzieci opiekowała się przez trzy dni w tygodniu, zarabiając przy tym pensję dyrektora średniej firmy. Weszła w oszałamiający świat luksusu i specyficznej izolacji, o którym postanowiła napisać książkę. Zastosowała technikę prezentacji zastanej rzeczywistości w postaci tytułowych scen. Stworzyła kolaż całościowo niewiele jednak znaczący. Szkoda.

Już we wstępie czytamy o świecie, do którego nie mamy dostępu. "Kawior na śniadanie, podróże prywatnym samolotem czy wakacje na własnym jachcie... Gdy jest się miliarderem w Moskwie, to już nie tylko luksus i przyjemność, to obowiązek". Zachęcające, prawda? Freyssac postanowiła poruszyć wyobraźnię Francuzów; dla nich codzienność jej rosyjskich pracodawców to świat, o jakim czytają czasami w kolorowej prasie, poznają jego wyimki, niepowiązane ze sobą fragmenty. Strzępy informacji, które nie charakteryzują nieprzyzwoicie bogatych w takim znaczeniu, że nie niosą ze sobą żadnych informacji o ich prawdziwej naturze i zachodzących między nimi zależnościach. Nam, Polakom, opowieści Freyssac nie będą bardzo obce w momencie, kiedy zanurza się ona w szeroko pojętą rosyjską mentalność. Poczytamy o moskiewskim metrze, alkoholizmie, o bezczelnych kelnerach i policjantach-służbistach. Autorka wyjaśni, czym jest zapoj i niezdarnie podpatrzy rosyjską ulicę w przerwach między doświadczaniem życia przepełnionego blichtrem rosyjskich oligarchów. My, Polacy, możemy być rozczarowani tą książką. Dla nas dużo ciekawsze może być śledzenie tego, w jaki sposób mentalność autorki próbuje na siłę znaleźć sobie miejsce w świecie, w którym tego miejsca nie ma.

"Sceny z życia rosyjskich milionerów" mogłyby być zbiorem felietonów kolorowej prasy. Autorka od razu zaznacza, iż nie chce być obiektywna ani dokładna. O ile brak obiektywizmu może być zasadniczym atutem takiej publikacji, o tyle brak dokładności zaczyna razić. Być może dlatego, że nie chodzi już nawet o zbliżenie się do dokładnego opisu. Freyssac serwuje nam fragmentaryczną opowieść, z jakiej niewiele wynika. Historię, w której obserwacje są powierzchowne, brak im jakiejkolwiek głębszej analizy, tekst nie zbliża się zatem ani do rzetelnej relacji (autorka widzi wszystko wokół jedynie w mocno zarysowanych konturach) ani do reportażu, bo Francuzka nie wchodzi w dialog z opisywanym światem. Nie jest w stanie tak naprawdę do niego wejść. Pozostaje wykorzystanie tego, co na pewno zainteresuje - opisu bogactwa ponad stan i śladów życia, jakie rozgrywa się w fasadowym świecie papierowych bohaterów.

Liza ma siedem lat, a jej brat Alosza cztery. Żyją w bezpiecznej izolacji. Mają wszystko, czego sobie zażyczą. Mają także plany i marzenia. Jakieś... Liza jest odważna i zdeterminowana. Doskonale wie, co chce w życiu osiągnąć i zna drogę, po której trzeba podążać. Jest sprytna, ale nieświadoma tego, że światem nie rządzą takie reguły, jakie ustanowił w życiu jej ojciec. Dziewczynka opływająca nieprzyzwoicie w bogactwie zawsze dostaje to, czego sobie zażyczy. Widzimy ją okiem guwernantki, która w żaden sposób nie zarysuje nam portretu tej dziewczynki wyraźnie. Charakterologicznie Liza jest nijaka. Nie ma jej. Freyssac w równym stopniu mogłaby opisywać jakikolwiek przedmiot w domu Sokołowów. Nieco ciekawiej wygląda Alosza, bo z nim francuska niania jest chyba bliżej. Aloszy na każdym kroku wyznaczane są granice jego płciowości, z góry narzucany męski punkt widzenia i od małego wpajany szowinizm, na który - w opinii Freyssac - rosyjskie kobiety godzą się nad wyraz łatwo. Dzieci Sokołowów są dziećmi nijakimi. Tam nawet oddychanie wydaje się czynnością sztuczną. Dowiemy się, jakimi dobrami materialnymi pociechy obdarzane są przez bogatych rodziców. Nie dowiemy się niczego, o czym powinna dowiedzieć się wnikliwa niania od razu. Nawet jeśli pracuje z dziećmi wybiórczo, bo zajmuje się nimi tak wiele osób, że Bogiem a prawdą do żadnej chyba nie mogą się przywiązać.

Tymczasem Marie Freyssac stara się rzetelnie nakreślić sytuację guwernantki rosyjskich bogaczy. Jej codzienność jest nauką pokory i wyczekiwania. Czekanie to stan podstawowy i doświadczenie, które trzeba oswoić. Dodatkowo należy umieć być niewidzialną, a kiedy trzeba - wykazać się sztuką dyplomacji łączonej z elementami szantażu. Ponad wszystko jednak jest to wyzwanie szybkiego obycia się z luksusem, któremu nie można się dziwić, lecz wejść weń, oswoić go wokół, nie zadawać niepotrzebnych pytań i nie dziwić się zanadto.

"Sceny z życia rosyjskich milionerów" napisane przez kobietę zawierają także obserwacje tego, czym jest kobiecość po rosyjsku. Autorka wspomina o Rosjankach, które przeżywają dramat wkraczania w wiek dwudziestu pięciu lat bez partnera i ratują się przed "staropanieństwem" na różne sposoby. Przyjrzymy się tym wszystkim wyzwolonym nocnym klubowiczkom, które chcą zostać zniewolone przez portfel krezusa bez względu na jego wiek. Spojrzymy także na kobiecość już osamotnioną, na zwyczaje babuszek - kobiet na starość zazwyczaj samotnych, bo żyją w Rosji dłużej niż mężczyźni i muszą być po prostu dzielne, gdy ich zabraknie. Wszystko, co opisuje Freyssac jest - przypomnijmy! - mało obiektywne i na pewno niedokładne. Takie podglądanie tego, co akurat się znajdzie w zasięgu wzroku. Wkracza w to chaos i dlatego czyta się tę książkę z lekką irytacją. Te sceny są tak dramatycznie osobne i tak okrutnie pozbawione czegoś głębszego, że odnieść można wrażenie, iż duchowość nieprzyzwoicie bogatych nie istnieje, nie tworzą oni ze sobą relacji, zależności, nie widzą się wzajemnie, nie rozmawiają, nie dzielą troskami ani radościami.

Jeśli skusimy się tylko opowieściami o tym, jak to szasta się gotówką na prawo i lewo oraz zainteresuje nas opis posiadania wszystkiego, zawsze i natychmiast - w funkcji czysto rozrywkowej ta rzecz sprawdza się doskonale. Dużo bardziej ciekawa byłaby wówczas, gdyby autorka więcej podsłuchiwała niż podglądała. Byłoby to nie tyle wiarygodne, co przede wszystkim naprawdę wartościowe. Rzadko komu udaje się wejść do codziennego życia rosyjskiej elity. Myślę też, że rzadko kto tak jak Marie Freyssac marnuje tę szansę, by opowiedzieć nam o tym życiu coś naprawdę interesującego.