Dotychczas – jak do niedawna z Maciejem Malickim – nie było mi z Anną Onichimowską po drodze. Ponieważ nie mam nic do powiedzenia w sprawie jej dotychczasowej twórczości, skupię się na jedynej książce, jaką przeczytałem i postaram się pochylić nad nią z uwagą. „Koniec gry” zaintrygował mnie… koszmarną okładką. Zastanawiałem się nad tym, czy pod czymś takim kryje się dobra treść. Zatem czytanie książki Onichimowskiej odbyło się z przypadku i na przekór. Rozczarowanie może nie jest tak silne, jak być powinno, niemniej jednak żal mi czasu poświęconego tej autorce. Anna Onichimowska opisała dramat nastolatka, który odkrywa swą prawdziwą naturę i postanawia obwieścić wszem wobec, iż jest homoseksualistą. Troska o to, by najbliższe bohaterowi środowisko sportretować dokładnie i wieloaspektowo nie pomogła tu niestety. Chciałbym napisać o tym, dlaczego Aleksander jest moim zdaniem niewiarygodny i dlaczego nie wierzę żadnemu zdaniu z tej opowieści.
Wszystko zaczyna się od śmierci. Okazuje się, że brat – bliźniak Alka, który przed laty nazywał go popaprańcem, wiernie oddany Młodzieży Wszechpolskiej, miał pecha na Bliskim Wschodzie i zakończył swój żywot tragicznie. Poznajemy już dorosłego Aleksandra, w którym ta śmierć wydaje się nie wzbudzać żadnych emocji. Drobiazgowo opisuje sytuację pogrzebu i stypy, na której nie jest mile widziany, nie zdradzając się z żadnym większym uczuciem. Taki będzie niestety także potem, kiedy wrócimy do czasu, gdy kończył osiemnaście lat i zmagał się nie tylko ze swoją seksualnością. Reżyser Wądołowski, u którego pracował, określił go następująco: „Jesteś najbardziej emocjonalnym chłopakiem, jakiego znam”. Jeśli bohater nakreślony piórem Onichimowskiej jest emocjonalny, to ja naprawdę nie zrozumiałem tej książki albo coś po drodze ominąłem, choć wydaje mi się, iż uważnie przeczytałem tę historię.
Zarówno Aleksander dorosły jak i Alek dorastający tak relacjonują zdarzenia ze swojego życia, że wychodzi z tego jakiś suchy, lakoniczny protokół. A przecież życie bohatera aż kipi od emocjonujących zdarzeń, zaś w nim samym burza emocji winna być wręcz nie do opanowania. Tymczasem jest inaczej. Chłodny, zdystansowany styl. Czasami pretensjonalny. I z takimi oto „kwiatkami”: „Odmiana słowa „kocham” i „tęsknię” we wszystkich przypadkach”. (To o mailu do Alka od dziewczyny). Jeżeli według Onichimowskiej można odmieniać czasowniki przez przypadki, równie dobrze można pisać o dramacie ujawnienia swej homoseksualnej orientacji za pomocą powściągliwych zwrotów, pustych zdań i beznamiętnie odnotowywanych kolejnych zdarzeń, podczas czytania których naprawdę można dostać gęsiej skórki (z emocji, naturalnie).
Wydaje się, jakby Alek postanowił być gejem na złość innym. Poznajemy jego relacje z bratem. Im mocniej Andrzej angażuje się w działalność młodzieżówki, tym silniej Alek pokazuje, że go nienawidzi. Podobne uczucia żywi do ojca – kostycznego, suchego, mało zainteresowanego synami. Nieco ciepła w relacje ojca i syna wniesie wypadek samochodowy tego pierwszego, po którym długo dochodzić będzie do siebie i stanie się po prostu milszy. Mimo wszystko i jemu trzeba pokazać figę, ogłaszając się gejem. Zwrócić należy uwagę na to, iż pierwsza świadomość tego, że Alek jest homoseksualistą wiąże się z uczuciem gniewu i złości (bardzo marnie zarysowanymi). Oto bowiem gejem jest Kacper, chłopak Kaśki, koleżanki siostry Alka, za którą nasz bohater przez jakiś czas szaleje. Dzięki wsparciu Andrzeja i jemu podobnych łysych w kominiarkach Kacper otrzymuje za swoje, co początkowo cieszy Alka, potem zaś zaczyna wzbudzać w nim wyrzuty sumienia. Pierwszym słowem w tej opowieści, wyraźnie usankcjonowanym, jest słowo „pedał”. Nie gej, nie homoseksualista. U Alka poznawanie siebie to odkrywanie czegoś, co będzie stanowić źródło kontestacji. Bo Alek jest inny i chce to pokazać.
Właściwie musi pokazać, gdyż zrywająca z nim Renia nakłada na niego absurdalny obowiązek publicznego wyjaśnienia na Facebooku powodów zerwania. Alek przystaje na to i po jakimś czasie umieszcza w sieci tekst, który widnieje na okładce książki i ma rzekomo zamiar skusić czytelnika do lektury. Renia wydaje się nie przeżywać bardzo rozstania. A przecież tyle planowali, tak bardzo byli sobą nienasyceni… Dla partnerki Alka ważna jest nieposzlakowana opinia znajomych. I oczywiście fakt, iż kogoś takiego jak ona nie można po prostu porzucić.
Onichimowska wspomina o heteroseksualnych i homoseksualnych zbliżeniach bohatera. Stara się pokazać drogę jego poszukiwań. Wydana niedawno, mało wartościowa literacko książka Mikołaja Milcke „Gej w wielkim mieście” kwestię poznawania siebie i swej homoseksualnej tożsamości ukazuje dużo ciekawiej niż „Koniec gry”. Onichimowska tymczasem tworzy naszemu bohaterowi piekło na ziemi. Wyrzeka się go rodzina, musi zmienić szkołę. Potem, po latach, rozstaje się z partnerem. W zasadzie poza reżyserem, autorem cytowanych i nietrafnych słów o Alku (także gejem, a jakże!) i starszym kamerdynerem z Anglii nikt nie daje Aleksandrowi żadnego wsparcia. Nie ma happy endu, bo życie nie składa się z kolorowych rozwiązań. Płakać ani wzruszać się losem Alka też nie ma jak. Książka nie pozwala ani na chwilę zajrzeć do jego serca, przyjrzeć się emocjom, dać szansę ich zrozumienia. Bohater Onichimowskiej – choć stworzony w słusznej sprawie, bo przecież tematyka ciekawa i warto o niej pisać – jest bohaterem papierowym. Bez wyrazu i chwilami bez sensu. Nie pomaga żaden formalny zabieg narracyjny, by tę opinię zmienić.
„Koniec gry” to w gruncie rzeczy książka bardzo smutna i niewiele dająca nadziei. Tyle tylko, że aby naprawdę wczuć się w dramaty opisywanych osób, trzeba sobie pewne rzeczy dopowiadać, a poszczególne rozdziały rozbudowywać dzięki wyobraźni. Takim formalnym, mało wyraźnym i zdystansowanym wobec świata przedstawionego książkom mówię stanowcze „nie”.
Wydawnictwo Znak, 2012
Nieżyjący od 33 lat niemiecki pisarz – ekscentryk Arno Schmidt w swej ojczyźnie wydał wiele kontrowersyjnych i dyskusyjnych książek. Polskiemu czytelnikowi Państwowy Instytut Wydawniczy proponuje jedną z krótszych i rzekomo łatwiejszych do zrozumienia powieści. „Republika Uczonych”, której tytuł autor zapożyczył z oświeceniowego dzieła Friedricha Gottlieba Klopstocka, jest nowatorską w formie i intrygującą w treści powieścią przypominającą science fiction, niemniej jednak mamy w niej bardzo wiele odniesień do współczesnego autorowi świata (książka napisana została w 1956 roku, więc każdego z nich nie sposób dzisiaj rozszyfrować). Całość naturalnie jest zmyśleniem, ale to bardzo prawdopodobna fikcja literacka – mimo tego, że autor przenosi się w daleką przyszłość, dla nas już przeszłość, do 2008 roku.
Wtedy właśnie kanadyjski dziennikarz Charles Winer rozpoczyna swoją misję, której zadaniem jest opisanie umiejscowionej gdzieś na Pacyfiku wyspy, tytułowej republiki. To miejsce życia i tworzenia intelektualistów z całego świata. Świata bowiem nie ma. Trzecia wojna światowa rozegrała się za pomocą broni atomowej i napromieniowana Europa jest już tylko pustynią. Winer musi dotrzeć do Muru, od którego rozpocznie faktyczną podróż na wyspę. Tymczasem wcześniej, przemierzając amerykańskie pustkowia, poznaje zdeformowane formy życia, które mają w powieści symboliczny wymiar.
Co określa Winera? "(…) Dowód osobisty ze zdjęciem, odcisk kciuka, dokładny schemat uzębienia, wariant penisa”. Bohater Schmidta jest bohaterem bez tożsamości. Jakąś marionetką, którą można manipulować. Głównie przygląda się i próbuje oceniać to, co widzi i słyszy. Nie tworzy z tego jednak żadnego spójnego punktu widzenia, brak mu umiejętności kojarzenia faktów i rozszyfrowywania zagadek, jakich zniszczony przez wojnę atomową świat kryje w sobie wiele. W podróży do Muru wykazuje się ufnością i brakiem krytycyzmu. Oto bowiem bezproblemowo wchodzi w bliższe relacje z Thalją, centaurką poznaną podczas przemierzania Strefy Hominidów. Thalja zachwyca i zniewala, ale przecież nie jest człowiekiem, choć jej kobiecość oddziałuje na Winera. Poznajemy zniszczony świat, w którym zachowały się tylko trzy formy życia. Centaury oraz niejakie never=nevers powstały z bliżej nieokreślonego, efemerycznego pomieszania. Never=nevers, żyjące w polach kaktusowych pająki, są wrogie i przewrotne. Centaury onieśmielają dziennikarza, ale i pozwalają się do siebie zbliżyć. Poznajemy jeszcze trzecią formę życia – Latające Głowy. To też sześcionożne stwory jak never=nevers, jednak są niegroźnymi motylami, które potrafią wysysać mleko i nasienie.
Świat dziwnych istot po zagładzie to pierwsza z poruszających wizji, jaka buduje „Republikę Uczonych”. Stwory gdzieś na amerykańskich bezdrożach to pozbawione ludzkich cech formy bytu chwilowego, ulotnego. Nie żyją w symbiozie, nie tworzą niczego trwałego, wegetują obok siebie i w przerażającej pustce wokół. Żyją, bo okazały się silne. Węże czy owady zostały zniszczone przez promieniowanie. Nie mówiąc o wyższych formach bytu. Aby nawiązać kontakt z ludzkością, Winer musi dostać się na wyspę. Tylko czy tam, wśród ludzi, nawiąże jakieś bliższe relacje niż te, które nawiązuje z centaurami?
Republika Uczonych robi wrażenie. „Ta wyspa zbudowana jest z pojedynczych stalowych komór. (…) Każda wysoka na 16 metrów; na górze 10x10. I takich około 123 000; znitowanych ze sobą w ciągu 5 lat”. Winera witają miejscowi notable i ludzie, którzy później będą mu towarzyszyć. Dziennikarz już na samym początku dostrzega coś niepokojącego. Otóż z pięciu tysięcy mieszkańców tylko nieco ponad ośmiuset to artyści i naukowcy. Stworzony dla nich świat jest martwy. Bibliotek nikt nie odwiedza. Każdy jest dla siebie zagadką. Nie wiadomo, dla kogo mają powstawać wytwory intelektualistów, przecież nie ma świata i odbiorców kultury oraz sztuki. Czym tak naprawdę jest wyspa, podzielona na amerykańską i rosyjską sferę wpływów? Jakie zagadki kryją tajemne laboratoria, w których Winer pozna prawdziwą misję tego miejsca na oceanie?
Schmidt napisał powieść o charakterze dystopii. Przewiduje to, co będzie się działo w przyszłości i łączy wszystko z rzeczywistością, której doświadcza, pisząc tę książkę. Interesujące są odniesienia do niemieckiej literatury i sztuki zestawione z faktem, że w przedstawionym świecie nie ma już Niemców, bo tak jak Japończycy, wyginęli podczas wojny. Wydaje się, iż autor prowadzi z nami specyficzną grę. Dochodzi do tego jeszcze kwestia formy powieści, a nie ułatwia ona lektury. Liczne znaki interpunkcyjne w nowych funkcjach. Rwane zdania, dziwaczne równoważniki zdań. Styl chropowaty i nieprzyjazny czytającemu. Język pisany u Schmidta przyjmuje nową rolę. Opowiedzieć bowiem historię doświadczeń Winera można jedynie w języku martwym. Dla kogo? To także jedna z zagadek tej książki.
Sugestywność wizji, dbałość o ich szczegóły i jednocześnie skomplikowana materia słów, z których utkana jest „Republika Uczonych” powodują, iż mamy do czynienia z lekturą mocno przygnębiającą i jednocześnie niełatwą do interpretacji. Schmidt w swoich książkach szukał sposobów wyrażenia samego siebie. „Republika Uczonych” ujawnia przede wszystkim jego lęki przed przyszłością. Czy przestałby się bać wiedząc, że nawet cztery lata po 2008 roku świat jeszcze istnieje? A przecież ładunki atomowe w różnych krajach tylko czekają na odpalenie....
tłum. Jacek St. Buras
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2011
PATRONAT MEDIALNY Tak naprawdę na temat każdego z dziesięciu opowiadań Piotra Ibrahima Kalwasa, które składają się na jego nową książkę, można by napisać osobne omówienie. Dlaczego? To są teksty, które rozsadzają swe krótkie formy. To, co autor wyczynia ze słowami, ucieka jakiejkolwiek próbie klasyfikacji. Te teksty żyją naprawdę. W niesamowity sposób łączą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, wskazując ich wzajemne relacje. Do tego w groteskowy (a czasami śmiertelnie poważny) sposób łączą rozważania o literaturze, myślach filozoficznych czy kulturze lub religii z dosadnymi, czasem wulgarnymi, zwyczajnymi epizodami, o których Kalwas pisze kwieciście i pasjonująco.
„Tarika” to w języku arabskim droga. Autor odbywa ją wielokrotnie i za każdym razem inaczej. Mamy tu do czynienia z oczywistym sensem podróżowania w przestrzeni, ale jest przecież sens ważniejszy – magiczny, symboliczny nawet. To droga poznawania świata poprzez kontakt z różnymi ludźmi, kulturami, zdarzeniami czy lekturami. A także, a może przede wszystkim, przez kontakt z własną pamięcią, dzięki której lata dzieciństwa i młodości Kalwasa urastają w jego prozie do rangi zdarzeń mitycznych, od których nie sposób się oddzielić.
„Tarika” jest metafizyczna w tym sensie, że autor dotyka w różny sposób Absolutu, by czym prędzej orientować się, że wędrówka zachodzi tylko w jego wyobraźni. Myślę, że równie ważne, choć mniej wzniosłe, są rzeczy opisywane w tych opowiadaniach. Szafa, którą autor dźwiga z kolegą. Egipskie i polskie truskawki. Zrolowana gazeta, którą jako siedmiolatek zabija muchy. Ale także deszcz na granicy Ghany i Togo, skarb Gombrowicza wykradziony z francuskiego Vence, skręty i winko pite w parku latem 1985 roku… „Każda rzecz jest określona przez życie, o każdej można coś powiedzieć, każda wpływa na strumień świadomości, pamięci, wspomnień…”. Autor "Drzwi" stwarza swoją własną biografię w bardzo misterny sposób. Sacrum miesza się z profanum. Lekkie narracje o Polsce czasów PRL przeplatają chwilami symboliczne, czasami oniryczne wyznania filozofa i bibliofila. Gdzie znajduje się złoty środek, dzięki któremu będziemy mogli właściwie odczytać tę książkę? Prawdopodobnie go nie ma, zaś Kalwas z pewnością w niejednym tekście bawi się sam ze sobą jako pisarzem oraz ze swoimi czytelnikami.
Ciekawe są odniesienia do literatury w tych opowiadaniach, chociaż czasami odnieść można wrażenie, iż wciskane są w fabułę nieco na siłę, przez co są tam sztywne, niewiele znaczą. Myślę też jednak, że tylko „Tarika” pozwala zrozumieć pozorny absurd obecności Becketta w mieszkaniu przygłuchej ciotki przyjaciela Kalwasa czy myśli Schulza w czytanej gdzieś w Maroku książce. To także Gombrowicz obecny w kilku innych tekstach na różnych poziomach interpretacji, ale i Wittgenstein, którego znajomością wykazuje się Hindus w Czennaju. Dołóżmy do tego płonącego na paryskiej ulicy Cortázara czy Szekspira i jego „Burzę”, gdy nabiera nowego znaczenia w afrykańskiej wiosce.
Domem Kalwasa wydaje się być Aleksandria. To tam budzi go poranny telefon od historyka, doktora Asada. Tam też, czekając na spóźniający się tramwaj, wspomina gorące lato 1978 roku i smak polskich truskawek. Trudno jednak orzec, gdzie on sam jest w stanie się zadomowić. Z pewnością dużo mówią o nim opowiadania rozgrywające się w Polsce jak choćby „Warszawa” czy „Lipcowa niedziela”. Tyle tylko, że obrazy w nich zawarte, wywołuje już coś innego, nie typowo polskiego, coś ponadczasowego i ponadwymiarowego. Myślę, że właśnie to coś każe Kalwasowi jechać gdzieś na granicę dwóch afrykańskich państewek, gdzie podobno niczego nie ma do zobaczenia, a gdzie autor przeżyje coś na kształt duchowego katharsis, biorąc udział w oczyszczającym obrzędzie… Kurwy.
„Deszcz” to chyba najważniejsze z opowiadań, najbardziej reprezentatywne dla tego zbioru. Porusza zagadnienia bytu – ziemskiego i metafizycznego. Opowiada o dwóch krainach – Zawsze i Wszędzie. Mówi o specyficznej jedności poza czasem i o czasie, dzięki któremu możemy osiągnąć jedność z tym, co nas otacza.
„Tarika” to książka o wielu drogach i o bardzo różnorodnych podróżach. Choćby ta do Indii, o której opowiada „Rozmowa przed katedrą”. Gorzkie to i bezkompromisowe rozprawienie się z cywilizacją zachodnioeuropejską, z jej pustką, śmiercią metafizyki i religii. Dżinista ubrany w powietrze okazuje się świetnym znawcą różnych pomnikowych dzieł obcej mu cywilizacji. Tymczasem ci, którzy chcą „cywilizować” Wschód, nie starają się nawet go zrozumieć. Takie zderzenie kultur jest obecne nie tylko w jednym opowiadaniu. Dodatkowo wplatane są w narracje słowa lub cytaty w mniejszym lub większym stopniu wskazujące na to, że kultura i świat, z którego wywodzą się tacy ludzie jak autor, toczona jest przez wewnętrzny nowotwór, który uniemożliwia pełne poznanie – siebie i świata.
Na koniec warto zwrócić uwagę, że w mniemaniu autora jego proza ma pewne kwestie zaciemniać, nie rozjaśniać. Tak też się dzieje w wielu opowiadaniach, które wychodzą od dość wyraźnie opisanego szczegółu, sytuacji, dialogu, a potem prowadzą ścieżkami, które nijak już mają się do tego, co czytaliśmy na początku. „Tarika” zatem pozornie nie ma zwartej konstrukcji. Warto jednak spojrzeć na te opowiadania jak na dziesięć fascynujących sposobów wyrażenia siebie przez pełnego empatii inteligenta, który wie, że w słowie kryje się moc i że słowem można zmienić więcej, niż nam się wydaje.
Wydawnictwo JanKa, 2012
Zastanawiam się, czy w przypadku nowej książki Karola Maliszewskiego należy zwracać uwagę na formę czy na treść. Opowieści z dzieciństwa bardzo przywołują obrazy ze „Sklepów cynamonowych” Schulza. Mamy senny Drohobycz, to znaczy Miłogród Maliszewskiego. Mamy ojca, mamy manekiny, mamy rozprawy o rzeczywistości i z rzeczywistością, mamy w końcu oniryczny klimat opowieści z lat minionych, w których zacierają się szczegóły, a najważniejsze są asocjacje powiązane z rozmaitymi epizodami, które składały się na dojrzewanie autora.
Na tym jednak podobieństwa do Schulza się kończą. Manekiny Maliszewskiego to jego przyjaciele, sobowtóry, symboliczne byty, z którymi można się utożsamiać. Opowiadanie o kukłach jest historią dorastania. „(…) Dojrzewanie staje się przejściem z pozycji bezwładnej lalki do świadomego swej roli lalkarza”. Kim jest Maliszewski w swojej prozie i dlaczego prowadzi nas tam, gdzie sam się gubi? „Manekiny” to proza wymagająca. Taki typ pisania, przy którym ukryte sensy tworzą faktyczną fabułę. W tej książce niewiele się dzieje, a jednocześnie przecież kipi ona od zdarzeń. Tych, które rozgrywają się w wyobraźni autora po tym, jak przeżył już swój czas i teraz chce nadać mu znaczenie, nazwać lata nienazwane, skupić się na zrozumieniu tego, o czym wcześniej zapominał.
Ojciec – krawiec jest obecny jako źródło opresji. Względem niego narrator żywi ambiwalentne uczucia. W gruncie rzeczy chce go pochować w sobie. „Zabijałem ojca przez całe życie i tak do końca zabić nie mogłem”. Ożywianie tej postaci, nadawanie jej znamion człowieka silnego i wyrazistego jest jednoczesną rozprawą z tym, kim był i ile znaczył w życiu opowiadającego w „Manekinach”. Zależy mu na tym, by pochować ojca w sobie, czy też może chodzi o wskrzeszenie pewnego fantazmatu, pewnej idei walki związanej z tą postacią?
Skomplikowana struktura narracyjna „Manekinów” nie tylko na postać ojca zwraca uwagę. Chodzi przede wszystkim o opowieści. Snucie mniej lub bardziej wiarygodnych historyjek; takich mocno osadzonych w przeszłości i ożywających na nowo teraz, w innym znaczeniu i wymiarze. Przecież w Miłogrodzie sprzed lat można było dzięki opowieściom doświadczać rzeczywistości wielokrotnie. „Okazuje się, że trwać, istnieć, przeżywać swój czas można na tysiące sposobów”. Poznajemy wiele sposobów na to, by uratować przeszłość przed zapomnieniem, ale także sporo takich, dzięki którym możliwe jest mówienie o czymś symbolami, znakami, ukrytymi znaczeniami. „Manekiny” bowiem to proza wywołująca nieskończoność skończonej narracji. Wyruszamy poza zdania i frazy tak, jak autor wyrusza w podróż, której celem jest odkrywanie samego siebie.
Rola manekinów jest wieloznaczna. Są przede wszystkim bytami. W pustkę przedostaje się treść. Karlik Manekin czy Łukasz Pancernik – oni żyją, odczuwają, mają wyraźne miejsce w świecie. Z drugiej strony są bytami efemerycznymi i nie sposób im wierzyć. Są, ale za chwilę może ich nie być. Tak jest też ze wspomnieniami Maliszewskiego. Pojawiają się, by zniknąć. Autor pisze o nich i jakby nurza się we śnie, z którego trudno się obudzić. Trudno bowiem pożegnać czas, który domaga się po latach uwagi. Nie ma teraz niczego, co nie wiązałoby się z tym, co było. „Manekiny” to opowieść o wieloaspektowej inicjacji. Bardzo poetycka, choć jednocześnie mocno trzymająca się faktów. Tyle że każdy fakt jest rozmyty, niewyraźny. Nie ma znaczenia i jest jednocześnie niezbędny. Przez słowa Maliszewskiego wiedzie droga, na której niemożliwe spotyka się z możliwym, tworząc oniryczną opowieść o zatarciu i wskrzeszeniu; o tym, jak z przedmiotu robi się podmiot i o tym, że operacja odwrotna nie jest możliwa.
W opowiadanych historiach poza rodzicami i rodzeństwem pojawiają się postacie ważne dla autora, ale i ważne dla fabuły, tak niejednoznacznej i chwiejnej. To Zenek o nazwisku z młodzieżowej powieści Ireny Jurgielewiczowej- taki sam chojrak, bezkompromisowy, twardy, czasami wulgarny. To on proponuje manekinom nową rolę. Należy je pochować w miejsce zmarłych, którzy wypłynęli z trumien podczas powodzi, jaka nawiedza Miłogród. Mamy Jerzego, który – jak Mały Książę – prosi narratora o narysowanie baranka. Wziął się z prozy Iwaszkiewicza albo z jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca i czasu. Wegetuje, medytuje, jest bierny. Zderza swój światopogląd osobowości unikającej świata z rozbuchanym ego narratora. Jest też Szczepan, ignorowany przez lata literat, który tak naprawdę żyje między wierszami, zaś w prawdziwym życiu popada w osamotnienie. I wujek Józek, o jakim Maliszewski pisze krótko, lecz treściwie. Pijak, który zaraził go literaturą, a potem upadł i już się nie podniósł.
Nawiązań do literatury jest w tej książce wiele. Wydaje się utkana z literackich aluzji i poetyckiego języka, który mimo wszystko tworzy jednak frapującą prozę. Taką prozę życia rozgrywającego się we śnie. Bo niczego już naprawdę nie można przywołać, skoro minęło. Maliszewski chce podzielić się intensywnością swego życia. Jest dla siebie bogiem – Kreatorem. Pokazuje, że zakorzenienie jest konieczne, by rozwijać się w dalszym życiu. O czym są zatem „Manekiny”? Odpowiedzi jest wiele, ale pozostawiam je uważnym czytelnikom.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2012
Najnowszą publikację Beaty Pawlikowskiej można traktować jak poradnik. Taki, który najpierw opisuje życie i jego pełnię, a potem szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego cywilizacja zachodnia nie potrafi tej pełni przeżywać, następnie zaś – w dowcipnej formie opowieści o naszej cywilizacji od czasów Adama i Ewy – wyjaśnia, co się po drodze stało, że pierwotny człowiek znał swoją wartość i rozumiał miejsce w świecie, a współczesny tworzy sobie tylko iluzję tego, kim jest i jak wygląda ten świat.
Pawlikowska, znana podróżniczka, jest autorem wiarygodnym. Doświadczała i przeżywała tak wiele, że nie sposób tego opisać. Na każdym kontynencie, pod każdą szerokością geograficzną, dosłownie wszędzie wychodziła na spotkanie drugiego człowieka z ciekawością, szacunkiem i ufnością. Te trzy cechy dostrzec można także w jej pisaniu. Wciąż ciekawa świata, szanująca wszelkie inności i ufająca temu, że koniec świata – bo przecież głównie o nim ma być ta książka – może nie nastąpić, jeżeli po prostu choć trochę zmienimy siebie.
Autorka wychodzi od specyficznie rozumianego pojęcia prawdy. „Wszędzie szukałam Prawdy. Uniwersalnej prawdy o nas, ludziach. Szukałam rzeczy, które najlepiej nas określają, ale także takich, które stanowią niepodważalną wartość”. Podczas tej wędrówki dręczyło ją także pytanie o kształt współczesnego świata. Pawlikowska pyta: „Czy nasz świat jest okrutnym chaosem rządzonym przez szalone przypadki?”. Będzie się starała opowiedzieć zarówno o tym, co tak naprawdę jest poszukiwaną prawdą, jak i wskazać, w którym momencie do świata mógł wedrzeć się chaos i w jaki sposób nad nim zapanować.
Beata Pawlikowska to kobieta o niespotykanej, ogromnej empatii. To właśnie otwarcie się na innych spowodowało, że umiała wielokrotnie zaglądać w głąb samej siebie. Rozumiejąc innych, rozumiała to, kim jest. Bardzo często potrzebny do tego był kontakt z człowiekiem skrajnie odmiennym – amazońskim Indianinem, mieszkańcem jurty, oderwanym od cywilizacji Aborygenem czy hinduistycznym mędrcem. Te spotkania uświadamiały autorce, że nie sposób objąć rozumem skomplikowanej struktury świata, a tym samym tego, czym jest życie spełnione i radosne.
Książka nie opowiada o podróżach, chociaż można poznać kilka dróg, po których Pawlikowska błąkała się z plecakiem. To opowieść, która powstała z ruchu, ale opowiada o czymś naprawdę stałym. O sensie życia i zadowolenia z roli, jaką to życie nam przydzieliło. „Kiedy musisz walczyć z życiem, to znaczy, że obrałeś złą drogę i wcale nie jesteś tym, kim powinieneś być”. Walka taka charakteryzuje generalnie cywilizacje rozwinięte, w których człowiek – zamiast cieszyć się tym, co ma i co osiągnął – bezustannie dąży do ideałów, które nie mają wiele wspólnego z tym, co go otacza oraz do gromadzenia dóbr, które zastąpić mają spokój wynikający ze zrozumienia własnych emocji.
O tym, jak nie radzimy sobie z emocjami i o mechanizmach różnego rodzaju uzależnień, którymi rekompensujemy sobie frustracje oraz lęki, Pawlikowska pisze albo śmiertelnie poważnie, albo też – tu wracam do historii Adama, Ewy i dalszej ludzkości – wykorzystuje specyficzne poczucie humoru, by o rzeczach w gruncie rzeczy okrutnych i smutnych opowiadać z uśmiechem i z pewnym dystansem.
„My, ludzie XXI wieku zachodniej cywilizacji, żyjemy w stanie iluzji stworzonej przez nasze uzależnione umysły”. Ta książka wskaże, jak tworzymy iluzje i zwróci uwagę na niebezpieczeństwo uzależnień. Opowie o toczonej przez nas walce z samymi sobą, w której świat jest złowrogą areną, skąd nie można uzyskać żadnej pomocy. Pawlikowska sprytnie poprowadzi nas zarówno przez historię ludzkości, jak i przez mądrości fizyki kwantowej, by dojść ostatecznie do sformułowania istoty tytułowej teorii bezwzględności.
Człowiek latami odgradzał się od matki, którą jest świat natury. Nieświadomy swej ułomności, udowadniał jej, iż nad wszystkim potrafi panować. Pawlikowska opowiada o tym, czym naprawdę jest umiejętność panowania nad sobą. To, jacy jesteśmy i jacy się stajemy nie zależy tylko od nas samych, ale gdybyśmy zrozumieli, jak wiele możemy zmienić siłą własnej woli, stanęlibyśmy w zdumieniu i z otwartymi ustami…
Pawlikowska nie może zrozumieć, dlaczego ludzie akceptują fałsz i manipulacje. Dlaczego podążają drogą wytyczaną przez innych, a nie tą, którą chcieliby sami podążać. Okrutny obraz takiego świata, w którym konsumpcja i posiadanie eliminują świat emocji i przeżyć konfrontowany jest np. z puszczą amazońską, czyli miejscem, gdzie zupełnie inny świat wartości daje ludziom wszystko to, czego cywilizacja nie jest w stanie oferować uciekającym od samych siebie.
Ciekawa, mądra i warta poznania opowieść. Chwilami sprawia wrażenie wtórnej wobec tego, co zostało już napisane i powiedziane o istocie ludzkości, niemniej jednak ważna, bo przypominająca wszystko to, o czym łatwo zapomnieć. Historia o więzach z tym, co nas otacza. O ich zrywaniu i konsekwencjach takiego działania. Książka nawiązująca wreszcie do kalendarza Majów i interpretująca przesłanki o końcu świata. Skończyć powinno się wszystko to, co złe dla człowieka. Ale zamiast strachu przed apokalipsą lepsza będzie mądra refleksja o tym, jak się żyje.
Wydawnictwo G+J, 2012
Pochylić się nad ofiarami wojennych nalotów potrafi każdy reportażysta. Pochylić się nad niemieckim narodem tuż po przegranej przez niego wojnie, bez oceniania i wspominania koszmaru przeszłości – taka sztuka nie udaje się każdemu. W 1946 roku szwedzki reporter Stig Dagerman spisał wszystko to, co zobaczył w zrujnowanych po nalotach alianckich Niemczech. Doprawdy zapiera to dech w piersiach. Temat trudny i niewygodny, szczególnie dla Polaków. Bo jakim prawem mówić o cierpieniu Niemców, którzy wyrządzili tyle zła po wschodniej części Odry? Zapewne z wielu powodów (o których nie czas i miejsce dywagować) reportaż Dagermana dopiero teraz, po wielu latach, ukazuje się w druku i możliwy jest u nas do przeczytania. „Niemiecka jesień” to wieloaspektowe, znaczące dla historii studium cierpienia narodu, który sam wcześniej powodował cierpienia innych. To Niemcy obolałe, zrujnowane, biedne i szare. Essen, Hanower, Hamburg, Norymberga, Berlin, Monachium, Frankfurt nad Menem czy Kolonia – autor wszędzie był, wiele widział, spisał to obiektywnie i z dużą dokładnością. Teraz czas, byśmy poznali, jak wyglądała jesień 1946 roku w kraju, który do niedawna ogłaszał się wielką potęgą.
Powojenne niemieckie społeczeństwo kieruje się specyficzną umowną moralnością determinowaną przede wszystkim przez głód. Jedna z rozmówczyń Dagermana puentuje: „To są dzisiejsze Niemcy: narażać życie dla ziemniaka”. Kiedy nie ma co jeść, nie sposób myśleć o niczym innym. Kiedy domami są bunkry albo ruiny zbombardowanych domostw, myśli się jedynie o tym, żeby przetrwać kolejny dzień. Autor wspomina o dwóch specyficznych obrazkach, tak bardzo widocznych wtedy na ulicach miast: „Dwa łatwo dostrzegalne zjawiska, które odcisnęły piętno na owej niemieckiej jesieni, to blade twarze ludzi mieszkających już czwarty rok w bunkrach (…) oraz zdumiewająco czerwone twarze niektórych dziewcząt, obdarowywanych kilka razy w miesiącu czekoladą, pudełkiem Chesterfieldów, wiecznymi piórami i mydłem”. Między nimi wegetacja, marna egzystencja w tle przemian zarówno dziejowych, jak i tych, które mają miejsce w samych Niemczech.
Dagerman nie tylko na losie prostego, zagubionego w powojennej zawierusze Niemca skupia swą uwagę. Przygląda się narodzinom nowej państwowości. Widzi obojętność i apatię. Procesy norymberskie, wolne wybory – to wszystko nie wzbudza większych emocji. Niemcy czują się oszukani przez Hitlera i skrzywdzeni przez los. Cierpią bardzo, ale starają się nie obnosić z tym cierpieniem. A nuż oberwie im się od tych wszystkich, którzy cierpieli przez nich. Dagerman wspomina, że Niemcy 1946 roku to kraj, w którym nie jedno, a wiele pokoleń czuje się straconych. Świat, w jakim przyszło im żyć to świat chaosu i destabilizacji. Nie wiadomo już, za czym się opowiadać, jakich idei bronić. „Niemiecka jesień” to między innymi poruszający obraz rozgoryczonych i osamotnionych antyfaszystów. Śledzenie poczynań Spruchkammer, niemieckiej izby orzekającej w sprawach denazyfikacji.
Denazyfikacja bowiem to istotny wątek w opowieściach Dagermana. Obserwujemy dramaty oskarżonych, ale i oskarżających. Nieśmiałe, acz stanowcze próby ustalenia tego, dlaczego tak niedawno ludzie wybierali organizacje uznane obecnie za symbol zła. Problem denazyfikacji dzieli Niemców, ale autor wysłuchuje w skupieniu odmiennych opinii, niejednokrotnie wykluczających się nawzajem. To jeden z syndromów chorego narodu. Narodu, który nie jest w stanie odnaleźć się nie tylko w Europie, ale także u siebie.
Diagnoza dla nowego państwa niemieckiego nie jest dobra. „Nie tylko młodzi, cały niemiecki naród jest chory: chory od inflacji, repatriacji wojennych, bezrobocia i hitleryzmu”. Dagerman opisuje szczegółowo losy młodych Niemców a to za pomocą opowieści jednego z nich, a to z pomocą historii pewnych grup. Młodzi są rozgoryczeni, starzy nie mają już nadziei na lepsze jutro. Nie jest dla Dagermana ważne, kto i kiedy podnosił karabin, czy w ogóle to robił i czy ma na rękach ludzką krew. On pokazuje, że teraz, w tym właśnie miejscu i czasie każdy Niemiec zadaje sobie dramatyczne pytanie o to, co dalej.
W ostatnim ze zbioru tekstów pada ważne autorskie pytanie. „Jak daleko jest od literatury do cierpienia?”. Reportaż Dagermana prawie zaciera tę odległość, chociaż nie epatuje cierpieniem w nadmiarze, nie przesyca nim stron swojej książki. W gruncie rzeczy pisze coś, co ma zmusić przede wszystkim do refleksji nad tematem, którego – jak wspomina we wstępie Elfriede Jelinek – niemiecka literatura unikała całymi latami.
tłum. Irena Kowadło - Przedmojska
Wydawnictwo Czarne, 2012
Dorobek zawodowy Błażeja Przygodzkiego, o którym czytamy na okładce jego książki, jest doprawdy imponujący. Każda z wykonywanych prac w jakiś sposób odbija się w jego prozie, bo odnoszę wrażenie, iż mimo rozwiniętej fabuły i wielu bohaterów, autor pisze tu o sobie, o sobie i jeszcze raz o sobie. „Dziennik samobójców” przypomina mi dokonania choćby grupy dziennikarzy stacji TVN, którzy – jeden po drugim – chcieli udowadniać, że potrafią pisać. To samo stara się udowodnić Przygodzki. Ale zapewne niewielu da się nabrać. „Dziennik samobójców” to książka przede wszystkim ponura, bardzo przewidywalna, niczego nowego nie wnosząca do światopoglądu średnio oczytanego i znającego polską rzeczywistość czytelnika. Nawet forma dziennika się tutaj nie broni. Nie wierzę w żadne słowo piszącego go Koksa, głównego bohatera powieści. Śmieszą mnie także na poły oniryczne, na poły ironiczne prozatorskie wstawki, jakimi raczy nas autor między kolejnymi wyznaniami mężczyzny.
Dla porządku kilka słów o fabule. Wspomniany już bohater to zbliżający się do granicy 35 lat życiowy nieudacznik na życzenie. Poznajemy go, kiedy wchodzi w zbliżenie z muszlą klozetową po kolejnym imprezowym wieczorku. Drażnią mnie postacie kontestatorów życia propagowane w literaturze i filmie, którym rodzice zapewniają byt i zwykle kupują mieszkania. Po wyeliminowaniu tych jakże prozaicznych problemów, kiedy jest co zjeść i wypić oraz gdzie mieszkać, można w pełni oddać się krytykanctwu i wyznawać przekonanie, iż w wyścigu szczurów udziału się nie bierze. Nie trzeba, bo pod nos podetknięte wszystko, co trzeba. Taki jest Koks. Wszystko, na co inni ciężko pracują, on dostaje od ręki. Czas poświęca rozważaniom na temat tego, jak skonstruowany jest świat. Kpi ze wszystkich i ze wszystkiego. W poważaniu ma zasady i normy. Były punkowiec to taki „puer aeternus”, któremu dobrze wtedy, gdy gorzała krąży w żyłach, jest się z kim spotkać, klepać frazesy i zbijać bąki. Koks to przykład antybohatera, ale tak przeraźliwie nużącego, że nawet to „anty” nie robi jakiegoś wrażenia. Wieczny student, żyjący dniem dzisiejszym, za nic mający świat, który nieustannie pędzi do przodu. Przecież to tylko mozaika mniej lub bardziej karykaturalnych zdarzeń, do których nie pasuje. Lepiej strzelić browara, przelecieć głupią laskę, czasem naćpać się i użalać nad tym, że do tego świata się nie pasuje. Jednocześnie kpić z dobrych rad ojca, który mówi: „Nie można żyć bez kłopotów, pracy, budzika, planów na przyszłość i dziewczyny”. Okazuje się jednak, że kłopoty to specjalność Koksa – on je wywołuje i sam w nie wpada.
Bardziej interesujący są znajomi Koksa, chociaż i oni sprawiają wrażenie opisanych „na odczep się”; to bardziej takie symbole naszych czasów i chodzące dowody na to, że w życiu wcześniej czy później wszystko musi się spieprzyć. Krawat to uczciwy, skromny i mało rozrywkowy polonista, który pisze scenariusze filmowe i nie za bardzo pasuje do reszty znajomych Koksa. Poeta ssający dropsa jest tak samo przekonujący jak gromada papug na Antarktydzie. Obok niego Hipi, nałogowy kolaż i piwosz. Przygodzki klei mu metkę kolarza alkoholowego, co ani nie jest śmieszne, ani też tragiczne – choć przecież powinno. Kora – jedyna w towarzystwie kobieta – to bogata superlaska wzbudzająca rzekomo zazdrość w każdym, kto ją zobaczy. Nudna i paskudna. Nie potrafię sobie wyobrazić jej piękna, bo by opisać piękno kobiety, trzeba użyć nieco innych przymiotników niż robi to autor. W końcu Pająk, inicjator mrocznej zabawy. Polega ona na tym, że w dniu, w którym ukończy 35 lat cała piątka ma rozstać się z życiem. Ustalenie sprzed lat blednie, każdy żyje po swojemu. Aż do czasu, kiedy otrzymują od Pająka czarne koperty z zaproszeniem na ostatnie party w klubie Madness. Wtedy też zaczną myśleć o sobie, jak o samobójcach…
Gdy nadchodzi ten ważny dzień i grupa chojraków spotyka się pod klubem, każdy z wyjątkiem Pająka zaczyna się migać i uznaje, że może życie kopie w tyłek, ale lepiej być kopanym niż rozpłynąć się w niebycie. Potem rozwiązania fabularne są już naprawdę przewidywalne, a kiedy wątek zbiorowego samobójstwa się rozwiąże, do ostatnich stron zmagamy się z pisaniem o niczym. „Dziennik samobójców” kończy się tak naprawdę w połowie książki, w drugiej zaś autor próbuje… wykończyć czytelnika. Bzdurami, lepiącymi się do siebie na siłę obrazkami i kalekimi dialogami. Zakończenie to już kropka nad i. Taka książka tylko męczy. Jeśli miała być dowodem na to, iż Przygodzki w cv wpisze sobie jeszcze hasło „pisarz”, to radzę jego przyszłym pracodawcom uważać na taki dokument.
Polska jaka jest, każdy widzi. Przygodzki chce podkreślić to, co już podkreślone. Napisać o tym, o czym mówiono już wielokrotnie. Chce coś zmienić? Niekoniecznie. Nie wiem, jakie ma być przesłanie tej książki. Nie wiem, w którym momencie ona się naprawdę zaczyna, a kiedy kończy. Nie mam pojęcia, jak w kółko można poruszać tematy wałkowane w przynajmniej dwudziestu polskich powieściach ostatnich lat. Do szybkiego zapomnienia. Przygodzki sam sobie strzela autorskiego samobója i jakoś trudno mu współczuć.
Wydawnictwo Świat Książki, 2012
Kossi Efoui to intrygujący pisarz pochodzący z małego afrykańskiego państewka Togo. Jego proza jest wielowymiarowa i to, co w niej najbardziej kusi, to przede wszystkim niezwykła poetyckość (sprawiająca chwilami wrażenie, iż jego tekst nie jest spójny) oraz specyficzna teatralizacja. Bohater główny wypowiada między innymi takie słowa o świecie, w jakim musi się odnaleźć: „Zagubiłem się na jakiejś scenie – dekoracje wydają się znajome, nie rozpoznaję dialogów”. „Witajcie, powracające widma” to melancholijna, ale i chwilami pełna buntu opowieść o powrocie do świata, który udekorowany tak jak wcześniej, obecnie wydaje się miejscem, w którym nie da się zrozumieć tego, co mówią inni.
Nie sposób bowiem powrócić do miejsc, w których teraz panuje wymuszany niejako pokój, a przez wiele lat przelewała się krew, umierali ludzie, brutalna rzeczywistość zamieniała te miejsca w piekło. Jesteśmy bowiem w jakimś afrykańskim kraju, przez który przetoczyły się okrutne zamieszki. Wydawcy na okładce sugerują, iż może być to Rwanda lub Sudan. Narracja kieruje się bardziej ku temu drugiemu krajowi, a przedstawione opisy pokaleczonych przez historię ludzi wskazują na Rwandę. Czy aby na pewno to któryś z tych krajów? Afryka w każdym niemal miejscu naznaczona jest wojnami domowymi, bratobójczymi walkami, morderstwami i gwałtem w imię przyziemnych idei. Gdziekolwiek zatem znajduje się bohater książki Kossiego Efoui, jest to miejsce-metafora. Zderzenia tego, co minęło i tego, co jest teraz. W tym świecie nie ma ludzi, lecz są widma. „Tak miejscowi nazywają tych, którzy po raz pierwszy od dawna – minęło dziesięć lat, jedno życie albo i dwa, może tysiąc, może dwa tysiące – przekraczają linię”. To linia mająca oddzielić bolesną przeszłość od teraźniejszości, w której liczy się pokój i pojednanie. Kogo z kim? Czy jest to możliwe? Czy można tak po prostu zamknąć okrutną przeszłość i nadać upodlonej ziemi miano ziemi żyznej?
Rzecz toczy się w mieście o wymownej nazwie Gloria Grande. Wątków jest kilka, ale – jak wspomniałem na wstępie – powieść ta wyłuskuje je, a potem zaciera. Znaczące są poszukiwania przez głównego bohatera swoich przyjaciół z młodości. On, Mozaya i Asafo byli wrażliwymi ludźmi o artystycznych duszach, którzy zainicjowali specyficzny Teatr Dowodów Winy i spotykali się w charyzmatycznym Klubie Szalonych Dziewic. Co pozostało z tej przyjaźni? W świecie okaleczonym przez bestialskie mordy, w świecie podważonych wartości, w świecie cierpiącym teraz może bardziej niż kiedyś, pozostają jedynie próby ocalenia tego, co było dawniej. Wspomnienia łączą się z drogą, jaką przebywa autor, by odnaleźć swych przyjaciół. Na niej pojawiają się specyficzne postacie kobiece. To Xhosa Anna zwana Perłą, wróżbitka w sukni panny młodej oraz Marléne, która pracowała w organizacji pomagającej skrzywdzonym przez wojnę kobietom, a obecnie rozmawia z ptakiem i skrywa w sobie tajemnice swojego życia.
Efoui opisuje społeczeństwo, które nie może się uwolnić ze zbiorowej psychozy wojny. Pokój narzucany jest niejako odgórnie. Na zawołanie ma panować szczęście, równość i radość. Oskarżeni z czasów wojny nie staną przed sądem, bo szerzy się korupcja i dowody winy można usunąć, gdy ma się pieniądze. Widzimy zaskakujące przemiany, które odbywają się w krótkim czasie. Oto bowiem byli okrutnicy i mordercy są teraz „żołnierzami dobrej woli”. Obserwujemy ogólne bratanie się w świecie, w którym do niedawna brat dla brata był wrogiem. Coś jest tu bardzo nie na miejscu, coś tutaj nie gra, wszystkie próby zachowania porządku to nieudolne sposoby zatuszowania przeszłości. Tej przeszłości, w której kobiety rodziły dzieci z gwałtów i gdzie dzieci nie potrafiły rysować, tylko łamały ołówki. Za ludźmi, którzy otaczają bohatera, są już trudy wojny. Przed nimi – jeszcze cięższe do zniesienia – trudy czasów pokoju. Nie chodzi tylko o to, czy można wybaczyć tak niepojętą i trudną do opisania krzywdę, jakiej doznali. Liczy się to, czy jest możliwy świat porządku wstawiany w miejsce świata rozbitych rodzin, mordowanych ludzi, świata lęku, paniki i bratobójczych walk. Wydaje się to niemożliwe w takim samym stopniu, jak niemożliwe jest, by autor po raz kolejny przeżył szczere chwile wzruszeń ze swoimi zaginionymi przyjaciółmi.
Kossi Efoui pisze prozę, w której synestezja odgrywa znaczącą rolę. Możemy w niej wyobrazić sobie świat ułudy i fałszu, ale także go posmakować i posłuchać. Mnogość wrażeń zmysłowych nie idzie w parze z tym, co wokół ma miejsce. To przecież taka umowna przemiana. Praktycznie nic się nie dzieje. Była wojna, ma być pokój. Kto za bardzo rozmyśla o przeszłości, niech znika w jej otchłani. Niech stanie się widmem, fikcją. Bo przecież tylko to jest możliwe. Niemożliwe u Kossiego Efoui jest natomiast spójne pisanie o tym, co spójne nie jest i nie było. W tym zatem kryje się największa wartość tej opowieści – próbuje odkryć to, co zakryte i nie wyjaśnia, co odkrywa.
tłum. Wawrzyniec Brzozowski
Wydawnictwo Karakter, 2012
Pisałem o tym już kilkakrotnie, że japońska beletrystyka to z jednej strony materia słowna bardzo zamknięta, oszczędna, lakoniczna i sucha, z drugiej jednak przesycona tak wielką ilością ukrytych znaczeń, że czasami po prostu trudna w odbiorze. Jeśli idzie w stronę oniryzmu – jak w przypadku Hiromi Kawakami czy Yoko Tawady – staje się jeszcze bardziej nieprzystępna… i piękna. Tymczasem wydana niedawno powieść „Muzeum Ciszy” to z jednej strony bardzo realistyczna historia o dość specyficznym oswajaniu śmierci i zachowywaniu pamięci po zmarłych, z drugiej jednak opowieść metaforyczna i pozbawiona jakiegoś punktu odniesienia w świecie rzeczywistym. Wszystko bowiem w prozie Yoko Ogawy wydaje się być umowne. Jej „Muzeum Ciszy” należy rozpatrywać w szerokim kontekście kultury japońskiej i tamtejszych odniesień do kwestii życia i umierania, oddawania siebie zaświatom i pożegnania z tym, co tworzyło na co dzień istnienie.
Bohaterowie Ogawy nie mają imion. Są jednak bardzo wyraziści w tym, co robią. Do pewnego miasteczka przybywa kustosz, który pracując na zlecenie, ma skatalogować pewne pamiątki i otworzyć specyficzne muzeum, w którym znajdą one swe miejsce. Mężczyzna zostaje przyjęty przez oschłą i obcesową starszą kobietę (konsekwentnie nazywaną w narracji staruchą), która wyjaśnia mu, dlaczego pragnie stworzyć muzeum pamiątek po zmarłych. To miejsce ma być czymś w rodzaju wytchnienia dla umierającego świata. Czas ma się tam zatrzymać tak, jak zatrzyma się pamięć o tych, którzy nie żyją. Muzeum fetyszy ma być zatem świadectwem życia tych, którzy już z życiem się rozstali. Przedmioty zebrane przez muzealnika mają swoje historie i to one winny opowiadać o tym, o czym zmarli nie są już w stanie opowiedzieć.
Główny bohater to człowiek z pasją. „Moja praca polega na tym, aby jak najwięcej przedmiotów, które ześlizgnęły się ze stołu świata, pochwycić w locie i ocalić przed rozbiciem, przywracając im ich najgłębszą wartość”. Szanuje wszystko, co w jakiś sposób mówi o minionym czasie, jest profesjonalistą i w życiu pomagał przy stworzeniu niejednego muzeum. Tymczasem projekt jego nowej pracodawczyni wzbudza w nim mieszane uczucia. Tak na początku, jak i później, kiedy dowiaduje się, iż nowe pamiątki po niedawno zmarłych ludziach sam będzie musiał dostarczyć do muzeum. Jego misja ma zatem kilka znaczeń. Z jednej strony porządkuje pamiątki po nieżyjących, które stara kobieta gromadziła przez kilkadziesiąt lat, z drugiej natomiast dokłada własne cegiełki do budowanego muzeum, przynosząc co chwila coś nowego i ważnego. Skalpel chciwego chirurga, futro nauczyciela ciszy zmarłego podczas wybuchu bomby. Sztuczne oko starca, którego pokonał rak skóry. Kartka z maszyny pewnej owdowiałej wróżki. Trawa, na której zamordowano młodą urzędniczkę. Także szmatka do polerowania ze sklepu nieżyjącej sprzedawczyni porcelany czy woreczek po zmarłym hodowcy pstrągów. Te dziwne nowe nabytki dołączą do kolekcji takich przedmiotów jak sekator dawnego ogrodnika czy farby, którymi prawdopodobnie żywiła się skazana na niepamięć i biedę malarka. Zbieranie tych rzeczy jest skomplikowane i nie daje kustoszowi takiej satysfakcji jak katalogowanie tych zebranych. Stanie się wręcz udręką, kiedy okaże się, iż musi zbierać pamiątki po kolejno mordowanych kobietach, którym ktoś ucinał sutki…
Od samego początku nurtuje nas pytanie, dlaczego stara kobieta z takim pietyzmem chroni i kolekcjonuje rzeczy po tych, którzy rozstali się ze światem. Rola gromadzonych pamiątek z początku jest dość jasna, ale potem nie mamy już pewności co do tego, dlaczego są kolekcjonowane. „Mimo że powinny świadczyć o życiu osób, do których należały, bardziej opowiadają o świecie, do którego ci ludzie udali się po śmierci”. Są zatem świadectwem życia i jakiejś formy bytu, która przytrafia się po śmierci? Mają opowiadać historię nieżyjących czy snuć przypuszczenia o tym, gdzie teraz przebywają? Pracodawczyni kustosza wydaje się nienawidzić życia. Niczego nie pamięta ze swojego, a może po prostu nie chce pamiętać. Jest pełna goryczy i złości, nie potrafi nawiązać ciepłej relacji z nikim, traktuje przedmiotowo nawet swoją adoptowaną córkę, którą z kolei muzealnik jest zafascynowany od samego początku.
Zdarzenia „Muzeum Ciszy” rozgrywają się w miejscu, które Ogawa opisuje bardzo szczegółowo. Mimo topograficznej dokładności odnosi się wrażenie, iż wraz z bohaterami znajdujemy się wszędzie, czyli nigdzie. Z tego miejsca nie ma ucieczki. Ani wtedy, gdy kustosz chce wziąć urlop i odwiedzić brata, ani wówczas, gdy próbuje po prostu stamtąd uciec pociągiem, który nigdy nie nadjedzie. Pozostaje mu jedynie skupienie się na pracy i… próba zrozumienia motywów postępowania wszystkich, którzy znajdują się w jego otoczeniu.
Ogawa portretuje bohaterów tak samo dokładnie jak miejsca, w jakich przebywają. Ale – co zostało już wspomniane – ludzie ci nie mają imion. Tak żywi jak i umarli. Okazuje się, że nie ma między nimi aż takiej wielkiej różnicy. Łączyć ich może cisza, bo to o niej w gruncie rzeczy jest ta opowieść. Stonowana i chłodna, a jednocześnie pasjonująca i głęboka. Do zapamiętania i refleksji.
tłum. Anna Horikoshi
Wydawnictwo W.A.B., 2012
To niewątpliwie sztuka napisać powieść rozliczeniową, smutną, melancholijną i mocno chwytającą za serce, nie popadając w nadmierną egzaltację czy patos doprowadzany do granic śmieszności. Udało się to norweskiemu pisarzowi, autorowi przejmującego wyznania „Zanim spłonę”. Gaute Heivoll opowiada bowiem dwie historie – jedna tyczy jego własnego życia, nie zawsze trafnych życiowych wyborów; to historia człowieka, który powraca do krainy dzieciństwa, bowiem tylko tam czuje się spełniony, pewny siebie. Druga opowieść niejako wypływa z pierwszej, a może tylko znacząco się z nią łączy. Heivoll opowiada bowiem o młodym piromanie, który w 1978 roku wywołał (i ugasił) serię pożarów w rodzinnej miejscowości autora książki, Finslandzie. Która z tych historii jest ważniejsza? Która ciekawsza? Jak spoglądać na ich niesamowitą symbiozę powodującą, że czytamy książkę ważną, potrzebną i mądrą? „Zanim spłonę” zmusza do kilku refleksji. Jedną, najważniejszą chyba, jest myśl o tym, jak bardzo życie może być odmienne od tego, co sobie w nim zaplanujemy i z jakim trudem konfrontujemy się z tym, iż bardzo rzadko los układa się po naszej myśli.
Pobyt we włoskiej Mantui powoduje, że któregoś dnia Heivoll musi zmierzyć się z widmami swej przeszłości, które upominają się, by znowu ożyć. Wtedy też postanawia, że poważnie zajmie się zapomnianą sprawą sprzed lat. Sprawą podpaleń, które wywoływały w mieszkańcach Finsland strach i panikę w roku, kiedy autor przyszedł na świat. Sylwetka tego, który podpala – na początku budynki gospodarcze, potem domostwa – zarysowana jest bardzo specyficznie. Dag jest synem komendanta straży pożarnej w Finsland. To nie jedyny paradoks w tej opowieści. Daga nie poznajemy w pełni. Jego życie zarysowane jest jako tajemnicze i mroczne. Coś ważnego, coś trudnego i nie do opisania wydarzyło się, kiedy chłopak stacjonował w jednostce wojskowej przy radzieckiej granicy. Coś dzieje się z nim po powrocie, gdy nie może znaleźć sobie miejsca w domu, stroni od ludzi i coraz mocniej zamyka się w świecie tylko sobie znanych przeżyć.
Syn Almy i Ingemanna miał wyrosnąć na wzorowego obywatela, ukochanego chłopca pełnego marzeń i ambicji. Tymczasem wyrasta na outsidera, którego coraz trudniej zrozumieć. Ucieka w głąb siebie. Heivoll w mistrzowski sposób opisuje rozpadające się relacje syna z rodzicami. Oddaje dramat odpychanej matki i ojca, który udaje, iż wyobcowanie Daga nie robi na nim wrażenia. W pewnym momencie Dag poczuje się naprawdę potrzebny i ważny. Tyle tylko, że będzie to początek staczania się po równi pochyłej w kierunku ognistego piekła, w którym można już tylko zbierać szczątki i popiół…
Tymczasem poznajemy autora książki jako młodego człowieka, który ucieka ze wsi do Oslo, gdzie zamierza rozwijać się intelektualnie, zostać prawnikiem, potem ustatkować się. Tymczasem nie tylko wspomnienia powodują, iż czuje bezustanny niepokój i na co dzień z trudem może odpowiedzieć na pytanie o to, kim jest. Zarzuca sobie, iż opuścił przed laty Finsland zupełnie niepotrzebnie. „Nie powinienem był nigdy pozostawiać tego wszystkiego, co w głębi duszy tak kocham. Należało tu zostać i żyć innym, drugim życiem”. Opuścił wioskę fizycznie, ale przecież nadal ma ją w sercu. Co zmusza go do tego, by wciąż powracać tam, gdzie się narodził? Jego biografia – jak biografia Daga – to ciąg trudnych konfrontacji ze zmiennością życia, która burzy misternie zaplanowane kolejne miesiące czy lata. Heivoll pisząc o sobie, pisze przede wszystkim o poczuciu straty. Rozumianej wieloaspektowo. W tym najbardziej dosłownym sensie mamy tutaj próbę mierzenia się ze stratą ojca, który umiera na jego oczach. Ojciec chwilami jest centralną postacią rozważań. Także tych na temat piromana, którego relacje z mężczyzną, jaki dał mu życie, są równie skomplikowane co te, o jakich próbuje napisać Heivoll.
Co jeszcze łączy nieszczęśliwego podpalacza z pełnym melancholijnej zadumy egzystencjalnej twórcą, dla którego pisanie jest formą terapii? Kogo widzimy, patrząc na samego siebie w lustrze? Kogoś, kogo znamy? Kogoś, kogo rozumiemy? Dag zdaje się być jakimś specyficznym odbiciem Heivolla, a Heivoll uosabia cechy Daga. Jak w takim razie rozumieć znaczenie podkładanego ognia? Jak bardzo spektakularną i ognistą symboliką można się posłużyć, by opowiedzieć o samotności i wykluczeniu?
„Zanim spłonę” to opowieść o wzruszeniach, które początkowo traktowane są jak słabość, by potem stać się oczyszczeniem. Książka o męskich łzach, których nie ma się co wstydzić. O wszystkim tym, czego się nie przeżyło, nie powiedziało, nie napisało. O tym, że można wewnętrznie płonąć, a światu jawić się jako ktoś jakby zlodowaciały emocjonalnie. Gaute Heivoll opowiada o dwóch mężczyznach w samym sobie oraz o innym mężczyźnie, który miał dwa oblicza. Wyrazista rzecz, intrygująca i bardzo mocno zapadająca w pamięć.
tłum. Maria Gołębiewska - Bijak
Wydawnictwo Świat Książki, 2011
Duchy, sny i anioły. Przede wszystkim te trzecie. Specyficzna forma zbeletryzowanej angelologii holenderskiego prozaika połączona z zapierającymi dech w piersi poetyckimi opisami australijskich bezdroży. Oto otrzymujemy książkę dla ambitnego czytelnika. Styl specyficzny, przesycony metaforyką, doprowadzający wyobraźnię do granicy, poza którą nie ma już nic. Fabuła skromna, szczątkowa nawet, lecz u Nootebooma „dzianie się” następuje wewnątrz. Poznajemy duszę egzaltowanej, ale jednocześnie wrażliwej i uciekającej od świata Almy. Przyglądamy się temu, jak Erik, krytyk literacki, usiłuje na nowo stać się sobą, być sobą w innym wymiarze i uciec od miałkości oraz truizmów, na jakie napotyka w recenzowanej prozie. Nooteboom zderza dwie pozornie różne od siebie jednostki. Alma wydaje się być aniołem, Eric zaś człowiekiem z krwi i kości. Opowieść z duchem Johna Miltona w tle przenosi nas w bliżej nieokreślony wymiar, w którym anielskość zderzy się z człowieczeństwem, wywołując nieporozumienia i powodując, iż poszukiwany gdzieś w nieokreślonej przestrzeni raj zostanie na zawsze utracony…
To nie jest prosta powieść i choć niewielkich rozmiarów, kryje w sobie tak wiele niedopowiedzianych treści, że starczyłoby ich na opasły wolumin. Cees Nooteboom to jednak minimalista i tym samym pisarz, który na kartach „Utraconego raju” ujawnia treści trudne i często nie do pojęcia. Zdarzenia rozgrywają się w konkretnych miejscach, tak naprawdę jednak wszędzie i nigdzie. Od brazylijskiego Sao Paolo po australijskie Perth i jakąś austriacką miejscowość oraz niemiecką stolicę. Odkąd tak naprawdę zaczyna się ta opowieść? Gdzie ma koniec i czy w ogóle go ma? Przecież to historia między innymi o uciekaniu od samego siebie i innych. Nooteboom nie robi nic innego jak bawi się w eskapistę, którego trudno zrozumieć. Stąd też możliwe problemy interpretacyjne i prawdopodobna niechęć niektórych czytelników zwłaszcza do formy pierwszej części tej książki. Sprawy nie ułatwia fakt, że tak naprawdę nie wiemy, o kim jest ta opowieść i czy zawarta w niej transcendencja nie przenosi nas w jakieś inne rejony trwania i odczuwania, których po prostu nie jesteśmy w stanie pojąć. Czy „Utracony raj” to zatem powieść-zagadka? Jak najbardziej. Stawia więcej pytań niż udziela odpowiedzi. Zderza to, co ludzkie z tym, czego człowiek nie jest w stanie pojąć. Staje wobec tajemnicy istnienia i niebytu, wobec siły dzieł sztuki i różnorodności ich odbioru. Stawia obok siebie aniołów i ludzi; sny i przygnębiającą jawę; duchy z ciałami tych, którzy podążają wciąż przed siebie, nie zaznając spokoju.
A teraz nieco konkretniej, chociaż wydaje mi się, iż pisanie o jakichkolwiek konkretach w odniesieniu do tej niezwykłej książki może jej po prostu zaszkodzić. Najpierw poznajemy dwie różne od siebie kobiety, bliskie przyjaciółki – Almut i Almę. Obie fascynują się szczątkowymi formami australijskiej kultury i sztuki, dostrzegają jej niestałość i jednoczesną siłę przekazu, pragną zgłębić tajniki aborygeńskiego malarstwa i wszystkiego tego, co kontynent odległy od reszty świata tak bardzo od tego świata odróżnia. Alma chce odkrywać australijskie tajemnice, bo sama jest nimi otoczona. Albo… jak to mówi Almut: „Jesteś tajemnicą i sama o tym nie wiesz. Nigdy nie wiadomo, co myślisz. Gdy coś mówisz, twoje spojrzenie nie pasuje do tego, co mówisz, jest zawsze tak, jakby było jeszcze coś innego, coś, do czego inni nie mają dostępu”. Trudno zatem zrozumieć do końca, dlaczego Alma ucieka z Brazylii do Australii. Tym bardziej, że obie z Almut, jak wspominają, nie trafiają tam na swoje marzenia. Kwestia gwałtu na Almie w brazylijskiej faweli jest tu jak najbardziej znacząca, ale nie tylko o zhańbioną w ten sposób kobiecość chodzi. Odczuwanie świata i samej siebie przez Almę to drżący i niepewny oddech kobiety, która boi się nabrać w płuca powietrza i zachłysnąć się nim. Alma, nie radząc sobie z trudnymi sytuacjami, które osobiście ją dotykają, najczęściej znika. „Gdy dzieje się coś, co dotyka mojego wnętrza, mojej tajemnicy, jak powiedziałaby Almut, znikam”. Rozpłynie się gdzieś w czasie i przestrzeni, kiedy na swojej drodze spotka Erika Zondaga. Ich ponowne spotkanie w austriackim spa będzie dziełem przypadku. Czy można jednak po raz drugi utracić coś, co już się utraciło? I czy Alma pozbawiona anielskich skrzydeł jak w Perth, będzie tą samą kobietą, przy której Erik odkrywał zagadkę własnego bytu?
Zondag to dość zgorzkniały krytyk atakujący zwłaszcza nową generację pisarzy holenderskich, którzy wręcz „wypluwają” swoje powieści. Zarówno czytanie jak i pisanie są dla niego aktami intymnymi. Równie intymnymi jak zbliżenie z Almą – tak przecież różną od niego, tak niesamowicie subtelną i wrażliwą, że zupełnie niepasującą do walczącego z kryzysem wieku średniego frustrata. Opowieść Erika to historia rozczarowań, opowieść Almy zaś jest opowieścią doświadczania. Historia tej dwójki to symboliczna, mglista i dwuznaczna historia dowiadywania się tego, co to znaczy odczuwać świat.
Duchy, sny i anioły. Obok nich ludzie, którzy chyba im zazdroszczą. „Utracony raj” to pozycja zmuszająca do zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy i jakimi się stajemy. Także nad tym, jakie znaczenie w naszym życiu ma to, co nienazwane, a co czuje się mocno w kontakcie z realistycznymi dziełami sztuki. Przesadą byłoby powiedzenie, że historia Nootebooma nim jest. Informacja, iż to niezwykła powieść, byłaby znowu informacją zbyt ubogą. Należy po prostu poddać się temu, jak holenderski autor opowiada o wszystkim, co nie do opowiedzenia.
tłum. Łukasz Żebrowski
Wydawnictwo W.A.B., 2012