2022-03-29

„Śmierć Viveka Ojiego” Akwaeke Emezi

 

Wydawca: Filtry

Data wydania: 9 marca 2022

Liczba stron: 352

Przekład: Rafał Lisowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec odejścia

Z szacunku do niejednoznacznego stosunku do własnej płci należy nazywać Akwaeke Emezi osobą. Omawiając tę poruszającą książkę, będę się zatem bardzo pilnował, by nie użyć określenia „autorka” czy „pisarka”. Dużo trudniej opowiedzieć o jej bohaterze (?), ale zakładając przyjętą w powieści konwencję, którą wyznacza również tak, a nie inaczej przetłumaczony tytuł, będę mówił o dramacie młodego Nigeryjczyka, który ma tu nie tyle niejednoznaczny stosunek do swej tożsamości płciowej, ile jest przede wszystkim niejednoznacznie nakreśloną postacią, wokół której Emezi tworzy taką opowieść, że w gruncie rzeczy ważniejsze stają się konteksty, uwarunkowania, a ostatecznie – ludzie z otoczenia Viveka. Jest to jednak – w moim odczuciu – przede wszystkim poruszająca historia kilku rodzajów niespełnienia. Rzecz o tęsknotach i szczególnym rodzaju wrażliwości. Jak wspomina zza grobu bohater: „Niektórzy ludzie, widząc wrażliwość, koniecznie muszą ją zranić”. Akwaeke Emezi opowie o tym, jak szeroko możemy zrozumieć pojęcie „zranienia”, kiedy znajdziemy się w świecie przedstawionym odsłaniającym zagadki określonego już na wstępie faktu. Tutaj wszyscy otrzymają od losu takie ciosy, że rany opisywane w tej powieści staną się nad wyraz głębokie i wciąż na nowo krwawiące, bo nikt już nie będzie oczekiwał, iż mogą się zabliźnić. „Śmierć Viveka Ojiego” to też dowód plastycznej, malarskiej wręcz wrażliwości opowiadania o cierpieniu drugiego człowieka przez portretowanie najpierw fragmentów, potem pełnej ludzkiej cielesności. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na to, w jaki sposób są tu prezentowane ciała wszystkich bohaterów. A to najważniejsze, martwe i nagie, pewnego dnia ktoś układa na progu domu, z którego chciało uciec, bo nie miało żadnej alternatywy.

Emezi rozpoczyna w bardzo ciekawy sposób: usiłuje oddać typową nigeryjską rodzinę w fotograficznym kadrze. Motyw zdjęć będzie tu bardzo istotny, zatem czytający powinni być skoncentrowani na lekturze już od pierwszych akapitów. Mamy tutaj pewną uporządkowaną konstrukcję i formę, która zawiera się w zamkniętej przestrzeni fotografii. Nakreślony wizerunek rodziny stara się zasugerować, skąd wziął się tytułowy bohater i jaki wedle oczekiwań miał się stać, ale portretowanie mikrospołeczności rodzinnej ma też za zadanie ustalenie dystansu. W jakiś sposób i na jakichś zasadach martwy już w pierwszym zdaniu Vivek musiał od rodziny się oddalić. A przecież jej struktura – tak barwna i tak sugestywnie opisywana – jest w Nigerii końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia czymś porządkującym rzeczywistość. Zwłaszcza w kraju ogarniętym niepokojem i przemocą także na tle etnicznym, bo tam przynależność to w pewnym momencie przepustka do wolnego życia albo bezsensownej okrutnej śmierci, która jest konsekwencją uprzedzeń. To bardzo skomplikowany świat, gdzie prawa rodziny są usankcjonowane jako oczywiste i najważniejsze. Świat, w którym aberracją jest bycie w jakikolwiek sposób odmiennym i uciekającym od ustalonego schematu życia rodzinnego, ale nie jest nią choćby sytuacja, gdy mężczyzna może ponownie wybrać sobie żonę, odrzucając pierwszą i stosując wobec niej przemoc, bo druga urodziła mu upragnionego syna. To, co wydaje się najważniejsze dla nigeryjskiego mężczyzny – zdobywcy i posiadacza.

Vivek Oji jest właśnie takim darem od losu. Synem. Jedynym. Niezwykłym. Kimś, na kogo można natychmiast projektować swoje wizje jego dobrego życia. Szkoła wojskowa, edukacja w Ameryce. Może jedno mogłoby go pogrążyć, a drugie dać wymarzoną szansę na wolne życie. Nie wiemy tego i się nie dowiemy. Vivek Oji nie żyje. Zderzamy się z rozpaczą jego rodziny, mimo wszystko rozpisaną tutaj na rozpacz płci, ale jesteśmy cały czas niepewni tego, co właściwie utracili rodzice oraz przyjaciele bohatera tej książki. Odkrywamy, kim się stali, lecz zagadkowe pozostają poszczególne relacje między kimś, kto wie, że nie może być w pełni sobą, a ludźmi skonfrontowanymi z dramatem swoistego nieistnienia. Bo Vivek dla wielu był niewidzialny albo przezroczysty. Ukonkretnił się dopiero po śmierci, kiedy stał się ciałem, którym trzeba się zająć. Tymczasem Akwaeke Emezi snuje enigmatyczną i pełną wrażliwości opowieść o relacjach człowieka wyobcowanego z tymi, którzy nie widzą jego wyobcowania, lecz pragnienie bycia sobą. I ta książka jest napisana w taki sposób, że to właśnie ci ludzie stają się tu ciekawsi niż martwy człowiek. Dlaczego tak się dzieje? Mam wrażenie, że Emezi na początku stawia nas przez okrucieństwem faktu, a potem sięga dużo głębiej – pokazuje, w jaki sposób bycie innym i poszukiwanie w tym samego siebie staje się podwójnie okrutne, bo jest stygmatyzowane. Tymczasem nie jest tylko problemem jednej tożsamości, jednego człowieka. W tym znaczeniu bardziej interesującym bohaterem staje się kuzyn zmarłego, któremu Akwaeke Emezi oddaje zresztą głos w poruszającej narracji pierwszoosobowej, do której ma prawo w powieści jeszcze tylko sam Vivek.

Osita uważnie przygląda się kuzynowi, obserwując, w jaki sposób od czasu do czasu hibernuje się on sam w sobie, odcina od świata, ma momenty zupełnej utraty kontaktu z rzeczywistością. Jednocześnie sam wchodzi w dramatyczny konflikt ze sobą skonfrontowanym z tym tak zwanym oczywistym światem. Emezi portretuje intrygującą i nabierającą specyficznej intensywności relację między kuzynami. Uzupełniają ją również dorastające nigeryjskie młode kobiety, które w przeciwieństwie do tych starszych, tworzących bezpieczną przestrzeń wsparcia tak zwanych Nigerwaves, otwierają się wciąż na to, co nowe, i w relacjach odkrywają, że zdolne są do akceptacji wszystkiego. Bo akceptują i szanują wolność, w różny sposób odbieraną żonom, które w Nigerii mają mieć swoje miejsce i nie mogą mieć swojego zdania.

Tymczasem stabilna struktura nigeryjskiej rodziny rozpada się na naszych oczach. Rodzice głównego bohatera oddalają się od siebie i dzieje się to nie tylko z tak prozaicznych powodów, jakie są w tej powieści sugerowane. Rozpada się wewnętrznie coś, co początkowo na fotograficznej kliszy porządkuje odwieczne pragnienie rozumienia siebie w bardzo oczywistej relacji. Tu jednak nic nie będzie oczywiste. Już same narodziny Viveka w konfrontacji z jednoczesną śmiercią kogoś z jego rodziny nakreślają moment rozpoczęcia narracji o nietuzinkowych relacjach. Część swojej wrażliwości Vivek musi wyprowadzić z domu. Akwaeke Emezi opowiada o procesie wrastania w wyobcowanie, kiedy ktoś zdaje sobie sprawę z tego, że strefa bezpieczeństwa nakreślona przez obyczaje i tradycje może być dla niego sferą opresji. I jest tu zarysowana droga bez możliwości zawrócenia. Z drugiej zaś strony – wszystko, co nieoczywiste i zapewne niezrozumiałe dla społeczeństwa tkwiącego w ustalonych hierarchiach wartości, będzie tu ukazywane gdzieś między poszczególnymi rodzinami. Tajemnica śmierci bohatera stanie się mnogością innych tajemnic. Nić porozumienia, ale i dramatycznych walk wewnętrznych nakreśli przestrzeń między jednym a drugim domem. Ciocie, wujkowie, kuzyni – każdy zacznie grać dla innych nieco odmienne role. A w tym wszystkim skryją się tęsknoty i dużo rozpaczy, którą po śmierci głównego bohatera Akwaeke Emezi bardzo sugestywnie ukazuje.

Jeśli traktować „Śmierć Viveka Ojiego” przede wszystkim jak studium utraty czegoś wyjątkowego, to chyba najpiękniejszą sceną jest przedstawienie aktu seksualnego, do którego dochodzi między osobami najbliższymi dla tej już nieobecnej. To taka kompulsywna próba wskrzeszenia kogoś, kto znajdzie się między płonącymi namiętnością ciałami. A namiętność ma zupełnie inny kierunek. Emezi przedstawia nam świat młodych bohaterów, którym los odbiera komfort doświadczania prawdziwej przyjaźni, bliskości i prawdziwego porozumienia. Tuż obok mamy rodziców zmarłego – wizerunek starszego pokolenia uświadamiającego sobie, jak fasadowa była dotychczasowa bliskość, jak fałszywie definiowane porozumienie. Niezwykle wzruszająca książka, która opowiada historię tragizmu tożsamości seksualnej, ale również panoramicznie obrazuje dramat współistnienia z kostycznym społeczeństwem definiującym w zbyt oczywisty sposób to, jak dany człowiek ma żyć i kim tak naprawdę być.

2022-03-25

„Niebezpieczeństwa palenia w łóżku” Mariana Enríquez

 

Wydawca: Echa

Data wydania: 23 marca 2022

Liczba stron: 368

Przekład: Marta Jordan

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Historie grozy

Poznając polskie tłumaczenia współczesnej literatury argentyńskiej, można odnieść wrażenie, że to narracje pozostawiające nas w specyficznym rodzaju niepokoju i nieustające w zaskakiwaniu formą. „Bezpieczna odległość” Samanty Schweblin to literacka miniatura, która wchodzi pod skórę na zawsze, operując środkami obrazowania bardzo bliskimi „Niebezpieczeństwom palenia w łóżku”. U Ariany Harwicz, autorki „Zgiń, kochanie”, ujrzymy tak samo drapieżne i niejednoznaczne portretowanie kobiecej psychiki, którego doświadczamy, czytając opowiadania Mariany Enríquez. W końcu niedawno wydana argentyńska powieść „Wyborny trup”, gdzie Agustina Bazterrica w przerażającej wizji postapokaliptycznego świata ukazuje – jak Enríquez na przykład w opowiadaniu „Brudny dzieciak” – te wszystkie okrucieństwa, które możemy sobie jako ludzkość wyrządzić. Biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie argentyńskie pisarki, które wymieniam, są przedstawicielkami jednego pokolenia – dzieli je najwyżej po kilka lat – można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Argentyna swoim kobiecym literackim głosem opowiada nam przede wszystkim o świecie niepokoju i grozy. Wszystkie te pisarki koncentrują się na najbardziej mrocznym odwzorowywaniu ludzkiej psychiki, bo szanse na bycie zrozumianymi opierają często na turpistycznym obrazowaniu, dla którego charakterystyczna jest dosadność. Wszystkie wspomniane książki i ta, której poświęcam niniejsze omówienie, są w dużej mierze prowokacyjne. Ale bardziej ujmuje i przejmuje mnie ich nieprzewidywalność. Tu Mariana Enríquez wypada chyba najlepiej, gdyż obcowanie z jej opowiadaniami jest jak smakowanie wykwintnych czekoladek, których nie miało się nigdy dotąd w ustach, a których specyficzne smaki zawsze naznacza wyraźna nuta goryczy.

Ta książka usatysfakcjonuje dwie grupy czytelnicze. Tych, którzy przed laty zapoznali się już ze zbiorem „To, co utraciłyśmy w ogniu” i chcą przyjrzeć się początkom warsztatu twórczego autorki, bo „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku” to jej wcześniejsze opowiadania, jak również tych, którzy – jak ja – w ogóle nie znali twórczości tej pisarki i mogą tu prześledzić jej rozwój, ale również konsekwencję w stosowaniu wybranych technik obrazowania świata przedstawionego. Historie od pierwszej do dwunastej to ten zbiór będący początkiem. Kolejne, przypomniane po latach, starają się poszerzyć spektrum przerażenia i wieloznaczności, które Enríquez konsekwentnie traktuje jako jedyny sposób opowiedzenia kobiety, Argentyny i bolesnych doświadczeń egzystencjalnych w sensie jak najbardziej ogólnym. Wszystkie razem tworzą całość, która po pewnym czasie przestanie zaskakiwać formą, ale wciąż na nowo będzie prowokować treścią. Są tu opisane sceny, przez pryzmat których patrzy się na kolejne opowieści, jak również zachowania bohaterek jakby uzupełniające w następnych opowiadaniach obraz bezradności, dezintegracji, a także takiej formy kontaktu ze sobą, za którą stoi pustka przerażenia. Enríquez nie epatuje nią jednak tylko po to, aby była zapamiętywalna czy bardziej sugestywna. Groza różnego rodzaju – bo i wiele tych tekstów jest w konwencji horroru, który nie ma tu jednej i czytelnej definicji – jest dla argentyńskiej pisarki narzędziem nie tylko poznawania świata, ale przede wszystkim tworzenia specyficznego pomostu między tym, co jej bohaterki przeżywają naprawdę, a tym, co surrealistycznie i irracjonalnie kieruje nas w stronę jakiejś dziedziczonej czasem w kolejnym pokoleniu traumy. Ale traumy osadzonej nie tylko w psychice. Traumy determinującej zdolność oglądu rzeczywistości. W tej książce będzie się ona rozpadać na tysiące maleńkich fragmentów. To będą puzzle obrazujące odwieczną walkę życia ze śmiercią, w których pojawiają się również defetyzm oraz obsesje seksualne. Całość robi naprawdę duże wrażenie i widać dbałość o pozornie nieistotne szczegóły – dzięki nim Mariana Enríquez proponuje nam dużo więcej opowieści niż te, które możemy formalnie odróżnić od siebie.

Fascynująca, drapieżna i nieokreślona jest tu przestrzeń dużego miasta, w którym koegzystują ze sobą różne formy szaleństwa. Często jest to Buenos Aires, ale na przykład opowiadanie „Rambla Smutna” zabiera nas do Barcelony, która wydaje się w równym stopniu zdeformowana przez niepokój i zepsucie co argentyńska stolica. Lecz są też inne miasta, a także konkretnie wydzielone na potrzeby tych tekstów dzielnice. Wydaje mi się, że wyraźne nakreślenie ram przestrzennych służy podkreśleniu intensywności piekła egzystencji. Jesteśmy świadkami tego, w jaki sposób narratorki opowiadają o wewnętrznych przemianach, ale one wszystkie wydają się zespolone z tym, że transformacji ulega również miejska tkanka. A w niej widzimy coraz więcej aberracyjnych zachowań, coraz więcej niepewności tego, co ma właściwy kształt i przeznaczenie, coraz mocniej też zaznacza się wizerunek miasta lub dzielnicy jako mrocznego labiryntu.

Kolejnym intrygującym i bardzo przykuwającym uwagę do tej książki czynnikiem jest motyw małoletnich – zagubionych, skrzywdzonych, wyobcowanych i cierpiących. To nie tylko enigmatyczne postacie jednego z dłuższych tekstów tego zbioru, czyli opowiadania „Powracające dzieci”. To także mali bohaterowie pojawiający się na drugim planie albo epizodycznie wnoszący dodatkowy rodzaj niepokoju. Ostatecznie są tu też dzieci wyrastające na dorosłych ludzi, którzy dźwigają na swoich barkach ogrom traum. Dorastające dziewczynki stają się przepełnionymi wewnętrznymi lękami kobietami. W opowiadaniu „Cysterna” zderzają się ze sobą naturalizm strachu przed własną tożsamością i sposób, w jaki tożsamość może ukształtować magiczna legenda, zapisane gdzieś w świadomości podanie o irracjonalnej sile sterującej umysłem. Bo bardzo często do tego, co oczywiste i pokazane w naturalistyczny sposób, Mariana Enríquez dodaje elementy czarnej magii i turpistyczne dekoracje. Albo czyni cały świat przedstawiony przerażającą podróżą między tym, co wyczarowane, wyśnione, wyobrażone i przepełnione warunkowanym strachem, a instynktownym lękiem.

Tytułowa miniatura literacka jest dość turpistycznym studium wyobcowania i dobrze wyodrębnić sobie to opowiadanie spośród pozostałych, bo mam wrażenie, że za pomocą bardzo prostych, ale i mrocznych środków wyrazu argentyńska pisarka wprowadzi nas do świata dużo bardziej skomplikowanego – przede wszystkim poprzez nagromadzenie fatalistycznych środków wyrazu. Pójdzie w mocny naturalizm, na przykład nieraz opisując to, jak ktoś defekuje na ulicy. Wejdzie w sposób opowiadania o egzystencji przez pryzmat szokującego fetyszyzmu seksualnego. A to wszystko jest naprawdę początkiem, albowiem Enríquez nokautuje tu nie tylko swoje bohaterki, lecz również czytelnika. Stąd też sugestia, aby czytać te opowiadania, rozkładając sobie lekturę w czasie. Nie chodzi tylko o ich intensywność. Chodzi również o dostrzeżenie zależności między nimi w takim wymiarze, w jakim odnajdziemy je dopiero wówczas, gdy minie pierwszy szok, a symbolika tych opowieści spokojnie osiądzie w naszej wyobraźni.

To również proza, która umiejętnie wykorzystuje artystyczną rolę wulgaryzmów czy kolokwializmów. Autorka dzięki temu jest oczywiście blisko prozy życia, ale stara się jednocześnie zobrazować doświadczenia graniczne, do opisania których potrzebne są obrzydliwe narzędzia. Ten obcesowy język staje się tu jednak twórczą materią opowieści. Mariana Enríquez wychodzi poza tak dosadnie portretowany świat nie tylko dlatego, że proponuje nam tu kilka spotkań z duchami i momenty, w których opowiadanie o śmierci staje się nieoczywiste, gdy snuje je ktoś nieżywy. Każdy z tych dosadnych i barwnych tekstów prowadzi nas w stronę ludzkiego nieszczęścia. A jednocześnie w stronę różnorodności życia. To również książka bardzo lojalna wobec grozy życia, którą tutaj kreuje. Myślę, że to jedna z ciekawszych publikacji tego roku. Jednak nie jest to lektura dla czytelników o słabych nerwach. Aż się boję sięgać po kolejną argentyńską książkę.

2022-03-23

„Szepty kamieni. Historie opuszczonej Islandii. Wydanie drugie” Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak

 

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 6 marca 2022

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Czytanie i doświadczanie

Przyznam, że to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie – napisać po raz drugi o tej samej książce. A jednak nie jest dla mnie ta sama. I wcale nie dlatego, że drugie wydanie „Szeptów kamieni” uzupełnione jest o kilka narracji i jeden zasadniczo inny punkt widzenia, bo autorzy wspominają tu swój wyjazd do Polski i powrót na Islandię. W międzyczasie udało mi się z Bereniką Lenard i Piotrem Mikołajczakiem dotrzeć do miejsc, o których wcześniej czytałem, i ujrzeć je w ponownej lekturze zupełnie inaczej. A może przede wszystkim przejmująco dokładnie. Bo jest właśnie tak, jak autorzy podkreślają to kilka razy: nie można poznać Islandii tylko z książek. Niemożliwe jest odczuwanie w pełni tego, o czym oni piszą, jeśli nie zobaczy się pewnych rzeczy i nie poczuje własnymi zmysłami, że tam kamienie szepczą, mgła tańczy, a światło odgrywa ze znanym już krajobrazem codziennie inny spektakl. Pisząc ponownie o „Szeptach kamieni”, jestem przekonany, że to najlepsza książka o Islandii, jaka kiedykolwiek została wydana w Polsce. Takie kultowe publikacje domagają się wznowień. A drugie czytanie domaga się u mnie rewizji tego, co myślałem o tej zimnej wyspie.

Autorzy tak jak ja wiedzą, że Fiordy Zachodnie, którym zresztą poświęcili osobną książkę, to specyficzna i naprawdę wyjątkowa Islandia, która oddycha, pachnie, czaruje sobą zupełnie inaczej niż reszta wyspy. Tutaj właściwie wszystko się zaczęło: geologicznie ukształtowało się najpiękniejsze miejsce na ziemi domagające się równie pięknego opisania. Lenard i Mikołajczak są w stanie temu podołać i użyć odpowiednich zdań, by opowiedzieć świat, w którym czas oraz przestrzeń zaczynają otrzymywać nowe definicje. Niebywałe jest to, w jak inny, bardziej dogłębny sposób mogę w drugim wydaniu czytać o tym fragmencie Strandir, który w lecie połączył nas wspólnym doświadczeniem – o dzielnej Evie z Djúpavíku, którą miałem okazję poznać, o tamtejszym wyobcowaniu i wyjątkowej formie surowości, w końcu o tym, co ukształtowało przede wszystkim krajobraz mentalny ludzi decydujących się na zamieszkanie na krańcu krańca. Rozdziały opowiadające o wschodniej części Fiordów Zachodnich ożyły w mojej wyobraźni na nowo. A raczej ożyły naprawdę, bo tu już nie wyobraźnia, lecz wspomnienia uzupełniały i definiowały to, co autorzy próbowali oddać po swojemu.

Mam wrażenie, że drugie wydanie „Szeptów kamieni” zbliża się do tego, czym ta książka miała być pierwotnie. Po tym, jak Lenard i Mikołajczak powracają na wyspę, rozpoczynają podróż ku opustoszałym budynkom na wschodzie kraju. Czy ludzie tacy jak oni mogą jeszcze docierać do rejonów Islandii, które są dla nich dziewicze? Otóż mogą, bo zrobiliśmy to wspólnie, podążając dalej za opisaną w książce przetwórnię Eyri. Ale oni wybrali się w wędrówkę prawdziwie intymną. Jakby chcieli przytulić się do wyspy, którą na kilkanaście miesięcy opuścili, łudząc się, że można znaleźć dom gdzie indziej. To podróż na wschód, w wyjątkowo odosobnione rejony, których historię opowiada wiatr szalejący między porzuconymi domostwami. Autorzy tej książki sięgali i sięgają po coś, co nie zainteresuje uczestnika masowej turystyki na Islandii. Chcą dotrzeć do jej tożsamości przez milczące ślady przeszłości. Bo choć konfrontują się z ludźmi i to zapisy rozmów z Islandczykami czy polskimi emigrantami zapełniają tu kolejne rozdziały, w tym dopisanym do wydania tekście czuć mocno ich wielką potrzebę zrozumienia Islandii przez jej milczenie i majestat czasu minionego, w którym tego milczenia było jeszcze więcej. Są poszukiwaczami i odkrywcami. Mam wrażenie, że jedno i drugie dotyczy przede wszystkim ich miłości do tego miejsca. Dzięki niej są w stanie ruszyć tam, dokąd z różnych powodów nie dotarli, a gdzie zapewne otrzymują pełniejszą odpowiedź na pytanie o to, dlaczego i do czego wrócili.

„Szepty kamieni” w tym wydaniu to również publikacja multimedialna. Zamieszczone w niej kody pozwalają obejrzeć wszystko to, czego autorzy nie opisali (wcale nie dlatego, że nie potrafią) albo czemu nadali zdefiniowaną przez siebie wartość. Lenard i Mikołajczak w niektórych sytuacjach oferują nam zdjęcia, bo to być może najlepszy sposób komunikacji wówczas, kiedy chcą opowiedzieć pejzaż, a każdy islandzki krajobraz ma swoją magiczną moc. Dzięki przyglądaniu się następuje zbliżenie także z autorami, bardzo specyficznymi obserwatorami, ludźmi naprawdę niebywałej wrażliwości, którzy wszystkie miejsca, odwiedzane nawet wielokrotnie, potrafią z czułością fotografować wciąż na nowo. I nie są to jakieś moje fantazje, lecz fakty, które mogę potwierdzić, bo współuczestniczyłem w tym niepowtarzalnym procesie. „Szepty kamieni” po raz drugi stają się dla nas dowodem wielkiej miłości do miejsca, ale przybliżają nam je z nowej perspektywy. Perspektywy ludzi, którzy musieli Islandię opuścić, by ją lepiej zrozumieć i – o ile to możliwe – bardziej pokochać. Zatęsknić i ruszyć w kolejną podróż, jakby to była pierwsza w ich życiu.

Myślę, że dzięki współuczestniczeniu w tym, jak Lenard i Mikołajczak widzą Islandię, mogę dziś nieco inaczej zdefiniować islandzki spokój, islandzką samotność czy islandzkie opuszczenie. Powtórna lektura ich książki pokazała mi, jak dużo z niej nie wyczytałem za pierwszym razem. W jaki sposób ta wrażliwość autorska ukryła się w pozornie bezpośrednich zdaniach, w których kryje się bardzo wiele tajemnic odczuwania i przyglądania się temu, co wzbudza dane uczucia. Ta książka przy drugiej lekturze i po doświadczaniu podróży z autorami staje się niczym melancholijna baśń, którą po latach odczytuje ktoś bardziej dojrzały i bardziej świadomy tego, co ukryto w detalach. A także tego, jak funkcjonują tutaj symbole, bo mimo że składnia jest konkretna i rzeczowa, „Szepty kamieni” to jedna z bardziej poetyckich prób opowiedzenia najbardziej nawet prozaicznych spotkań i idących za nimi konsekwencji.

Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak opowiadają o tym, że Islandia jest bardzo otwarta dla wszystkich, lecz jednocześnie hermetycznie zamknięta, jeśli nie przekroczy się pewnej granicy, nie podda się  pewnym odczuciom, nie zboczy z turystycznego szlaku, nie zdecyduje na odbieranie tamtejszej natury bardziej wyostrzonymi zmysłami. „Szepty kamieni” w nowej odsłonie to wciąż ta sama opowieść o wielkim przywiązaniu i szacunku do wyspy, ale również dowód na to, że niektóre impresjonistyczne narracje trzeba czasem przypomnieć i poszerzyć. Mam wrażenie, że takie najbardziej intymne „Szepty kamieni” piszą się w autorach każdego dnia, podczas każdego kolejnego kontaktu z islandzką naturą. I wiem o tym, bo sam gdzieś wewnątrz przeżywam to, że kompromis z Islandią zawiera się zawsze dzięki pokorze. Dopiero po niej przychodzi czas na uczucia. Przywiązanie, sentyment, żarliwą miłość. Poczucie przynależności, które autorzy uświadomili sobie po tym, jak bezskutecznie usiłowali odnaleźć je w Polsce. Wspaniała książka. A będzie jeszcze wspanialsza dla tych odbiorców, którzy po przeczytaniu pierwszej wersji ruszyli śladami autorów. Jak wspomniano na wstępie: „Islandia jest opowieścią”. Ta publikacja jest tego dowodem oraz świadectwem czynienia z islandzkich opowieści czegoś szalenie intymnego, niepowtarzalnego. Bardzo mi było przyjemnie do niej wrócić.

2022-03-21

„Piękno ludu” Merete Pryds Helle

 

Wydawca: Marpress

Data wydania: 8 lutego 2022

Liczba stron: 416

Przekład: Justyna Haber-Biały

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46 zł

Tytuł recenzji: Samotna, doświadczona

Powieść Merete Pryds Helle zaabsorbowała mnie całkowicie nie tylko dlatego, że opowiada o swojej matce w podobnej konwencji, w jakiej napisałem debiut literacki, czyli umiejętnie spajając fakty z ich specyficznymi interpretacjami oraz z fantazjami na ich temat. „Piękno ludu” to ten rodzaj prozy, który łączy bezkompromisowy naturalizm ludzkich zachowań i liryczny sposób oddawania piękna natury, w opozycji do której stoją wszystkie egzystencjalne podłości. Nie zdarza się często, aby tak kontrastowe sposoby obrazowania świata przedstawionego współgrały i uzupełniały się tak doskonale jak w wydanej przez sześciu laty w Danii powieści, która zasłużenie zdobyła uznanie czytelników. Pryds Helle operuje takim sposobem obrazowania, że przynajmniej kilkanaście z opisanych tu scen pozostanie w wyobraźni na bardzo długo, a prawie każda jest osobną opowieścią o strukturalnej przemocy, której kobieta doświadcza z tego tylko powodu, że jest kobietą. Ta powieść ma również bardzo sugestywne otwarcie. W pierwszej scenie dziewczynka skonfrontowana jest z dylematem: spróbować kwaśnego owocu, na który ma ochotę, i narazić się na uderzenie, czy jednak powstrzymać pragnienie, być grzeczną, przewidywalną, być niewidzialną w patriarchalnej rodzinie i niewidzialną dla siebie także ze swoimi późniejszymi pragnieniami oraz oczekiwaniami, których nie śmie nazywać.

„Piękno ludu” opowiada o dekadach, które zmieniały społecznie i politycznie Danię, ale od początku do końca jest to jednak kameralna opowieść rodzinna. Marie, główna bohaterka, pochodzi ze wsi. Z domu, w którym wysoki ojciec symbolicznie zasłania reszcie rodziny światło, gdzie przybierająca wciąż na wadze matka ma za zadanie rodzić kolejne dzieci, gdzie bycie dziewczynką jest byciem kimś gorszym i nawet w zabawie w Indian z braćmi jest się wtedy „głupią squaw”. Marie wie, że ma być posłuszna i podporządkowana. Nawet wówczas, gdy ojciec życzy sobie, by go onanizowała. Takich scen jest w tej powieści kilka – skrajnie przejmujących, osadzonych w przerażającej konwencji, którą atakował wyobraźnię już Zola. „Piękno ludu” jest historią dziecka, dziewczynki, kobiety – człowieka płci żeńskiej, z wyznaczoną rolą i powinnościami na każdym etapie swojego życia. Marie bardzo rzadko będzie zastanawiać się nad tym, co sama czuje, czego sama by chciała. Jej życie musi się realizować wedle ustaleń bezwzględnych, oczywistych i bezdyskusyjnych. Dodatkowo bohaterka wciąż żyje pod presją tego, że nie spełnia oczekiwań. Słyszy o tym od matki, ojca, braci, siostry, później te zarzuty padają z ust męża, ale jest głównie kimś, kto żyje po to, aby się dostosowywać.

Egzystencjalna bierność Marie jest rozdzierająca i wieloznaczna. W historii jej życia Pryds Helle chce zawrzeć przejmującą opowieść o przynależności bez wyboru. Tu przynależy się do świata mężczyzn. Młodziutka Marie zna na pamięć poczet duńskich królów, bo od zawsze to mężczyźni tworzyli świat i nim zarządzali. Bohaterka znajduje się w ciągłej opozycji nie tylko do tego, co męskie i wyrażane tutaj przez samczy instynkt i usankcjonowaną społecznie wyższość mężczyzny, który zawsze rozdaje karty i przydziela kobietom role. Mężczyzny, który jest właścicielem – kobiety, lasu, psa. Ta historia jest opowiedziana w taki sposób, że dużo ciekawsze, symbolizowane bardziej niejednoznaczne i celowo ukryte gdzieś w tle tej narracji jest zmierzanie Marie ku prawdzie o sobie samej. Wewnętrzna bomba emocjonalna jest tu odpalana za pomocą bardzo długiego lontu. Tym samym duńska pisarka kieruje naszą uwagę nie tylko na to, co oczywiste. Intrygujące będzie śledzenie losów kobiety, która zbierając w sobie doświadczenia innych, sama jest swoim płciowym i społecznym doświadczeniem granicznym. Przez długie lata.

Świetnie dobrana do polskiego wydania okładka nawiązuje do symbolicznej sceny, w której dorastające dziewczynki dzielą się porcelanowymi balerinami. Każda z figurek ma jakiś defekt, czegoś jej brakuje. Marie staje się posiadaczką baleriny bez głowy. Odnieść można wrażenie, że wszystkie bohaterki tej książki starają się pokazać, co mają najlepszego, ale zawsze są w tym wyraźnie niepełne. Jakby środowisko, z którego się wywodzą, nie pozwalało im ukształtować ciała i charakteru w pełni. W tym znaczeniu szalenie istotne jest śledzenie relacji Marie z jej surową matką, a także moment, w którym córka ocenia matkę po jej śmierci. Niedopasowanie, zbędność i wynikające z tego frustracje wgrywane są niejako w podświadomość dorastającej bohaterki przez kogoś, kto nie potrafi jej zaoferować niczego poza powtarzającym się potem stwierdzeniem, że bycie kobietą jest piekłem.

To piekło ma tu wiele wymiarów. Nie chodzi tylko o to, że Marie nie może stanowić sama o sobie. Nie może studiować, kiedy robi to jej młody mąż, a Marie pracuje w fabryce. Nie może wyzwolić się spod presji matki nawet po jej śmierci, ale także spod traumy doświadczenia związanego z braćmi. Jej marzenia o Ameryce rozpłomienia mąż i również on je szybko gasi. Marie dowiaduje się od koleżanek, że to dobrze, gdy pracujący z nią mężczyzna patrzy na nią łakomie, a brat syczy jej do ucha, iż najważniejsze, że ma męża. A co ma tak naprawdę poza duszną przestrzenią męskiej dominacji? Te momenty, kiedy oddaje mocz, bo tylko wówczas czuje się w pełni sobą i ze sobą? Merete Pryds Helle tworzy niezwykle ciekawą postać. Marie jest w pewnym stopniu rozwojowa, właściwie od początku opisane jest zdobywanie przez nią konstruktywnych doświadczeń, dzięki którym może nazywać samą siebie i świadomie sytuować się w nakreślanych tu kontekstach. Ale mimo wszystko „Piękno ludu” to opowieść o swoistej klatce. O takim rodzaju udręki, którego doświadczają tu bohaterowie bez względu na płeć, bo można być mężczyzną zhańbionym jak wuj Marie, ale też kobietą zhańbioną jak młodziutka dziewczyna, z którą Marie rusza w drogę do egzystencjalnego piekła zakończonego wymownym dramatem.

Świetnie opisane jest również to, kiedy wojna omija duńską prowincję, a kiedy bezpośrednio się do niej wdziera. Jest to także specyficzna powieść drogi – od brudnej izby wiejskiego domu, na ścianie której ojciec wiesza propagandowe malowidło, po sterylnie czyste i nowoczesne wnętrze domu na przedmieściach Kopenhagi, w którym ten ojciec – i nie tylko on – nie jest w stanie znaleźć swojego miejsca. Stałym elementem pozostaje tu natura, pięknie i różnorodnie opisywana siła morza, jego bliskość z bohaterką, oddziaływanie na jej rodzącą się wyobraźnię – gdy chce zobaczyć więcej i dużo więcej poczuć. „Piękno ludu” jest zatem powieścią o tym, co pozostaje niezmienne, ale również o tlącej się gdzieś rewolucji – emocjonalnej, światopoglądowej, związanej również z tożsamością płciową oraz seksualną (warto zwrócić uwagę, jak funkcjonuje w wyobraźni bohaterki seks i czym jest w ogóle dla Pryds Helle zbliżenie fizyczne kobiety z mężczyzną). Czyta się tę opowieść z bolesną niemocą, kiedy odnieść można wrażenie, że opowiada o dziedziczonych podłościach i o tym, w jaki sposób wrasta się w bezradność, będąc jednocześnie kimś bardzo silnym. Bo Marie ma tu na głowie cały świat i całą siebie. A to wyznacza dodatkowe ścieżki interpretacyjne powieści o tym, jak bolesna jest udręka porzucania, niedocenienia i przede wszystkim bolesnego życiowego wyobcowania. Piękna i wyjątkowo smutna książka.

2022-03-17

„Wszyscy umarli” Anna Rozenberg

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 9 marca 2022

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Milczenie i tajemnice

Trzecia powieść Anny Rozenberg wyjdzie naprzeciw wielbicielom jej cyklu, albowiem skoncentruje się na skomplikowanej tożsamości samego Davida Redferna, który w poprzednich powieściach dał się po prostu polubić za swą prawość i poczciwość, a teraz możemy przyjrzeć się temu, jak zaskakująco pokiereszowana jest biografia sympatycznego jamajskiego Szkota często robiącego dobrą minę do złej gry. „Wszyscy umarli” to zatem powieść, która skoncentruje się na rozjaśnianiu tego, co pozostawało enigmatyczne, bo zajmowaliśmy się śledzeniem, w jaki sposób Redfern rozwiązuje zagadki kryminalne. Tu też przyjdzie mu się zmierzyć z kolejną, ale najtrudniejszym przeciwnikiem będą jego demony sprzed lat. Rozenberg kieruje swojego bohatera ku kresowi czynnej służby policyjnej. Jednocześnie dopiero teraz zaznacza i punktuje, jak bardzo skomplikowało się życie mężczyzny od czasu, kiedy wstąpił do policji. Nie wiem, czy oczekujący rozwiązania zagadek z jego życia będą po tym tomie usatysfakcjonowani. Wiem natomiast, że autorka bardzo zadbała o to, by jej bohater stał się wiarygodną postacią z takimi rodzajami dylematów, w których pojawiają się sugestie tego, jaki się stał, ale także tego, jak ukształtowały go zbiegi okoliczności i dramaty utrat bliskich osób.

Bo jak wyraźnie wskazuje tytuł – ponownie po „Punktach zapalnych” świetnie dobrany i bardzo trafny – będzie to w dużej mierze opowieść o ludziach, którzy pozostawili swój ślad, odchodząc bezpowrotnie. Tutaj milczenie bądź niedopowiedzenia będą najważniejsze, a Anna Rosenberg, odsłaniając wnętrze Davida Redferna i angażując go w kolejną sprawę kryminalną, w bardzo udany sposób stworzy narrację o tych, którzy nie mogą już poświadczać prawdy ani obalać kłamstw. W świecie intryg i wieloznacznych sytuacji z przeszłości będziemy starali się zrozumieć zagadki wpływające na osobiste życie głównego bohatera, ale również na życie małomiasteczkowej społeczności skonfrontowanej z jednostką samotną i wyobcowaną. A może „całe życie nieszczęśliwą”, jak nazywa zabitego mężczyznę jedna z bohaterek.

W małych i spokojnych miasteczkach nic się nigdy nie dzieje. Do momentu, w którym wydarzy się coś, co będzie bramą do piekieł przemilczenia. Bo jednak działo się – i to dużo złego. Zło sankcjonowała specyficzna moralność, ale również skrywanie tego, co najbardziej wstydliwe – zawiści i zazdrości o drugiego człowieka. Ryzykowne jest sięganie po raz kolejny do motywu zmowy milczenia maleńkiej społeczności, jednak Rozenberg robi to umiejętnie. Nie będzie chodziło tylko o to, że ludzie sporo ukrywają, a niejednoznaczny stosunek do denata pokazuje, że fasadowa moralność i tak zwana swojskość małego miasteczka osadzone są na wielu różnego rodzaju kłamstwach. Od początku będziemy świadkami jakiegoś nietuzinkowego problemu lub konfliktu. Ofiara umierała jakby na raty. Wszystko wskazuje na to, że ktoś przyczynił się do agonii, a dołączył ktoś inny, kto pozbawił życia definitywnie. Albo tylko tak składają się elementy zagadkowej historii, w której skryją się rodzinne animozje i wstydliwe sprawy, lecz również historia pewnego podróżnika, a także motyw kolonialnych nierówności społecznych i rasowych. Wszystko zręcznie połączone w historię poszukiwania pewnego skarbu. „Wszyscy umarli” to doskonały literacki dowód na to, że milczące małe miasteczko jest wciąż dobrym punktem wyjścia do stworzenia frapującej fabuły kryminalnej. Zwłaszcza kiedy autorka potrafi zadbać o szczegóły i nie koncentruje się tylko na fasadowej intrydze kryminalnej.

Symultanicznie toczyć się będą zdarzenia pozornie ze sobą niezwiązane, ale też niezwiązane naprawdę. Wszystkie będą bezpośrednio dotykać Davida Redferna. Zmarli będą mieć duże znaczenie w rozwiązywaniu zagadki morderstwa ekscentrycznego wielbiciela koni. Oni także będą kształtować światopogląd, wrażliwość i poczucie osaczenia narastające w detektywie, który mierzy się z najtrudniejszą zagadką – śmierci przyjaciela, największej traumy, sprawy skrywającej w sobie zaskakująco wiele znaków zapytania. Kim jest zawodowo Redfern, widzimy tu bardzo wyraźnie. U progu emerytury policyjnej staje się jednak enigmatyczny jako człowiek w cywilu. Rozpaczliwie próbujący zrozumieć, co stało się z człowiekiem, który stracił zmysły, i w jaki sposób zagadka ostatnich chwil jego życia łączy się z okrucieństwem sprawy z „Punktów zapalnych”, której echa powracają w tej powieści i rzutują na działanie głównego bohatera.

Bardzo ciekawe jest to, w jaki sposób Anna Rozenberg już właściwie trzeci raz konsekwentnie kreśli pewne nieoczywiste, lecz niezwykle istotne zależności między przeszłością ludzi martwych a teraźniejszością, w której podąża się ich śladami i czasem te ślady zaciera. Ten tom perypetii Davida Redferna jest w szczególny sposób zatrzymany w czasie. Nie chodzi tylko o to, że akcja jest mniej dynamiczna niż w poprzednich powieściach, bo to jest oczywista konsekwencja tego, co naprawdę ważne. A ważne jest zwracanie uwagi na melancholię, którą pozostawia po sobie czyjaś śmierć, i o niemożność wyjścia poza nią. To narracja o tym, że bezkompromisowa śmierć może być powodem diametralnych zmian w tych, którzy przeżyli, jak również może ich boleśnie doświadczyć. Zdegradować. Zdeprecjonować. Uczynić niewolnikami smutku i melancholii właśnie. Bohaterowie wszystkich powieści Rozenberg musieli radzić sobie z balastem wspomnień, ale tutaj do uniesienia jest to, co nieuniknione i najtrudniejsze do niesienia przez życie – świadomość, że zmarli nie zabiorą już głosu w żadnej sprawie, choćby dotykała ich najmocniej i choćby była to sprawa specyficznego naznaczenia przez śmierć tych, którzy muszą żyć wbrew temu, co czują zderzeni z bezpowrotnym odejściem.

W małej miejscowości, w której rozgrywa się akcja tej powieści, ktoś zabrał do grobu tajemnice. Ktoś jest odpowiedzialny za to, by nigdy nie ujrzały światła dziennego, a ktoś zdeterminowany, aby ujawnić prawdę za nieżyjących. W umyśle Redferna toczy się coś innego: walka z bezradnością w wykonaniu człowieka, który nigdy nikomu nie pokazuje, że jest bezradny. Wspomnienia o zmarłych stają się tu dręczące jeszcze bardziej, bo powracają intensywnie, a całość dotychczasowych doświadczeń bohatera – opisanych w dwóch poprzednich tomach – składa się tu w zaskakująco mroczną całość. I szereg kolejnych pytań, na które trudno znaleźć odpowiedzi. A kiedy myślimy, że w tej przestrzeni umieszczonej między śmiercią a życiem podporządkowanym odsłanianiu zagadek śmierci nie będzie już nic innego, Rozenberg zaproponuje nam co najmniej zaskakujące zamknięcie tego tomu. „Wszyscy umarli” to bardzo kameralna powieść o tym, że żyje się samotnie i samotnie umiera. O tym, że milczenie wynikać może z wyobcowania oraz bezradności. Również o tym, że czasem obowiązkiem moralnym jest zabranie głosu za zmarłych, a także stawanie w obronie ich dobrego imienia. Mroczna powieść o nieoczywistych relacjach rodzinnych rozpisana na kilka rodzin i nieszczęście każdej z nich. Jestem bardzo ciekaw kontynuacji z takim zamknięciem, jakie proponuje tym razem Anna Rozenberg.

2022-03-15

„Wilgość” Anna Maria Wybraniec

 

Wydawca: Vesper

Data wydania: 16 marca 2022

Liczba stron: 212

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Opresja siebie samego

Fantastyka czy horror to nigdy nie były domeny moich literackich poszukiwań. Z Anną Marią Wybraniec otwieram się na nowe. Robię w zasadzie to, co robi większość bohaterów tych jedenastu mrocznych opowiadań. Zbliżając się do weird fiction, zbliżam się do czegoś, co wyzwala specyficzne pokłady wrażliwości. To książka, która wydostaje się z egzystencjalnego cienia, a jednocześnie portretuje półcienie doświadczeń granicznych. Tu ludzi spotyka coś, po czym nie będą już tacy sami. A być może „Wilgość” jest też spinana przez motyw metafizycznego, transcendentnego i bardzo groźnego doświadczenia, w którym poszukującymi są nie tylko ci, dla których rzeczywistość straci namacalne ramy. W narracjach Wybraniec, chociaż wędrujemy po świecie – bo znajdziemy się i w Japonii, i na Kubie, i w dalekich Indiach – jednocześnie jesteśmy świadkami zupełnie innych wędrówek: w innym czasie, przestrzeni o groźnych lub groteskowych konturach. Bywamy też świadkami swoistego zamknięcia, bo pojawia się tu również motyw zatrzaśnięcia życia – w bursztynie czy perle. Z jednej strony są to opowiadania w bardzo czytelny sposób nieoczywiste. Z drugiej – mamy tutaj metaforyczne przejścia lub przemiany. Coś, co wywołuje dysonans poznawczy albo siłę poznawania świata skupia na zupełnie nowych bodźcach. Bardzo ważna jest również technika wizyjności, dzięki której autorka potrafi zacierać jakiekolwiek granice poznania własnego niepokoju. „Nic się nie stało, wszystko się stało” – te słowa z opowiadania „Pogrzebek” mogłyby być mottem dla tego pozostawiającego w szponach niepokoju zbioru tekstów o uciekaniu od siebie i powracaniu wtedy, kiedy konfrontujemy się już z nowym „ja”.

Znajdziemy się między rzeczywistą, wyraźnie zdefiniowaną przestrzenią funkcjonowania i przeżywania codzienności a światem enigmatycznych rojeń, w których dominują lęki. Narzędziami opowiadania o tych przejściach są między innymi specyficzne słowa. Pośród „wciałowzięć”, „wpiekłowstąpień”, „betonocenu” czy „krobotania” rozpościera się świat, w którym wyobcowani bohaterowie zadają fundamentalne pytania o to, czym jest istnienie. Ważną rolę w jego odczuwaniu odgrywają ludzkie zmysły. Ale Anna Maria Wybraniec nie będzie korzystać z uproszczonych technik synestezji literackiej. U niej słucha się zapachów, w oczach bohaterów pojawiają się ciemne plamki, widzi się siebie w pękającym lustrze, a smak może być źródłem opresji jak we wspominaniu babci, która chciała za wszelką cenę ukochać wnuczkę za pomocą swych potraw. Myślę, że chodzi tu nie tyle o pomieszanie funkcji ludzkich zmysłów, ile raczej o ich wyostrzenie w takim wymiarze, że opowiadają egzystencję. A ona sama w sobie zaczyna być tym i tylko tym, co widzimy, smakujemy, słyszymy.

Tym niemniej najważniejsze są tu jednak emocje, szerokie spektrum symboliki odwołującej się do tego, w jaki sposób doświadczamy świata. Bohaterów często prześladuje coś, czego doświadczyli w jakimś niepełnym dla nich wymiarze. Bohaterka „Lania ołowiu” zatrzymała się w mrocznym bezruchu po tym, jak ktoś nie podniósł szlabanu na przejściu kolejowym. Za tym stało coś jeszcze. Bohater „Plastynacji” udaje się na polowanie, z którego wróci zmieniony. Zderzony z czymś, co każe mu skoncentrować się na przeżywaniu granicy życia i śmierci. W „Marszoretkach” samotny bohater uczestniczy w narastającym gniewie i niepokoju świata, w którym znikają ludzie. Bohaterka opowiadania „Nefalim” doświadcza iluzji transcendencji. To w jej umyśle pojawia się kolejna istotna dla całego zbioru myśl: „Jeden fałszywy krok i wylatuje się z życia”.

Tak to się właśnie dzieje w „Wilgości”. Wystarczy jeden moment, aby cała nasza wiedza o bohaterze i sposobie jego przeżywania rzeczywistości rozsypała się jak domek z kart. Wybraniec nie tylko umiejętnie komplikuje odbiór swoich opowiadań, ona przede wszystkim w mistrzowski sposób osadza czytelnika w niepokoju poprzez konstrukcję zakończeń większości swoich tekstów. Bohaterowie tej książki doświadczają jednak też tego, co uwiera na co dzień w najbardziej oczywistym wymiarze. Są tu echa niesprawiedliwości społecznej, zarysowane szczeble drabiny hierarchii decydującej o tym, kim jesteśmy i jacy mamy się stać, jest również widmo niekończącej się pandemii, jest specyficzna Polska, w której można się w metaforyczny sposób udusić. Polska definiująca w uproszczeniu role płciowe i społeczne, Polska wyraźnie zarysowanej definicji rodziny i kraj, w którym tradycja staje się źródłem opresji, ale jest nieustannie powtarzana, bo powtarzalność to bezpieczna rutyna. Większość tych tekstów wysadza swoich bohaterów z rutyny. Nagle stają się kimś poza kontekstem, poza czytelną sytuacją – przeżywają graniczne doświadczenie, ale nie mają świadomości tego, co naprawdę będzie tą granicą. I toną w sobie, duszą się sobą. Dlatego ważne jest dostrzeżenie, że część tych opowiadań ma klaustrofobiczny klimat, w którym dokonują się akty zniewolenia i wyzwolenia jednocześnie. Bardzo to wszystko niepokojące, gdy pokazuje, że w każdej chwili element naszej codzienności może stać się wrotami egzystencjalnych piekieł.

Należy dodać, że ta proza współpracuje z obrazem i ilustracje wdzierające się między tekst są integralną częścią tej książki. Anna Maria Wybraniec umie również zaniepokoić pojedynczym zdaniem. Tu człowiek może zwariować w prostym zdaniu oznajmującym. A jednocześnie otrzymamy wizje tego, co to znaczy odejść od siebie na tyle daleko, by popaść w obłęd. Podoba mi się również umiejętne i różnorodne budowanie atmosfery zagrożenia. Wtedy gdy odbywa się to za pomocą zapadającej w pamięć symboliki. Włosy, które kaleczą. Dysfunkcje widzenia i słyszenia. Wspomniane pękające lustro. Woda zalewająca habit mnicha. Pęczniejące ludzkie ciało, w którym groza ukryta jest wewnątrz, nie w tym, co się widzi. Koszmary senne zapowiadające bolesny kontakt z rzeczywistością. „Wilgość” to zbiór tekstów, w których znakomicie funkcjonuje jeden element będący zarówno kluczem do odczytania opowiadania, jak i czymś, co zamyka nam drogę do pełnego zrozumienia, czego jesteśmy świadkami.

Wybraniec panuje nad swoimi narracjami znakomicie, bo odnieść można wrażenie, że pozornie nieistotne szczegóły stanowią tu jednak elementy misternej układanki. Świetne jest portretowanie dróg, którymi przybywa zagrożenie. Umiejętne i nieoczywiste próby ukazania depersonalizacji. Ale najważniejszy jest w tym zbiorze narastający strach o to, co dzieje się z człowiekiem, kiedy świat przestaje być tym, czym do tej pory się wydawał. Dlatego „Wilgość” to w pewnym stopniu książka egzystencjalnej katastrofy, za którą pozostaje nicość. Autorka osadza nas w niej mocno, a jednocześnie pozostaje z czytającymi poczucie niepokoju, bo to jednak nie koniec, ostatnie zdanie każdego z opowiadań wcale nie musi nim być. Są też miejsca, kiedy Wybraniec pisze o osobności przede wszystkim poetycko – jak choćby we fragmencie „Lata szczęśliwych psów”. Imponujące jest to, że panuje nad rozmaitymi technikami obrazowania, a jednocześnie daje poczucie uczestniczenia w kontrolowanym chaosie. To jest taka książka, w której błędy ludzkie stają się czymś oczywistym, a brak umiejętności ich naprawienia za każdym razem portretowany jest jako zagadka. To też przykład tego, jak opowiedzieć ludzką autodestrukcję w twórczy sposób, w którym coś jednak nowego powstaje. Zaskakująca opowieść o niemożliwym – o tym, dokąd możemy dotrzeć, uciekając od siebie, i ile zrozumieć, nie rozumiejąc tak naprawdę powodu, dla którego zachodzi w nas przemiana.

2022-03-11

„Wszyscy wiedzieli” Karolina Korwin Piotrowska

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 23 lutego 2022

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W stronę godności

Książka Karoliny Korwin Piotrowskiej dla mnie jako pedagoga wybrzmiewa wyjątkowo przejmująco i dramatycznie. Bardzo byłem ciekaw, czy w szerszym zakresie opowie o charakterystycznym dla polskiego rynku pracy, ale także edukacji, zjawisku upokarzania z pozycji silniejszego. Jest tu prawie wszystko, czego oczekiwałem, wiele bolesnych diagnoz, lecz przede wszystkim reporterskie zaangażowanie się w temat. W wywiadach odczujemy, że autorka ma silną osobowość, potrafi nazywać rzeczy po imieniu, a czasami dopowiada pewne kwestie za rozmówców, z których ust nie mogą one z różnych powodów wyjść. To dynamizuje te rozmowy, a jednocześnie czyni z „Wszyscy wiedzieli” książkę mocno zaangażowaną społecznie. Ona nie tylko punktuje bolesne kwestie, ale i sugeruje metody rozwiązania problemów, choć jednocześnie te problemy niuansuje. W związku z tym ostatnim mamy tutaj ciekawą trójdzielną kompozycję.

Wychodząc od problemów studentów łódzkiej filmówki, Korwin Piotrowska idzie dalej – proponuje nam wyjątkowo uwierającą, lecz i wyjątkowo trafną opowieść o polskich władzy, przemocy i bierności. O tym, że przemoc może być strukturalna, gdy osadzała się w relacjach przez wiele dekad. O tym, że bierność wobec fałszywie pojętej władzy może zrujnować, destrukcyjnie działając na tożsamość, która dopiero się kształtuje. Wszak jest tu mowa o manipulacjach stosowanych wobec ludzi bardzo młodych. W szerszym zaś zakresie o tym, jak ogólnie formuje się w Polsce opozycja młodości i tak zwanego doświadczenia dojrzałości. Korwin Piotrowska wraz ze swymi rozmówcami porusza także ważną kwestię blokowania i destrukcji potencjału młodego człowieka. A kontekstowo jest to również rzecz o tym, że na polskim rynku edukacji i pracy daleko nam do budowania na przykład skandynawskiego egalitaryzmu. Bliskie są za to upokorzenia. Podziały. Poczucie wyższości, uznaniowość. Dlatego te rozmowy, choć związane z konkretnym problemem, są rozmowami o tym, jak wiele musi się zmienić, byśmy mogli zrozumieć w szeroko pojętych relacjach, co to znaczy szanować drugiego człowieka.

W Polsce każdy zawód jest oceniany. Deprecjonowany na różne sposoby. W tym kraju każdy wie bardzo dużo na temat tego, czym się zajmuje ktoś inny, i bardzo chętnie ustawia hierarchię zawodów, z którymi ma być związany większy szacunek. I większe pole do popisu dla psychopatologii, która napędza zjawisko mobbingu. Choćby ocena aktorstwa przez społeczeństwo. Niewiele robią, wiele zarabiają, wszędzie się pokazują, za dobrze im. Ta książka z całą stanowczością udowodni, że nic nie wiedzą o aktorskim fachu ci, którym kojarzy się on z lekkim życiem celebryty. Odwołując się do internetowego wpisu Anny Paligi, Korwin Piotrowska opowiada o tym, w jaki sposób został odebrany tuż po publikacji i co się wydarzyło w związku z nim potem. A post – stale obecny na Facebooku – obnaża przerażające formy relacji na linii student-profesor w szkole filmowej, a w zasadzie we wszystkich tego typu szkołach. Z „Wszyscy wiedzieli” dowiemy się nie tylko o krzywdzie młodych ludzi. Ta książka uświadamia, jak trudny jest zawód aktora, z iloma niebezpieczeństwami się wiąże, jak może być rozwijający i jak mocno destrukcyjny, kiedy rozpocznie się z nim przygodę w taki sposób, w jaki doświadczali tego krzywdzeni przez mentorów kandydaci na aktorów.

Pierwsza część książki jest wyjątkowo wstrząsająca. Autorka zaczyna od rozmowy z samą Anną Paligą, która rok po wydaniu swojego oświadczenia na temat krzywd studentów łódzkiej szkoły filmowej uzupełnia pewne kwestie i opowiada o tym, czego nie mogła unieść wcześniej, a z czym musi się mierzyć obecnie. Zuzanna Lit studia aktorskie nazywa wprost: tresurą. W rozmowie z Aleksandrą Domańską pojawia się kwestia, która ciąży już potem nad całą książką. Chodzi o tezę, że studenci bardzo często zaspokajają oczekiwania w różnym stopniu sfrustrowanych wykładowców. Ludzi usiłujących udowodnić za wszelką cenę, że ich kontrowersyjne metody pracy są skuteczne. Patrycja Volny opowiada o straszeniu selekcją. Ustawicznym podkreślaniu, że przyjęci na wydział aktorski to nie wybrani młodzi ludzie o ogromnym potencjale, lecz trybiki machiny, które mogą być w każdej chwili wymienione na inne. Najmocniej w tych rozmowach wybrzmiewa problem deficytu empatii. Wstrząsająca historia Joanny Koroniewskiej jest dowodem na to, że w szkole filmowej pracuje się na emocjach, nie znając czasem tej podstawowej – współczucia.

W drugiej części, równie ciekawej, Korwin Piotrowska koncentruje się na wykładowcach, czyli obiektach potencjalnych ataków, choć chwilami widzimy, czytając „Wszyscy wiedzieli”, że często nie ma tu jednoznacznie określonego krzywdziciela, choć stale wyraźnie opisywane są osoby doznające krzywd. Najbardziej zaskakujące w tej części są wyznania, że nikt nie sprawdza umiejętności metodycznych i pedagogicznych wykładowców szkół filmowych. Proces edukacyjny idzie na żywioł, a każde zajęcia podporządkowane są specyfice danego prowadzącego. Rosyjska ruletka polega na tym, czy student trafi tam, gdzie ktoś będzie chciał go rozwinąć, czy też do piekła, w którym dowie się, że nic nie znaczy. Dla mnie jako nauczyciela niepojęte jest, że nikt nie weryfikuje umiejętności pedagogicznych na wyższych uczelniach, podczas gdy w szkołach podstawowych czy średnich jesteśmy z nich regularnie oceniani i stale w tym zakresie kontrolowani. Obraz wyłania się zatem bardzo czytelny: skrzywdzeni studenci trafiają pod opiekę ludzi, dla których definicja krzywdy jest zupełnie inna. Młodzi aktorzy słyszą, że potem będzie „jeszcze gorzej”. Co może być gorszego od zakwestionowania czyjejś wartości i zrodzenia w młodym człowieku przekonania, że nie jest tym, za kogo się ma?

W rozmowie z Piotrem Głowackim pojawia się kilka znaczących dla tej książki tez. Przekonanie, że autorytet oparty na wieku i doświadczeniu mentora nie jest już tym, czym był przed dekadami. Że ludzie bazujący na pozycji siły wynikającej tylko z tego, że długo się czymś zajmują, zaczęli uświadamiać sobie, że model autorytetu się zmienia. W tym wywiadzie jest także mowa o czymś równie istotnym – o tym, że odpowiedzialność za krzywdę młodego człowieka bardzo łatwo może się rozmyć w tak zwanym środowisku. Korwin Piotrowska stale wraca do tego, że w nim właśnie dokonała się polaryzacja poglądów i opinii. Po tym, jak głośno oraz czytelnie powiedziano, że krzywdzeni są młodzi i ambitni ludzie.

Bardzo ciekawa jest struktura tej książki, kiedy zauważymy, że autorka stale powraca do poruszanych już kwestii, ale pozwala na ich temat wypowiadać się różnym osobom. Także specjalistkom z zakresu psychiatrii czy psychologii – wywiady z nimi tworzą trzecią część tej narracji. Korwin Piotrowska wciąż na nowo zadaje te same fundamentalne pytania o ludzką godność i granice stosowania przemocy, która tę godność odbiera. „Wszyscy wiedzieli” to nie tylko rzecz podsumowująca charakterystyczną dla wszystkich polskich grup społecznych zmowę milczenia. To również poszukująca odpowiedzi na pytania o bierność i milczenie książka, która tej bierności i temu milczeniu się sprzeciwia. To przykład tego, w jaki sposób można mówić o sprawach zasadniczych, nazywając je dosadnie, a jednocześnie zachowując empatyczny dystans wobec rozmówców i ich przeżyć. Takich książek interwencyjnych nie mamy zbyt wiele. Być może dlatego, że Karolina Korwin Piotrowska mówi o zjawiskach, które osobiście ją przejmują. O tym, jak bardzo deprecjonowanie drugiego człowieka zostało w polskim społeczeństwie usankcjonowane, gdy krzywdzimy innych, nawet czasem nie zdając sobie sprawy z tego, że możemy być krzywdzicielem.

2022-03-09

„Nałóg” Paolo Roversi

 

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 9 lutego 2022

Liczba stron: 224

Przekład: Katarzyna Skórska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Terapia

To książka należąca do tych nieodkładalnych. Przekonałem się o tym, zaglądając do niej i na szczęście mając wystarczająco dużo czasu, żeby od razu przeczytać całość. Jeśli ktoś chce traktować „Nałóg” ze śmiertelną powagą, z pewnością będzie się zżymał na fragmentaryczną fabułę, brak indywidualizacji bohaterów i brak plastyczności – nawet w opisach pięknej Apulii, która stanie się scenerią bezkompromisowej walki o przetrwanie. Należy jednak zaznaczyć z całą stanowczością, że dokonania włoskiego prozaika nie można do końca traktować serio. Nie chodzi tylko o to, że Roversi operuje tutaj specyficznym czarnym humorem, który można z miejsca pokochać albo się do niego uprzedzić (ja pokochałem). Chodzi o to, że Roversi znakomicie literacko wskrzesza te dwudziestowieczne filmowe slashery, które dzisiaj uważa się trochę za kicz, a kiedyś oglądało z wypiekami na twarzy. I w tym wskrzeszeniu jest zaskakująco konsekwentny. W taki sposób przyciąga do „Nałogu”, że na przemian pojawiają się w nas przerażenie i poczucie uczestnictwa w specyficznej grze. To z założenia nie jest rzecz ambitna literacko i na pewno nie książka, w której mają się odnaleźć wielbiciele klasycznych thrillerów. Paolo Roversi znakomicie portretuje ludzi w nałogu jako tych, którzy są obsesyjnie skupieni na sobie. Ale jednocześnie daje w tej mrocznej historii duży margines, który określiłbym mianem wentyla bezpieczeństwa. Śledzi się dramatyczną i niezwykle dynamiczną fabułę z przerażeniem, lecz widać również, w jak wielu momentach autor puszcza do nas oko. Dlatego ta krótka książka nie daje się odłożyć i jest dowodem na to, że straszyć i bawić można wciąż w starym dobrym stylu. Zwłaszcza że „Nałóg” opowiada o tym wszystkim, od czego nigdy nie możemy się uwolnić, bo jest częścią naszej tożsamości.

Trudno napisać cokolwiek o fabule, bo opis wydawniczy ujawnia w zasadzie wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Można jedynie doprecyzować kilka szczegółów. Rzecz – jak wspomniałem – dziać się będzie w ojczyźnie autora, ale bohaterowie są międzynarodowi. W różnym wieku i z różnymi słabościami. Także z bardzo odmiennymi oczekiwaniami wobec nowatorskiej terapii, która ma wydobyć ich z uzależnień. Doskwierają im przypadłości uznawane za wstydliwe. Jest kokainista, ale jest również haker onanista. Jest kobieta dręcząca swoje ciało, lecz jest też ktoś, kto dręczy czyjś portfel. Siódemka pacjentów tajnej kliniki również ma swoje symboliczne znaczenie. A walka o normalne życie rozgrywać się będzie w zamkniętej przestrzeni. Odizolowani od świata bohaterowie zorientują się jednak, że ta walka w pewnym momencie zacznie mieć bardzo dosłowne znaczenie. Wtedy thriller Roversiego nabiera już wielkiego rozpędu. Można się bać, że koncepcyjnie rozbije się o ścianę i pozostanie tylko czytelnicze rozczarowanie. Nic bardziej mylnego. Prowokuje, bawi, przejmuje i intryguje przemyślaną prostotą do samego końca. Ale wcześniej ujawni nam, jak w gruncie rzeczy identyczni jesteśmy w skłonności do przesady.

Najciekawszą postacią wydaje się Rebecca Stark, brytyjska psycholożka mająca prowadzić tę eksperymentalną terapię. Zostaje do tego namówiona przez swojego bogatego rosyjskiego pacjenta, którego wyleczyła z uzależnienia. Koniecznie trzeba zachować w pamięci pytanie o to, jaki to nałóg. Zresztą pamiętać trzeba o wielu sprawach. Między innymi o tym, by nie pominąć jednego ważnego zdania, gdy charakteryzowany będzie ktoś z najbliższego otoczenia Rebekki. Tymczasem bohaterka – tu zdaję sobie sprawę z tego, jak narzekać mogą oczekujący rasowego thrillera w przewidywalnej konwencji – jest bardzo papierowa i zupełnie nie rozumiemy, dlaczego z takim entuzjazmem i tak szybko decyduje się na to, by wyjechać do Włoch i uczestniczyć w eksperymencie, którego ram ani koncepcji wcześniej nie poznajemy. Tak, powieść Roversiego jest w wielu miejscach czymś, co przypomina raptem szkic powieści. Celowe niejasności znajdują rozwiązanie później albo niewytłumaczone będą jeszcze bardziej irytować, bo wspomniałem już, że „Nałóg” to narracja także prowokacyjna i celowo chwilami infantylna. Rebecca jest tu uosobieniem wiary w sprawczość w dziedzinie, w której jest się ekspertem. Przekonana o swoich dużych możliwościach podejmuje się trochę ekscentrycznej pracy z równie ekscentrycznymi pacjentami. Konsekwencje będą widoczne bardzo szybko. Roversi świetnie rozegra zderzenia różnych osobowości w zamkniętej przestrzeni, ale przede wszystkim równie świetnie przejdzie do prezentowania szybkich interakcji. Zagadek, jak również katastrof związanych z opisaną sytuacją.

„Nałóg” jak klasyczny thriller, którego śladów wszyscy będą szukać, operuje również retrospekcjami. One także wydają się za bardzo jednoznaczne, zbyt ekspozycyjne, brak im zniuansowania, historia sprzed lat zdaje się głównie epatować swoim okrucieństwem. W czasie przeszłym Paolo Roversi również stosuje technikę intensywnego obrazowania i oddziaływania na wyobraźnię za pomocą przejaskrawień. Na nich w dużej mierze zbudowana jest cała książka, w której opowieść o ludzkich słabościach idzie w parze z sugestią, że bardzo często słabość ujawnia się w rejonach egzystencjalnego zła. Że od zła jako takiego również możemy być uzależnieni.

Ale świetna jest też przestrzeń, w której rozegra się dramatyczna walka. Czy będzie to batalia o własną normalność? Roversi właściwie tylko punktuje ważne dla fabuły fragmenty życia swoich bohaterów. To mu wystarczy, by rozegrać ten literacki slasher w naprawdę dobrym stylu. I mimo że sama konwencja sugeruje, iż wspomnienie o tej książce może się ulotnić bardzo szybko, wcale tak nie jest. Sportretowani nałogowcy i osoby, które pozornie mają im pomóc, to taki wizerunek wszystkich słabości połączonych z paradoksalnymi siłami zmuszającymi ludzi do tego, by wciąż przy swoich słabościach tkwić, wciąż je pielęgnować. „Nałóg” to również opowieść o nieudanych ucieczkach – od siebie i innych, w znaczeniu symbolicznym, ale także tym dosłownym. Określenie „czarne licho” – jakkolwiek celowo niewyszukane i odwołujące się bardziej do dziecięcej wyobraźni – będzie tu funkcjonować bardzo dobrze, gdyż właściwie każdy kryje w sobie mrok, za którym mogłaby stać utrata kontroli nad swoim zachowaniem. A w konsekwencji zagrożenie dla drugiego człowieka. Zagrożenie jego życia. Bo śmierci będzie tu dużo i będzie ona jak w klasycznym slasherze krwawa i widowiskowa.

Myślę, że warto spotkać się z tak nietuzinkowym thrillerem. Konwencja tej powieści z pewnością jest kontrowersyjna. Ale myślę również, że Roversi jest bardzo świadomy każdego akapitu – nie szuka powszechnego poklasku, lecz ludzi, którzy zaakceptują jego sposób opowiadania historii i przede wszystkim będą się przy niej dobrze bawić. Bo z tego, jacy jesteśmy przewidywalnie i nieprzewidywalnie straszni, można stworzyć horror, lecz także inteligentną czarną komedię. Idąc w tym drugim kierunku, włoski autor nie zapomina, że ma być przejmująco na tyle, aby ta książka – mimo charakterystycznej konwencji – weszła jednak pod skórę i zostawiła swój ślad. Świetna nie tylko dla tych, którzy zmagają się ze swoimi słabościami. Także dla osób poszukujących czegoś niebanalnego, zaskakującego i udowadniającego, że prostota połączona z absurdem i umiejętnie stopniowanym napięciem to znakomity fundament do stworzenia powieści, która się wyróżni.

2022-03-07

„Błękitne noce” Joan Didion

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 9 marca 2022

Liczba stron: 256

Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Macierzyństwo utracone

Kiedy recenzowałem poprzednią wydaną w Polsce książkę Joan Didion, jej autorka jeszcze żyła. „Błękitne noce” są już głosem umarłej. Tym bardziej boleśnie i dosadnie ta niezwykle intymna książka rezonuje w wyobraźni odbiorcy. W oczywistym znaczeniu jest ona kontynuacją „Roku magicznego myślenia”, ale uważam, że jej wydźwięk jest dużo bardziej kameralny – nie tylko dlatego, że Didion koncentruje się tu jedynie na dramacie odejścia córki, nie łącząc go z kolejnym ciosem utraty jak we wspomnianej książce i mniej orbitując tutaj wokół własnej tożsamości twórczyni. Nie jest tak, że „Błękitne noce” to będzie wyłącznie pamiętnik cierpiącej matki. Joan Didion po raz kolejny wspomina o tym, jakie doświadczenia – także twórcze – ukształtowały ją jako osobę gotową albo niegotową na ogrom cierpienia, które musiała przyjąć. Ta książka mocniej niż „Rok magicznego myślenia” podkreśla bezkompromisowość śmierci. Wiąże ją silnie z filozofowaniem na temat upływu czasu. Tego, że jest tak samo bolesny w przeszłości i teraźniejszości. W tak samo niewielkim stopniu goi rany i rzadko zadaje pytania, na które nie ma odpowiedzi.

Jeśli już jestem przy pytaniach retorycznych, to warto zaznaczyć, że „Błękitne noce” są narracją, w której uderzają one w nas wyjątkowo sugestywnie. To pytania o to, czy na każdym etapie życia Didion była dobrą matką dla Quintany. W nich zawarta jest intymna wątpliwość, czy wszystkim wydarzeniom związanym z córką poświęcano należną im uwagę, gdy Quintana żyła. Bo autorka konfrontuje się tu z utratą w bardzo klasyczny sposób – oglądając przedmioty po zmarłej i dotykając ich. A gdzieś między tymi rzeczami – takimi jak zachowany mleczny ząb córki czy jej ubrania – czai się nieznośna niepewność tego, czy ukochana istota otrzymała wszystko to, co powinna była otrzymać.

Didion porusza tutaj kwestię macierzyństwa, wspominając adopcję nieżyjącej córki. Te ważne momenty, w których mogła się ona czuć bezpieczna i zaopiekowana także wtedy, kiedy poznała prawdę o swoim pochodzeniu. Kiedy miała okazję skonfrontować się z rodziną biologiczną. „Błękitne noce” to studium najważniejszej na świecie więzi, która niekoniecznie musi mieć związek z biologią. Nie trzeba urodzić córki, aby dać jej to, co najlepsze. Nie trzeba dopisywać zbyt jasnych definicji do schematów i uproszczeń. Quintana pojawia się w życiu Didion dokładnie wtedy, kiedy autorka tego najbardziej potrzebuje i jest całkowicie gotowa na bycie matką ze wszystkimi tego konsekwencjami. A jednak nie spodziewa się najboleśniejszej z możliwych sytuacji: momentu, w którym córka umiera, a matka ma żyć dalej.

Cytowany w książce Bonaparte twierdził, że strasznie jest umierać bezdzietnie. Widzimy, że dużo bardziej straszne, przejmujące do głębi i na zawsze, jest przeżyć własne dziecko. Nieopisanym i największym cierpieniem jest przyglądanie się temu, jak życie uchodzi z kogoś, komu to życie, jego możliwości, troskę i poczucie bezpieczeństwa, dawało się zawsze bezwarunkowo. A tymczasem staje się w obliczu czegoś bezkompromisowego. „Błękitne noce” to zatem rzecz o najtrudniejszej do uniesienia bezradności. Ale również opowieść o wyjątkowej relacji i dziewczynce stającej się kobietą przy matce ofiarowującej jej przede wszystkim wybór. Zawsze.

Śmierć nie jest wyborem. Śmierć jest przypadkiem i okrucieństwem. Didion wspomina w tej książce znajome osoby, które odeszły ze świata przedwcześnie. Asocjacje krążą tutaj wokół niezawinionego cierpienia tych pozostających przy życiu – zmuszeni są, by zaakceptować nieakceptowalne. Ale jest to też wstrząsająca narracja o tym, jak sama Didion mierzyła się ze słabościami swojego organizmu. O czasie, w którym nie była pewna, czy nie doświadcza choroby, za którą stać będzie tylko odejście ze świata. I z bolesną potem pewnością tego, że autorka jednak będzie żyła dalej, a jej organizm nie odmówi pracy. Ktoś otrzymuje od losu więcej szans niż ktoś odchodzący zdecydowanie za wcześnie. W taki sposób krystalizuje się tu opozycja życia i śmierci, którą Didion definiuje po swojemu, nadając jej coraz szersze znaczenie. Tkwi w pułapce niemocy, ale z drugiej strony wie, że jej egzystencjalnym obowiązkiem jest określenie granic między istnieniem a nieistnieniem oraz zrozumienie swojej roli w tym pierwszym. W istnieniu matki, przyjaciółki, najbardziej oddanej osoby i człowieka, którego rozpacz spowodowana utratą staje się niezwykle trudna do opisania.

Tytuł nawiązuje do zjawiska atmosferycznego, które staje się symbolicznym czasem przejścia i przemiany. Ta książka opowiada o tym, że właśnie w tym najtrudniejszym momencie życia tożsamość Didion domaga się nowego definiowania. Dzieje się to wówczas, gdy autorka bardzo intensywnie spotyka się z doznaniami czasu przeszłego. Tam ukryte jest to, co zarówno daje jej siłę w obliczu odchodzenia ukochanego dziecka, jak i konstytuuje niemoc. Będzie to zatem opowieść umieszczona między tym, czego się doświadczyło, a tym, czego się doświadcza – i czego istoty nie można nazwać. Nade wszystko „Błękitne noce” to świadectwo egzystencjalnego smutku. Tak napisane, że chwilami odnosi się wrażenie, iż nie powinno się mieć dostępu do tak prywatnych zapisków. A jednak to, co prywatne, staje się tu uniwersalne. Razem ze śmiercią przychodzi również zło. Coś na tyle mrocznego, że umieszcza osobę, która doświadcza umierania kogoś bliskiego, w bezczasie – nie jest ona ani wśród żywych, ani w cieniu życia. Opowiadając o rozpaczy matki, Didion sugestywnie i na wiele sposobów portretuje będący jednym z doświadczeń granicznych stan bezradności. Potem jest się już kimś innym. W miejscu kogoś nieistniejącego. Zmarła Quintana będzie już tym, co i w jaki sposób zapamiętała jej matka. A cała opowieść koncentruje się na tym, że pamięć przynosi chwilowe ukojenie, jednak jest również czymś, co staje się najbardziej okrutne.

Wyjątkowo wzruszające są te fragmenty, w których Joan Didion kompulsywnie pyta samą siebie o to, czy przypadkiem nie było tak, że czegoś nie zauważyła, nie zrozumiała, coś mimowolnie pominęła w relacji z córką. Czy właściwie koncentrowała się na tym, w jaki sposób Quintana wyrażała swoje potrzeby. Czy umiała wyjść tym potrzebom naprzeciw. W końcu – czy właściwie komentowała to, co należało skomentować. „Błękitne noce” są bowiem w pewnym stopniu opowieścią o tym, czego córka mogła nie usłyszeć, a co teraz zapisane nabrzmiewa żalem i rozczarowaniem. Poczuciem tego, że być może było się niedoskonałym rodzicem. Podczas gdy zawsze jest się kimś takim w niedoskonałym – gdyż kończonym zawsze śmiercią – życiu.

Kompozycja przypomina „Rok magicznego myślenia”, bo powraca swoista chaotyczność i podporządkowanie tej narracji asocjacjom. Didion zakłada oddawanie swoich stanów emocjonalnych za pomocą rozchwianej struktury książki. Pojawiają się tu zdania wyraźnie oznajmujące, z dosadną kropką na końcu, lecz również wypowiedzenia wielokrotnie złożone z wtrąceniami – chwiejne i skomplikowane jak emocje stojące za frazą, nad którą autorka mimo wszystko świadomie panuje. Pozostaje jednak margines przypadkowości. Miejsca, w których odbiorca może zastanawiać się nad tym, czy akurat ta refleksja powinna być refleksją publiczną. Ciekawe jest również przyglądanie się temu, w jaki sposób Didion buduje tu napięcie, które potrafi za chwilę zniwelować. Wciąż jednak znajduje się w swoistej egzystencjalnej poczekalni. Pomiędzy rozpaczą a nadzieją jest ukrytych bardzo wiele przeżyć. Wracając do przeszłości z córką, amerykańska intelektualistka odsłania bezradność umysłu wobec siły zderzenia z faktem, którego nie można zaakceptować. Teraz autorka jest już poza światem, poza wątpliwością, poza tęsknotą czy gniewem. Kiedy czyta się „Błękitne noce” ze świadomością, że Didion nie dopowie ani nie dopisze tu już żadnego zdania, ta narracja przejmuje wystarczająco mocno, by pozostać w myślach na długo. Piękna książka o rozpaczy i rozpaczliwa opowieść o tym, jak śmierć rujnuje każdy piękny obraz świata, gdy wspomnienie bardziej uwiera, niż daje wytchnienie.