2021-07-23

„Matka się śmieje” Chantal Akerman

 

Wydawca: Wydawnictwo w Podwórku

Data wydania: 14 lipca 2021

Liczba stron: 192

Przekład: Agata Kozak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje, rozpoznania

Przyznam, że nie jestem ani znawcą, ani wielbicielem dokonań artystycznych Chantal Akerman, a do tej książki – wydanej głównie dzięki wyjaśnionej przez wydawcę koincydencji – przyciągnął mnie motyw matki. Wiadomo więc z góry, że nie jestem tu czytelnikiem obiektywnym, a gdybym nim był, prawdopodobnie zakwestionowałbym literackość tej publikacji. Chodzi o język dostosowany do tego specyficznego strumienia świadomości. Od irytującego „więc”, które rozpoczyna wiele zdań, po nie do końca chyba kontrolowany chaos opowieści i wspomnień. Mógłbym tej narracji sporo zarzucić – zwłaszcza we fragmentach, które odczytywałem jak dziennik artystycznego egocentryzmu. Jako taki rodzaj pisania, w którym absolutnie wszystko, nawet własna matka, to narzędzia do opowiadania o sferze prywatnych emocji, nazbyt prywatnych, ujawnianych w jakimś niekontrolowanym ekshibicjonizmie. Ale mimo wszystko „Matka się śmieje” to rzecz wybrzmiewająca wyjątkowo mocno. Zwłaszcza gdy odczyta się ją jako opowieść o trzech rodzajach konfrontacji – z tożsamością artystki poszukującej drogi wyrazu, tożsamością dziecka, którym Akerman z kilku wyjaśnianych tu powodów nigdy nie była, i tożsamością kobiety narażonej w najbliższej relacji na zaborczość oraz przemoc. Myślę jednak, że jest to przede wszystkim poruszający pamiętnik rozpoznania. I tej tezy interpretacyjnej trzymałem się do ostatniej strony.

Dochodzi tutaj do specyficznych zestawień, wspomnianych konfrontacji, ale przede wszystkim obnażenia takich emocji, do których Akerman broniła dostępu być może przez całe swoje dorosłe życie. To życie, które podsumowuje z gorzką melancholią, punktuje swoje niepowodzenia albo opowiada o kontekstach, w jakich mogła własny żywot uznać za brzemię. W rozpoznaniu padają tutaj dwa trudne pytania. Oba artystka stawia samej sobie. Po pierwsze: czy matka ją znała? Czy z tych fragmentarycznych relacji, które później stały się intensywne, gdy bezradność dopadła nie tylko osłabione chorobą ciało matki, Akerman jest w stanie stworzyć spójną odpowiedź na tak trudne pytanie? I przy okazji kwestia bardzo ważna, czyli dlaczego to pytanie jest trudne, w jak wielu wymiarach i kontekstach. Po drugie – i to wydaje mi się boleśniejsze z punktu widzenia autorki, ale również przy analizie wspomnień, z którymi na nowo się mierzy: czy Akerman tak naprawdę znała swoją matkę?

W jednej sugestii pojawia się stwierdzenie, że rodzicielka po wojennych doświadczeniach obozowych ruszyła w życie z „martwym sercem”. Wszystko, co po wojnie, było bolesnym doświadczeniem emigracji. Być może także tej wewnętrznej, mentalnej. „Matka się śmieje” to coraz bardziej przejmujący obraz odtrącenia dziecka przez rodzicielkę, które nie było może dramatem wówczas, kiedy Akerman dojrzewała prawdopodobnie bez elementarnej czułości. To jest przeszłość mocno oddziałująca na dalsze życie. Na to, że relacje z matką zawsze były jakimś nieznośnym siłowaniem się. A teraz, kiedy starsza pani jest słaba w każdym możliwym znaczeniu, pozostaje jedynie bezradność dziecka, które przyznaje się do deficytów emocji już w ciele dorosłej i dojrzałej kobiety. Kobiety, która zarówno w swojej twórczości, jak i w związkach z innymi kobietami poszukiwała jakiegoś antidotum na bezsilność i poczucie wiecznej utraty czegoś, czego być może nigdy nie miała.

Pisanie, kreowanie, ucieczka w sztukę. Eskapizm formy i treści, niezgoda na prozę życia i tendencyjne od niej odwroty. A na drugim biegunie bezsenność, problemy z uzależnieniem od środków nasennych, niepewność swej wartości w przemocowym związku i przyglądanie się siostrze, która wie, czym jest przyjemność życia, bo szybko osadziła się w oczywistych i przewidywalnych rolach. „Matka się śmieje” to niepozbawiona egocentrycznego wymiaru, ale jednocześnie bardzo odważna i intymna proza konfesyjna. Wyznacza pewną przestrzeń, w której Akerman podejmuje kolejne próby zbliżenia z chorą matką, a jednocześnie oswojenia lęku przed jego możliwością. Wciąż są to jednak dwa bieguny, dwie osobne wrażliwości, dwie równie silne osobowości. Skomplikowany charakter bezpośredniego kontaktu jest tu zawoalowany przez prozaiczne relacje – suche i punktujące kolejne trudności w chorobie matki, niedające miejsca na obecność tego, co najważniejsze. I nie chodzi wcale o empatię dla schorowanego ciała z ukrytą w nim gdzieś głęboko kobietą, do której nie sposób dotrzeć.

Myślę, że największy niepokój rozpina się tu między zapamiętywaniem a zapominaniem. Jedno i drugie z wielu powodów jest bardzo trudne. Akerman usiłuje zapamiętać i odtworzyć, jaka matka była, by zrozumieć, kim się dla niej teraz staje. Z drugiej strony musi jak najwięcej zapomnieć, by to zrozumieć. To bardzo bolesny proces i bardzo bolesna konfrontacja. Matka cierpi fizycznie. Córka musi unieść inny rodzaj cierpienia, ale cały czas ma nadzieję na to, że będzie też coś wspólnego do wzięcia na swoje zdrowe barki w dalszą życiową podróż. Można odnieść wrażenie, że Chantal Akerman przegląda się we własnej matce, aby ujrzeć najpierw dziecko, potem dorastającą dziewczynę, a na samym końcu tę dojrzałą kobietę, która nie spogląda już na swoją życiową drogę z taką melancholią, złością i poczuciem wielokrotnej przegranej. W tym znaczeniu jest to opowieść o bardzo silnej relacji naznaczonej przez wiele zbiegów okoliczności kształtujących specyficzną jej toksyczność. Opowieść o bezsilności, ale jednocześnie byciu częścią rodziny. To też ciekawa sfera poznawcza tej książki.

„Matka się śmieje” nakreśla mentalną mapę obecności i nieobecności w relacjach rodzinnych Akerman. Centrum tych spotkań zawsze będzie matka – bez względu na to, czy dojdzie do nich w Belgii, w Stanach Zjednoczonych lub w Meksyku. Zaczynamy rozumieć, dlaczego autorka może przyglądać się członkom rodziny z dystansu, wspomniana mapa ma bardzo wyraźne kontury. Chantal Akerman wyruszyła w życie z konkretnymi doświadczeniami funkcjonowania w rodzinie, w której każdy poszukiwał sensu i wolności na własny sposób. A matka głównie patrzyła. Dzisiaj się śmieje. Znakomicie dobrany tytuł odsłoni swoją wieloznaczność, bo poza tym, że jest to pamiętnik goryczy i ironii, mówi również o bardzo ludzkim smutku i empatii doświadczenia granicznego. Matka godzi się z bezradnością wobec swojego ciała. Córka w emocjach nie chce czuć się bezradna jak matka. Ta rodzina kryje wiele gorzkich doświadczeń, ale Chantal Akerman nie opowiada o nich z goryczą. A na pewno nie tylko z nią. Dlatego jakkolwiek słaba językowo i wzbudzająca wątpliwości co do pracy redaktorskiej nad oryginałem, jest to jednak książka dużej mocy i specyficznej wykładni tego, jak zacieśniają się między kobietami więzi najważniejsze i pierwsze w kompulsywnej ucieczce przed przeszłością, w której coś te więzi niszczyło. Ważna opowieść o tym, jak jesteśmy niedoskonali w najbliższych relacjach.

2021-07-20

„Czerwony wilk” Jen Williams

 

Wydawca: Wydawnictwo Feeria

Data wydania: 28 lipca 2021

Liczba stron: 400

Przekład: Zuzanna Lamża

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: W konfrontacji z bestią

Wszelkie fantazje na temat genetycznego dziedziczenia zła to wciąż ogromne i niezagospodarowane spektrum tematów literackich. Od wieków opowiadają o tym rozmaite powieści. W literaturze pięknej zwraca się uwagę przede wszystkim na nieświadomość tego, w jakim stopniu jest się dziedzicem traum i patologii po bliższych czy dalszych przodkach. Aby stworzyć wokół tego tematu dobry thriller, wystarczy pewne kwestie przejaskrawić, a psychologię lub niedopowiedzenia narracji innego gatunku przekształcić w zaskakujący ciąg przyczynowo-skutkowy, za którym wciąż stoi niepewność, czy zło otrzymane w spadku po rodzicu nie będzie najgorszym życiowym piętnem, a być może pozostanie mrocznym ukrytym znamieniem, którego istoty nie chce się znać. Jen Williams – na co dzień specjalizująca się, z tego co wiem, w zupełnie innym gatunku literackim – znakomicie wykorzystała wskazany problem, tworząc bardzo niejednoznaczną w przesłaniu powieść. Tu prawda o sobie samym z jednej strony może zabić, z drugiej jednak – paradoksalnie dać ogromną siłę. „Czerwony wilk” to historia mrocznego przeznaczenia i fatalizmu powtarzalności losu, ale jednocześnie opowieść o najbardziej bolesnej tajemnicy, za którą stanęły dla kogoś nadzieja i szansa na lepsze życie.

Heather Evans przybywa do domu zmarłej matki. Kobieta popełniła samobójstwo. Córka już od lat nie utrzymywała z nią kontaktu, piekło ich relacji naznaczyło odejście ojca Heather. Teraz bohaterka zmuszona będzie do konfrontacji trudniejszej niż pamiętanie wciąż na nowo o tym, dlaczego zmarł jej ojciec i co spowodowało erozję relacji z matką. Okazuje się, że zmarła zabrała ze sobą wiele tajemnic. Heather odkrywa z przerażeniem, iż matka oddaliła się od niej, ale tkwiła w jakiejś mrocznej relacji z człowiekiem, którego uwięziono za potworne zbrodnie. Spędzając kolejne dni na analizie tego, co pozostawiła po sobie rodzicielka, Heather zaczyna odkrywać w sobie zaskakującą determinację. Musi dowiedzieć się, kim była jej matka, bo być może dzięki temu zrozumie, kim sama się stała. Zwłaszcza że ktoś przypomina jej o pamięci. „Wiem, czym jesteś” – te słowa powracają i rezonują w wyobraźni kobiety. Aby wejść w otchłań piekielnych tajemnic sprzed lat, decyduje się na stanięcie twarzą w twarz z seryjnym mordercą kobiet. A potem na kolejne z nim spotkanie… i kolejne…

Williams świetnie dynamizuje fabułę, wplatając w nią historię z przeszłości – przerażającą i poruszającą opowieść o samotności i rozpaczliwym poszukiwaniu wewnętrznej wolności. Ale także o tym, że za poczuciem bezpieczeństwa paradoksalnie może stać zbrodnia. Poznając retrospekcje, zbliżamy się do zrozumienia tego, kim jest Heather, ale docieramy do tego inną drogą. Bohaterka działa po swojemu. To jedna z tych pełnokrwistych postaci pierwszoplanowych, z którą czytający bardzo szybko mogą się zidentyfikować i kibicować jej działaniom. Można odnieść wrażenie, że to ona chwilami jest ciekawsza od seryjnego mordercy, mimo że brytyjska pisarka stara się, by jego wizerunek był bardzo niejednoznaczny. Heather Evans to kobieta silnego charakteru, doskonale znająca swoją wartość, wściekła na wszelkiego rodzaju nierówności płciowe, mająca za sobą epizod na zawsze zmieniający jej życie zawodowe. To jednocześnie kobieta poszukująca czułości i za wszelką cenę pragnąca zrozumieć, co takiego wydarzyło się w jej relacjach z matką, że zniknęła ta czułość, która powinna ukształtować ją na całe życie. Heather odkryje, że miłość matki była silna i trwała. Ale dowie się tego we wstrząsających okolicznościach. A wcześniej walczyć będzie z osaczeniem – ktoś wciąż znajduje się blisko niej i próbuje dać jej do zrozumienia, że nie wie ona o sobie tego, co najgorsze. I nie przeczuwa, jak przerażająca prawda może kryć się w milczeniu matki, która pozbawiła się życia.

Feminizowanie Jen Williams idzie w parze z niejednoznacznym prezentowaniem wizerunku tego złego, szalonego oprawcy, zdeprawowanego mężczyzny, do którego jednak zbliżamy się bardzo niebezpiecznie i z zaskoczeniem śledzimy wspomnienie pewnej mrocznej relacji. „Czerwony wilk” to opowieść o aniele i potworze. O tym, że czułość, za którą tak tęskni Heather, kiedyś uchroniła kogoś przed samozagładą. A jednocześnie jest to czułość z gruntu fatalna. Bardzo niejednoznaczne jest to, w jaki sposób autorka zbliża i oddala od siebie pewne postaci, ale najmocniej doświadczoną osobą, która zbierze wspomnienia i stanie twarzą w twarz z przerażającą przeszłością, będzie niczego niepodejrzewająca Heather. Kobieta silna siłą samotności, a może jednak siłą skrytej, lecz niebywale silnej miłości matki?

Ciekawa jest konstrukcja tej powieści. Jen Williams odwołuje się do archetypicznego strachu. Tu bać się należy dzikiej bestii – tytułowego wilka, ale w szerszym rozumieniu włochatego zwierza z przerażającymi kłami, który już w baśniach wzbudza paniczny strach najmłodszego czytelnika. Wokół figury zwierzęcej bestii autorka skoncentruje intrygę na tyle frapującą, że chwilami można zawiesić w wyobraźni etyczne racjonalizowanie tego, co jest dobre, a co złe. Podoba mi się również wykorzystanie baśni braci Grimm z ich pełnym grozy, tajemniczości i okrucieństwa wizerunkiem. Bohaterowie tej książki odczytują teksty Grimm jako metafory różnego rodzaju. Jeden z nich usiłuje za pomocą parafraz baśni opowiedzieć samego siebie. Widać dbałość o to, by konsekwentnie tworzyć tu atmosferę narastającej grozy z wykorzystaniem wizerunków istniejących już w naszej świadomości, które tylko trzeba przypomnieć. Innymi słowy: boimy się u Williams tego, czego zawsze się baliśmy, ale nasze uczestnictwo w strachu odbywa się w inny sposób. By poznać przejmującą historię o tym, w jaki sposób zbrodnia splotła się z dawaniem nowego życia. Bo „Czerwony wilk” to frapująca powieść o niezwykłym dawaniu życia i bezkompromisowym jego odbieraniu.

Dodatkowo autorka bardzo sprawnie korzysta z klasycznych elementów wykorzystywanych w prozie tego gatunku. Pusty dom, w którym dzieją się niezrozumiałe rzeczy. Napisane przed laty listy domagające się nowej interpretacji. Przestrzeń lasu będącego jednocześnie miejscem wyzwolenia i śmiertelną pułapką. Do tego jeszcze stare zdjęcia prowadzące tam, dokąd nie powinny prowadzić. Klasyczny zestaw „straszaków”, ale na szczęście wykorzystany w bardzo inteligentny sposób – bez wtórności i banału. Biorąc pod uwagę również to, że fraza Williams jest jednocześnie dynamiczna i niejednoznaczna, otrzymujemy bardzo dobry thriller z takim rodzajem wiszącej nad nami niepewności, że opuszcza się świat przedstawiony z ulgą, lecz jednocześnie świadomością, że dramat głównej bohaterki wcale się nie kończy. To świadectwo tego, że można literacko skomplikować opowieść o fatalnej namiętności na tyle, by wydobyć z niej dużo więcej, niż przewiduje czytelnik. Intrygująca opowieść o „potworach z lasu”, zderzeniu dobroci z psychopatią i o tym, że jesteśmy często nieświadomymi uczestnikami dramatycznych historii, które ukształtowały nas bez naszej wiedzy.

2021-07-16

„Dom” Emma Becker

 

Wydawca: Filtry

Data wydania: 7 lipca 2021

Liczba stron: 416

Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Prostytucja i kobiecość

Nie muszę mieć bezpośredniego kontaktu z wirusem lub bakterią, by wiedzieć, że są groźne i mogą pozbawić mnie życia. Nie muszę testować rajskiej plaży w tropiku, gdyż wiem, że taka forma rekreacji w żaden sposób by mnie nie satysfakcjonowała. Nie potrzebuję skakać ze spadochronem, aby przekonać się, iż pewnej dawki adrenaliny moje serce mogłoby nie znieść. Nie muszę odwiedzać domu publicznego, by z grubsza wiedzieć, jak funkcjonuje jako instytucja, oraz zdawać sobie sprawę, że w krajach takich jak Niemcy większość zatrudnionych w takich miejscach kobiet jest świadoma tego, na czym polega ich zawód, ceni sobie tę pracę, rozlicza się z fiskusem jak każdy pracujący obywatel i prawdopodobnie musi choć odrobinę lubić swoje zajęcie, by móc je wykonywać bez mentalnej opresji. Naprawdę całkiem sporo wiedziałem i wielu kwestii byłem świadom bez lektury „Domu” Emmy Becker. Zdaję sobie sprawę, że na wstępie trochę trywializuję zarówno formę, jak i treść tej książki, bo rozumiem, że miał to być pomysł pewnej intelektualnej instalacji – jakiejś przestrzeni do rozważań mających na celu udowodnienie tezy (niekoniecznie tu czytelnie przedstawionej), że aby naprawdę opowiedzieć kobietę, trzeba napisać o prostytucji. Czyli coś znacznie ważniejszego niż relacja z empirycznych doświadczeń.

Myślę, że w tym, co zrobiła autorka, a przez dwa lata pracowała jako prostytutka w domu publicznym, jest sporo różnego rodzaju nadużyć. Mam wrażenie, że część tych nadużyć Emma Becker sankcjonuje przede wszystkim dlatego, że świat, w którym się znalazła, był nie tylko jej świadomym wyborem, ale czymś na kształt pola badawczego. O ile jestem w stanie zrozumieć, że część doświadczeń była konieczna, by napisać o samoświadomości, wolności wyboru czy tożsamości kobiety poddanej ostracyzmowi od samego początku istnienia ludzkości, o tyle zupełnie nieetyczne i zwyczajnie niesmaczne wydają mi się te obszerne fragmenty, w których Becker opowiada o swoich klientach – mężczyznach, którzy na prostytutki przenoszą swoje emocje, pragnienia, potrzeby i fiksacje. Ten oczywisty wniosek staje się w „Domu” czymś w rodzaju prawdy objawionej, ale cały czas mam przed oczami metodyczne odtwarzanie tych spotkań z płcią przeciwną, z których Becker oferuje nam pełne pogardy i wyższości relacje, a następnie ogniskuje w nich nieco głębsze refleksje, próbując pokazać, że funkcjonowanie domu publicznego zawsze jest powiązane z nietypowymi konfrontacjami obu płci. Nie bronię tych wszystkich mężczyzn, z których Becker sobie dworuje, i ten zarzut nie ma żadnego związku z solidarnością testosteronu, bo daleki jestem od takich bzdur, a przez cały czas, zwłaszcza czytając te sceny, chciałem zrozumieć, w jaki to oryginalny sposób autorka chce opowiadać nam o kobiecości. Przez tych ludzi? To nic, że żadnemu mężczyźnie nie wyrządziła krzywdy, bo tu wszystko jest anonimowe. Chodzi o sam zabieg przypominający populistyczną ukrytą kamerę.

Przyznam, że zmęczyła mnie i trochę osaczyła konstrukcja „Domu”. Były fragmenty celne, drapieżne, niepozbawione inteligentnego poczucia humoru. Ale ta narracja została podzielona aż za bardzo. Nieuporządkowanie refleksji, choć zapewne zamierzone, wzmaga podczas lektury wrażenie jakiegoś strukturalnego chaosu i to naprawdę niekorzystnie wygląda, bo mimo całej swojej oryginalności jest to książka z obszernymi fragmentami, które po prostu nużą. To wszystko rozpina się trochę między intelektualizmem i czasem frapującymi refleksjami a prymitywną wulgarnością, której jest tu za dużo, a miejscami Becker wkracza w rejon taniej obrzydliwości, kiedy opowiada o fekaliach pojawiających się w jednym ze spotkań z klientem. Daleko mi do tego, by się tą opowieścią zbulwersować. Naprawdę przez cały czas dawałem jej szansę. Chciałem uchwycić istotę „Domu”, ale wszystko wydawało mi się tutaj nieczytelne, niezmierzające w jakimś konkretnym kierunku. Nie tylko dlatego, że autorka najpierw przez pięćdziesiąt stron pisze o tym, że zaczyna książkę, a potem przez ostatnie sto na temat tego, że będzie ją kończyć. W zasadzie trudno jest mi zrozumieć, co miało być takiego istotnego w dwuletnim byciu prostytutką i które z tych przeżyć oraz przemyśleń stały się tak wyjątkowe, że miały wypływać tylko z tego szczególnego doświadczenia. Problem książki Becker jest dość duży. Myślę, że zasadniczo chciała opowiedzieć o jakichś specyficznych relacjach z kobietami i o samej kobiecej wolności, o honorze i świadomości potrzeb swojego ciała, o ciele w kontekście biznesowym, a także o tym, że prostytucja ma swoją tożsamość, coś do tej pory nam umykającego, coś skreślonego przez stereotypowe odium czy uprzedzenia wynikające z tego, z czego wyrośliśmy jako rzekomo dojrzałe istoty społeczne. Nie za bardzo jednak widzę celowość „Domu”, nie mogę jej odnaleźć w tym, co autorka na początku zakłada.

A zaczyna się ten parareportaż frapującym stwierdzeniem, że będzie to książka o „sentymencie niemożliwym do wytłumaczenia”. Becker ma już za sobą doświadczenie prostytucji i żegna się z tytułowym domem. Towarzyszą temu fetysze i przekonanie, że oto pisarka doświadczyła w nim czegoś niezwykłego. Nie miała na celu tylko intelektualizowania pożądania. Odnieść można wrażenie, że odchodzi z miejsca, w którym doznała czegoś wręcz mistycznego. Tymczasem nie ma w tej narracji ani jakichś sugestywnych opowieści o wyjątkowej bliskości z koleżankami po fachu, ani też o tym, jaki rodzaj kobiecych relacji tworzy dom publiczny i co tak naprawdę wyjątkowego może być w tym, że kobiecość opowie się poprzez cielesność albo przez relacje z klientami. Mam na myśli te pozbawione biznesowego wydźwięku, który jednak też jest tutaj wciąż obecny.

Zmierzam do dość prostej konkluzji: nie wiem ani tego, dla kogo jest „Dom”, ani tego, które konteksty opowiadania o kobiecie przyjmuje za zasadnicze dla całej konstrukcji. Becker chciałaby nazwać zawód, ale równocześnie zbliżyć się do swojego ciała i jego potrzeb. Określić niepewne statusy relacji damsko-męskich wpisanych w konkretny schemat umowy społecznej, lecz również wyjść poza tę umowę – wieloznacznie określić, czym jest pożądanie rozdzielone na płcie, i wskazać, że w przypadku jednej jest to zawsze po prostu okazja do skorzystania, a w przypadku drugiej coś o znacznie szerszym kontekście. I tak, „Dom” pozwala mi ujrzeć kobietę w wyjątkowy sposób. Pokazuje, jak wieki opresji narzuciły kobiecości role. W swoich rozmaitych rozważaniach Becker przyrównuje prostytucję do swoistej matni, a ja samą tę książkę odebrałem jak pułapkę – nie tylko dlatego, że ma być w założeniu oryginalna i kontrowersyjna. Cały czas miałem wrażenie, że autorka chce opisać pewną nieistniejącą w świadomości społecznej przestrzeń, a następnie oprowadzić nas po niej, ale zupełnie nie wiem, co w niej miałem odnaleźć. Podkreślam raz jeszcze: jakkolwiek duża jest wartość poznawcza „Domu”, powstał on z nadużyć, a relacja prowadzona jest z pozycji kogoś, kto reżyseruje rzeczywistość, niekoniecznie rozumiejąc jej skomplikowany charakter. Mimo że fragmenty eseistyczne są tu ciekawsze i lepiej napisane niż te reporterskie, uznaję narrację Becker za jedno z większych rozczarowań czytelniczych.

2021-07-13

„Skóra” Liam Brown

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 7 lipca 2021

Liczba stron: 336

Przekład: Joanna Dżdża

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: W izolacji

Pandemia COVID-19 sprzyja promocji wielu postapokaliptycznych książek z zarazą w tle. Ostatnio ukazała się świetna „Kwarantanna” holenderskiej pisarki Wytske Versteeg, której promowanie w połączeniu z obecną sytuacją wypadło wyjątkowo nietrafnie. Przede wszystkim przez to, że epidemia jest tam w dalekim tle i w założeniu jej obecność ma jedynie poszerzać ciekawy egzystencjalny wymiar książki. W przypadku „Skóry” Liama Browna łączenie jej z tym, co zrobił ze światem koronawirus, jest nie tyle zasadne, ile doskonale sprzężone. Dlaczego? Gdyby COVID-19 miał śmiertelność choćby eboli, ta powieść wybrzmiałaby wyjątkowo przerażająco. Jej wizyjność stałaby się kompatybilna z tym, co przeżywamy, a obecnie jest mrocznym memento tego, co moglibyśmy przeżyć. Czyta się „Skórę” w zasadzie „na raz”. Naprawdę to jest taka powieść, do której się siada i od razu chce się ją przeczytać w całości. Napisano ją w taki sposób, że może być scenariuszem znakomitego filmu, a jednocześnie jest powieścią niezwykle dynamiczną z coraz to nowymi zagadkami i tajemnicami. Brown bardzo plastycznie oprowadzi nas po świecie, w którym człowiek staje się gatunkiem zagrożonym, a codziennością jest absolutna izolacja od innych, ale w całym tym dynamizmie pozostaną celowo stworzone ciemne plamy, zagadki nierozwiązywalne, zdarzenia albo motywy pozostawiające w dużym zdumieniu. To zatem znakomity thriller, w którym faktycznie możemy się dokładniej przejrzeć, biorąc pod uwagę to, czego doświadczyliśmy z pandemią COVID-19. Jednak jego moc to głównie konstrukcja świata przedstawionego oraz dylematy głównej bohaterki. O świecie zarazy i odosobnienia brytyjski pisarz opowie nam sugestywnym kobiecym głosem.

Angela od pięciu lat nie dotykała żadnego członka swojej rodziny. Jej mąż i dwójka dzieci wiodą codzienne życie w odizolowanych od siebie przestrzeniach, a komunikują się jedynie dzięki komputerom i telefonom. Przed ekranami wspólnie jedzą, kłócą się i rozwiązują rodzinne konflikty. Ale nie są sobie w stanie powiedzieć niczego, co dotyczy ich prawdziwych emocji w związku z zarazą, która nie zna kresu. Tak wygląda życie każdej rodziny. Tak uporządkowany został świat, aby pozostali przy życiu ludzie mogli skutecznie chronić się przed wirusem grypy Cebu roznoszącym się w powietrzu i powodującym, że ludzka skóra staje się stygmatem oraz czymś, przed czym trzeba się bezwzględnie chronić.

Dość o pomyśle na świat przedstawiony Browna, bo „Skóra” jest powieścią, z którą trzeba się obchodzić delikatnie, aby nie zdradzić jakichkolwiek szczegółów. Konieczne jest jedynie dodanie, że Angela pewnego dnia – podczas patrolu sąsiedzkiego po otwartej przestrzeni miasta – dostrzega człowieka, który nie ma na sobie kombinezonu, nie jest zabezpieczony maską. Jej pierwsze skojarzenie to „szaleniec”. Kto i na jakich warunkach dopuścił je do umysłu bohaterki? Dlaczego tak formułuje pierwszą myśl dotyczącą człowieka wyglądającego i zachowującego się inaczej niż wszyscy inni, którzy żyją w świecie zaanektowanym przez zabójczego wirusa?

Liam Brown świetnie portretuje ewolucję światopoglądu i emocjonalną burzę, które stają się udziałem doświadczonej życiowo kobiety. Angela jest pewna swego męża, relacji z córką i synem. Do określonego tu wyraźnie momentu. Do czasu, kiedy uświadomi sobie, co tak naprawdę dzieje się z jej najbliższymi i z nią samą, gdy na co dzień ich światem jest ekran komputera, a najsilniej odczuwaną emocją – wyobcowanie ze świata. W „Skórze” widzę dwie niebezpieczne przestrzenie – tę miejską, na zewnątrz, ponurą i pustą, w której natura pozwala sobie na wszelkie przejawy życia, bo zniknęli ludzie. Dużo ciekawsza jest jednak druga – pole nieograniczonych wręcz możliwości wyobraźni, które dają szybkie łącze internetowe i dostęp do najnowszych osiągnięć technologii informacyjnych. Wirtualnie dostępne jest wszystko, każdy rodzaj raju i każda możliwość, aby odnaleźć się ze swoimi trudnymi emocjami. Ale to wszystko ma swoją cenę. Czy dla Angeli bardziej niebezpieczne będzie wyjście na zewnątrz i przemierzanie opustoszałych ulic, czy kontakt z komputerem, w którym mogą kryć się wszelkie upiory, o jakich nawet by nie pomyślała?

Akcja „Skóry” toczy się dwutorowo i bardzo sprawnie zazębiają się te narracje, dzięki którym lepiej widzimy, czym jest rodzina Angeli w obliczu sytuacji krytycznej. A właściwie czegoś, co każe raz na zawsze zdefiniować pojęcie „będzie dobrze”. Świat zobrazowany przez Browna jest bezkompromisowy i wymagający. Choroba zdziesiątkowała ludzkość, a ci, którzy przetrwali, muszą na stałe przystosować się do nowych warunków funkcjonowania wyznaczanych przez władzę. W „Skórze” światem zewnętrznym rządzi armia i policja. Ludzie są w bezpiecznym miejscu, ale gdzieś w tle wciąż powtarza się pytanie retoryczne o to, czy na pewno gwarantuje im to poczucie bezpieczeństwa.

Bo przecież jest to opowieść przede wszystkim o wielu obliczach samotności. O tym, jak potrafi być destrukcyjna, jak zmienia człowieka, jak wykoślawia i niszczy relacje międzyludzkie. Gdyby „Skóra” niosła tylko takie przesłanie, nie byłaby książką wartą uwagi. Najciekawsza jest tu postać Angeli ze wszystkimi dylematami, z jakimi zmaga się jej umysł od samego początku. Bohaterka z jednej strony doskonale rozumie obecny kształt świata. Z drugiej jednak – coraz mocniej będzie ją prześladować przekonanie, że tkwi w fizycznej i mentalnej klatce. A może również społecznej i kto wie, czy nie politycznej? Autor skupia się na wewnętrznych dylematach oraz przemianach kogoś, kogo uformował – także emocjonalnie – świat uznany już za niebyły. Aby lepiej ujrzeć dramat Angeli, należy poświęcić uwagę wspomnianym retrospekcjom. Dzięki temu stworzona zostaje tu przestrzeń do rozmyślań na temat tego, co kształtuje nasze człowieczeństwo i spełnione uczestnictwo w rolach społecznych. Angela jest żoną, matką, ale także córką – już sierotą. Przede wszystkim jednak kobietą skrzywdzoną przez okoliczności, z trudem utrzymującą szczątkowe relacje z najbliższymi, tracącą dużo więcej, niż jest w stanie sobie wyobrazić.

A w tym wszystkim świetna fantazja o dramacie nierozpoznawania uczuć, o eskapizmie emocjonalnym, o dekonstrukcji świadomości ukształtowanej przez świat dostatku i przesytu. Także o tym, że możemy być dla siebie największymi wrogami, a wirus egzemplifikujący zagrożenie udowadnia nam, że cały świat i stworzone w nim relacje mogą być iluzoryczne. Liam Brown nie narzuca tego, co w jego świecie przedstawionym jest dobre, a co złe. Stara się niuansować problemy, które chcielibyśmy widzieć w jakimś oczywistym świetle, ale udaje mu się stopniować napięcie niedopowiedzeniami i ostatecznie pozostawiać czytelników w silnym dyskomforcie. To nie tylko postapokaliptyczny thriller o ludzkiej emocjonalności i postrzeganiu zmian w świecie. To przede wszystkim świetnie napisana historia tego, że ludzkość zaskakująco łatwo daje się upokorzyć i staje się wyjątkowo bezradna w obliczu doświadczenia granicznego. Proza o bardzo dobrym rytmie i takim sposobie budowania kolejnych scen, że absorbuje całkowicie. Brzmi wyjątkowo przerażająco w kontekście pandemii COVID-19.

2021-07-09

„Wąski pas lądu” Christine Dwyer Hickey

 

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 24 czerwca 2021

Liczba stron: 496

Przekład: Magdalena Iwińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Niepokój na Cape Cod

Nie wiem, na ile uważnie Christine Dwyer Hickey zbliżyła się do postaci Edwarda Hoppera przed napisaniem tej książki, ale cały czas miałem przekonanie, że pisze dokładnie tak, jak on malował. Wyraziste, czasem nawet zbyt wyraziste kontury melancholii i samotności. Napięcie między poszczególnymi scenami w powieści, w której tak naprawdę nic się nie dzieje, a zwolennicy wartkiego przebiegu akcji mogą odrzucić ją jako senną. Bardzo mi się podoba fantazjowanie Hickey przede wszystkim o tym, co tworzyło związek Hoppera z Josephine Nivison. Pewnie dlatego, że opowiadając o specyficznej relacji, o związku będącym ciągłą walką i naznaczonym dwoma rodzajami wyobcowania, autorka chce opowiedzieć historię smutku, braku możliwości, bezradności i goryczy. Wszystko w malowniczej scenerii Cape Cod, gdzie majętni Amerykanie o dobrych manierach i dystyngowanym sposobie bycia toną w hipokryzji i udowadniają, że Ameryka początku lat pięćdziesiątych minionego stulecia nie jest ziemią obiecaną – na pewno nie dla wrażliwego chłopca, wojennej sieroty, straumatyzowanego dziecka, które wbrew temu, co wciąż mu się powtarza, nie czuje się w Ameryce bezpieczne. Odnajdzie za to przestrzeń bezpieczeństwa w domu Hopperów iskrzącym od napięć, które dziecko zniweluje.

Christine Dwyer Hickey pięknie zatrzymuje pozornie nieistotne momenty. Dokłada do tego paletę środków stylistycznych, dzięki którym ludzki niepokój skonfrontuje z harmonią nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej. Czyta się „Wąski pas lądu” z niesłabnącym poczuciem, że doskonale kumuluje on to, co w człowieku warte opisania, czyli wszystkie gorące i negatywne emocje, a jednocześnie roztacza przed nami wizerunek pozornej sielanki. Tu nic nie dzieje się nagle i gwałtownie, choć przecież ta powieść jest brzemienna w gwałtowność rozczarowań i rozpaczy. Intrygujące jest również przyglądanie się relacjom bezdzietnego małżeństwa, w którym nieznane dotąd emocje i zachowania wyzwala bliskość dwóch chłopców równie zagubionych jak małżonkowie w swym związku.

Niesamowity jest już pierwszy opis Edwarda Hoppera. Potem Hickey zarysowuje jego sylwetkę wyraźnie, ale wciąż pozostawia szeroki margines interpretacji, bo większy dostęp mamy do emocji jego żony, i mam wrażenie, że to ona jest tu protagonistką, a Hopper jakby przypadkowym, lecz ważnym elementem tła – jak na którymś ze swoich obrazów. Poznajemy człowieka, który poszukuje inspiracji. Bezskutecznie, choć konsekwentnie. Jest już uznanym malarzem, jednak wciąż chce namalować emocje, których jeszcze nie udało mu się wyrazić. Jak wspomina jego żona – wciąż „szuka swojego nieba”. Przyjrzymy się, w jaki sposób osaczenie w najbliższej artyście relacji wpływa na jego sposób postrzegania tego świata, który żona chciałaby mu napisać, wykreować, wyreżyserować, stworzyć. Hopper nie tyle szuka czegoś nowego w swojej twórczości, ile przede wszystkim stara się znaleźć drogę wyjścia ze związku, który go osacza.

Żona stoi na przeszkodzie wszystkiemu. Codzienne rytuały sprawiają Hopperowi radość tylko wówczas, gdy ona śpi albo nie ma jej w pobliżu. Tymczasem dużo ciekawiej sportretowana postać kobiety u Hickey jest jednocześnie przejmującym osamotnieniem i wykluczeniem. To nie jest obraz zaborczej miłości, choć sporo w tej relacji zachowań przemocowych i wizerunek jest przez to bardzo sugestywny, kiedy na przemian doświadczamy przemocy oraz czułości. Myślę, że w dużej mierze Christine Dwyer Hickey portretuje relację pełną niezrozumienia istotnych potrzeb. Jednocześnie można dostrzec, że związek małżeński Hoppera jest równie silny jak mocne były linie, którymi kreślił swoje postacie. Istotne jest również używanie przez autorkę zaimków – bardzo częste i konsekwentne. One jakby oddalają nas od pełnych emocji postaci, „studzą” je i dają komfort nieuczestniczenia w tym, co pożera i niszczy bohaterów. A jednak jesteśmy bardzo blisko tego wszystkiego. Blisko związku, w którym toczą batalię dwie artystyczne osobowości. Związku uzupełniania i destrukcji. Wszystko w idyllicznym, jak można by sądzić, otoczeniu, które z pewnością takie nie jest.

Obok Hopperów mamy również dwie postacie chłopców, którzy z różnych powodów mierzą się z wyobcowaniem. Przybywający na Cape Cod Michael bardzo długo jest w narracji po prostu chłopcem. Później jego tożsamość egzemplifikowana przez imię zostanie narzucona przez otoczenie. Tymczasem już w pierwszej wyraźnej scenie widzimy stanowczy bunt dziecka, które powinno doceniać nowy świat, nową rodzinę i poczucie bezpieczeństwa. Wciąż przeżywający wojenne i powojenne traumy chłopiec odnajduje to ostatnie w domu, w którym pozornie nie można dostać niczego, czego to dziecko oczekuje. Drugi chłopiec, mały Amerykanin z krwi i kości, ma również niespełnione oczekiwania. Obaj mierzą się z poczuciem straty. Obaj są zmuszeni do tego, by stać się sobie bliscy, choć wiedzą, że to niemożliwe. A przecież Christine Dwyer Hickey opowiada właśnie o niemożliwym – potężnie silnej relacji malarza i jego żony, w której im bardziej eroduje to, co najcenniejsze w związku, tym mocniej zacieśniają się więzi. A w nich znajduje się miejsce na czułość dla osamotnionego dziecka.

Ta wojenna sierota, chłopiec na pierwszym planie, to pewna symboliczna nadzieja amerykańskiego humanizmu na zwycięstwo nad pożogą i okrucieństwem drugiej wojny światowej. Tymczasem dziecko bojące się tuneli i wciąż widzące w lustrze przerażającego bezzębnego człowieka odnajduje swoje miejsce tam, gdzie pozornie nie powinno go odnaleźć. Dom Hopperów paradoksalnie stanie się dla kogoś bezpieczną przystanią. Miejscem, w którym rozgrywa się znakomita wiwisekcja związku pełnego oczekiwania na coś lepszego, co może nigdy nie nadejdzie.

„Wąski pas lądu” to powieść statyczna, dla koneserów scen i dialogów, które na co dzień nie dynamizują fabuły. Jednocześnie to przepełniona dramatycznym dynamizmem książka. Te dramaty nakreślone przez Christine Dwyer Hickey mają wymiar prywatny, ale również społeczny, bo ta książka to panoramiczna i smutna diagnoza amerykańskiego mitu o lepszym powojennym życiu, który konfrontuje się z tym, jak ten powojenny ład widzi choćby dziecko mające się w nim odnaleźć. To także ciekawe studium uzależnienia się od drugiej osoby, studium zachłanności i bezradności jednocześnie. Rzecz o różnego rodzaju niedopasowaniach i specyficznej wrażliwości artystycznej. A także powieść o oryginalnym zainteresowaniu drugim człowiekiem, którego wyraz Edward Hopper dał w swoich obrazach.

2021-07-07

„Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” Roxane Gay

 

Wydawca: Cyranka

Data wydania: 15 czerwca 2021

Liczba stron: 320

Przekład: Anna Dzierzgowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji: Wobec kilku opresji

Roxane Gay na wstępie stanowczo stwierdza, że nie jest to książka motywacyjna. Mam jednak inne zdanie. Jakkolwiek bolesna i niebywale smutna jest ta opowieść, stanowi jednocześnie dowód na to, że mimo dyskomfortu bycia sobą i presji otoczenia dotyczącej wyglądu można stoczyć heroiczną walkę o samostanowienie. I ją wygrać. „Głód” mówi o pragnieniu wolności, pozornej niemożności jej osiągnięcia i o tym, że jednak jest ona możliwa. To wyznania kobiety, która pomimo okoliczności, nienawiści do siebie i świata oferującego jedynie pogardę stanęła do bitwy nie tyle ze swoim ciałem, ile przede wszystkim z poczuciem bycia w każdym wymiarze gorszą. To bardzo dramatyczna książka, a jednocześnie pełna ekspresji i swoistej pasji w opowiadaniu o tym, że można pojednać się ze sobą na przekór opresji i przemocy. Z drugiej strony to przejmujący dziennik wyobcowania. Relacja ze świata, który jedynie punktował, oceniał, odsuwał, drwił. „Głód” jest również historią rozpaczliwego poszukiwania bezpiecznego miejsca dla siebie oraz swojego ciała. Ta narracja pokazuje dotkliwą nieprzystawalność autorki a do otoczenia, ale przede wszystkim staje się świadectwem wewnętrznego rozdarcia – tego, jak bolesną i trudną walkę trzeba toczyć z samym sobą uwięzionym w otyłym ciele. Czym różni się utrata panowania nad fizycznością od poczucia kontroli nad swoją bezsilnością wobec tego zjawiska? I czym jest odium wobec ciała w rzeczywistości, która staje się coraz bardziej okrutna i nakazuje nienawiść do niego jako czegoś będącego odstępstwem od kulturowego rozumienia spełnienia i samoakceptacji?

Roxane Gay opowiada o tym, co dzieje się z umysłem, kiedy ciało staje się klatką. Ta wstrząsająca wiwisekcja odbywa się za pomocą prostych, jednoznacznie brzmiących fraz. Większa część „Głodu” to zdania oznajmujące wpisane między kolejne kropki nieśmiało i jednocześnie stanowczo. Gay oskarża przede wszystkim siebie – o to, jaka się stała. O to, że chciała kompulsywnie skryć swą kobiecość, stać się niewidzialna i nieosiągalna, a doprowadziła do tego, że świat zaczął ją na każdym kroku osądzać i oceniać. Bo jak wspomina autorka: „Kiedy masz nadwagę, twoje ciało staje się pod wieloma względami sprawą publiczną”. I wówczas wszyscy cię widzą. Wszyscy widzą to, co jest dla nich obrzydliwe.

Ta książka to wyjątkowo przejmujący pamiętnik wrastania w nienawiść do samej siebie. A także opowieść o tym, czego nienawidzimy, ponieważ jesteśmy sterowani przez kulturowe i społeczne wzorce. W tym znaczeniu „Głód” traktuje o podwójnej opresji i sytuacji, z której pozornie nie ma wyjścia. Gay nie jest w stanie zmienić swoich rozmiarów, których nie akceptuje, a świat nigdy nie będzie akceptował otyłości, bo przecież oznacza ona, że ktoś ma „niezdrowe relacje ze swoim ciałem”. Z jednej strony to książka o tym, jak rujnująca stała się relacja Gay z własną cielesnością. Z drugiej jednak – wybrzmiewająca wyjątkowo mocno i przejmująco historia tego, że nasze myślenie o ludziach z nadwagą od zawsze skażone jest wpływem toksycznych wzorców.

Opowiadając o swojej otyłości, Roxane Gay mówi o stygmacie pamięci. Początkiem cierpienia jest gwałt, kontynuacją – właśnie pamiętanie o nim. Ciało zaznało niezawinionej przemocy. To zbrodnia, po której nastąpiło dodatkowe zbrukanie – narastające obrzydzenie do siebie i przekonanie, że nigdy nic się nie zmieni na lepsze. Analizując przeżytą agresję seksualną i trwającą mimo to silną relację z jej sprawcą, Gay zbliża się w „Głodzie” do innej ciekawej książki o piętnie gwałtu. Mam tu na myśli „Rzeczy, o których nie rozmawiałyśmy, kiedy byłyśmy dziewczynami” Jeannie Vanasco. Obie te książki opowiadają o trudzie nieustannego konfrontowania się z traumą naznaczającą świadomość, wpływającą na światopogląd i większość najważniejszych wyborów życiowych. Jeśli Gay opowiada o seksualnym oprawcy głównie z perspektywy wiecznie przerażonej ofiary, która nigdy nie odbuduje poczucia własnej wartości, Vanasco mówi o specyficznej próbie wyjścia naprzeciw wspomnieniu gwałtu. Obie te książki traktują o reakcji na najbardziej intymny rodzaj opresji. O ile Vanasco usiłuje znaleźć życiową harmonię poprzez konfrontację z tym, co się stało, o tyle Gay chce mierzyć się przede wszystkim ze swoimi emocjami i przemyśleniami. Z tym, jak postrzegała siebie jako dziewczynę po gwałcie i jak bardzo to zdarzenie odebrało jej kobiecą podmiotowość.

Autorka nie do końca tłumaczy się z tego, dlaczego stała się otyła. „Głód” to raczej pamiętnik oddalania się Gay od świata, w którym kobieta milczy po doznanej przemocy, milczy, gdy kultura usiłuje modelować to, jak ma żyć i wyglądać, a także milczy, gdy jest stygmatyzowana ze względu na to, że nie pasuje do wzorców. Gay głośno przemawia w imieniu tych kobiet, które osuwają się w milczenie i bezradność, choć autorka stale podkreśla intymny charakter książki. Opresyjność świata doświadczana przez Roxane Gay wynika z pozwolenia – z różnych powodów – na wolność funkcjonowania w nim tego, co patologiczne, wykoślawione, z gruntu niesprawiedliwe i okrutne. W tym świecie dominacji i wolności mężczyzny upokorzona dziewczynka zamienia się w kobietę, którą upokarza jej własne ciało. A potem pogrąża się w obrzydzeniu do samej siebie, podczas gdy obrzydliwy jest świat, w którym intymność krzywdy sprawia, że mówienie o niej jest czymś niestosownym.

„Głód” nie jest niczym niestosownym. To bardzo sugestywna opowieść o takim życiu, w którym – jak wspomina autorka – „bycie sobą budzi lęk”. Najbardziej przejmująco brzmi jako historia autoagresji, a potem walki z bezradnością wobec siebie. Można zastanowić się nad tym, czy postępująca autodewaluacja nie jest największą krzywdą doświadczoną przez Roxane Gay, ale jej pamiętnik mówi również o tym, że z nienawiści do siebie i nienawiści świata do bycia niestandardową rodzi się swoista determinacja. I nowe życie. Autorka opowiada ze szczegółami, jak trudno jest jej zbliżać się do drugiego człowieka, kiedy nie czuje się bliska sobie. A jednak tego próbuje, przeżywa coś, do czego nie jest przekonana, ale za czym może stać pozytywna zmiana. Walczy. I opowiada o tym, że walka z samą sobą, swymi wspomnieniami i swoim społecznym wizerunkiem jest najtrudniejsza, jednak trzeba ją podjąć.

Bardzo specyficznie funkcjonuje tu również motyw tytułowego głodu. Głodna pożegnania z bólem – to najciekawsza metafora. To książka o szeroko rozumianym niedosycie, a jednocześnie historia tego, jak przywyka się do poczucia zbędności i jak trudno potem przekonać samą siebie, że to, co zbędne, to przede wszystkim balast nieprzepracowanych emocji, a nie swojego ciała. To ciało jest również symbolem przemiany prywatnej walki w wojnę o samostanowienie w świecie usiłującym uniemożliwić bycie samodzielnym. „Głód” pokazuje, że przemoc i pogarda determinują życie ludzkie, ale jednocześnie jest głosem kogoś, kto stanowczo się im sprzeciwia. To zapis bolesnego doświadczenia istnienia przez ludzi otyłych i rzecz o tym, jak łatwo stygmatyzacja narzuca pewne emocje oraz sposób postępowania. O rozpaczy, z której można się wydobyć, ale też o napiętnowaniu, z którym przez cały czas trzeba toczyć nierówną walkę.

2021-07-05

„Nasze idealne małżeństwo” Loreth Anne White

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 30 czerwca 2021

Liczba stron: 416

Przekład: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Australijskie tajemnice

Przyznam szczerze, że w mojej wyobraźni dość rzadko thrillery jako gatunek „robią swoją robotę” na całego. Może dlatego, że przeczytałem ich za dużo, aby potem napisać własny, a może przez to, że autorzy nie zawsze wykorzystują potencjał, który stwarzają swoją historią. Ciarki na plecach przy tego typu książce miałem w tym roku tylko raz i była to powieść Johna Marrsa „Co się skrywa między nami?”. Przyznam, że „Nasze idealne małżeństwo” też mogłoby nosić taki tytuł, jednak ten dobrany przez polskiego wydawcę wybrzmiewa tutaj perfekcyjnie, kiedy poznamy wszystkie tajemnice przygotowane przez Loreth Anne White. Myślę, że zwolennicy gatunku powinni zapamiętać to nazwisko i kibicować, by zostały przetłumaczone inne narracje tej autorki. Jeśli są choć w połowie dobre jak ta, warto na nie czekać. White ujęła mnie tym, jak dopracowuje szczegóły tworzące historię pozostawiającą w dużym niepokoju. Narasta on stopniowo, a im bliżej zakończenia, tym mocniej się utrwala w wyobraźni. I niekoniecznie dlatego, że poznaliśmy rozwiązania finałowe. Bo w przypadku tej świetnej powieści trudno o stwierdzenie, że coś poznaliśmy…

To, co szczególnie przykuwa uwagę, to australijskie tło tej historii. White pisze sugestywnie, porusza każdy nasz zmysł – czujemy niepowtarzalną atmosferę dramatycznych wydarzeń pośród bujnej australijskiej przyrody. Scena odnajdywania okaleczonych zwłok doskonale łączy grozę z pięknem. Czuje się szum wody, błyskawice w opisywanej burzy uderzają niemal przy nas i można wręcz dotknąć fauny i flory antypodów. To tak, jakby Australia tchnęła w tę historię swój żar i jednocześnie tajemniczość. W tej malowniczej scenerii rozegrają się zdarzenia tak nieprzewidywalne, że nic nie zmusi do odłożenia tej książki. Loreth Anne White proponuje hipnotyzującą i wyjątkowo zwodniczą opowieść o sile kobiecych emocji – o nienawiści oraz zemście, ale również o tym, jak nieprzewidywalne i zaskakujące mogą być motywy postępowania kobiety skrzywdzonej.

Kanadyjska bogaczka Ellie nie może poskładać swojego życia po tym, jak zakończyła małżeństwo i w traumatycznych okolicznościach pożegnała się z trzyletnią córką. Jej ukochana dziewczynka utonęła, a wraz z jej śmiercią rozpadło się wszystko, co dawało bohaterce poczucie bezpieczeństwa. Przyglądamy jej się w momencie, w którym kostyczny i nieprzystępny na co dzień ojciec chce wykrzesać z córki odrobinę życia, wtłoczyć w nią chęć do działania, realizowania się w nowym zakresie, proponuje jej wejście w jakąś inicjatywę, której aspekt finansowy weźmie na siebie. Ale ten dialog jest nie tylko o tym. White prowadzi nas przez niego tak, że stanie się on bardzo ważny dla zrozumienia dalszych perypetii Ellie, ale myślę, że najsilniej rezonuje w nim jedna z wypowiedzi ojca: „Każdy z nas wybiera historię, w którą chce wierzyć”.

I tak będzie częściowo z czytającymi ten thriller. Loreth Anne White wepchnie nas już z całą stanowczością w zdarzenia, wobec których na początku jesteśmy bezradni i nic nie pojmujemy. Oto toczy się proces sądowy. Oskarżona jest przekonana, że jej znakomity adwokat zaprezentuje wspaniały teatr, a potem uwolni ją od zarzutu morderstwa. Sceny sądowe wplecione w dynamiczne retrospekcje czynią z „Naszego idealnego małżeństwa” książkę jeszcze bardziej ekscytującą. Zwłaszcza gdy zwodzi nas ona i przekonuje, że mniej więcej zaczynamy nad wszystkim panować, wszystko rozumieć. White jest bardzo sugestywna w swojej pierwszoosobowej narracji, ale jeżeli patrzeć na tę powieść jak na historię o manipulacji i socjopatii, naprawdę trudno będzie przewidzieć, kto i kim tu najmocniej steruje.

Dzięki swojej niejednoznaczności książka zyskuje z każdym rozdziałem. Widzimy, jak straumatyzowana kobieta zbyt szybko wchodzi w kolejną bliską relację. Będą tego konsekwencje. Zwłaszcza że uczucia lokuje ona w człowieku co najmniej tajemniczym. Czy za jego sekretami będzie krył się jeszcze większy mrok? Wędrujemy z White po świecie kobiecych przeżyć – najpierw rozbudzonych nadziei na lepsze jutro, potem zaskoczeń i rozczarowań, które prowadzą w niebezpieczną stronę. Świetne jest to, że o destrukcyjnym związku autorka opowiada w taki sposób, że trudno nam unieść niektóre sceny. Wszystkie opisujące bliskość dwójki bohaterów przesycone są ogromnym napięciem. Trudno uwierzyć w to, co mówią sobie małżonkowie, którzy wzięli pośpieszny ślub w Nevadzie. Jeszcze trudniej zbliżyć się do tego, co czują. O ile krajobraz emocjonalny Ellie jest bliski czytającym, o tyle postać jej męża staje się coraz bardziej enigmatyczna. Ale nie tylko w opisie relacji tych dwojga tkwi hipnotyzująca siła tego thrillera.

Loreth Anne White stawia na znakomite postacie drugoplanowe. Wśród nich jest australijska policjantka po przejściach. Lozzy jest bohaterką, która ma być pozornie gdzieś w oddali. Zbliży się jednak do Ellie na tyle, by ujrzeć więcej, niż widzą inni. Warto zwrócić również uwagę na inne kobiety z otoczenia głównej bohaterki. Bardzo udane w konstrukcji tej powieści jest to, że zasadniczy dramat widzimy wraz z jego konsekwencjami, ale w końcu zaczynamy się orientować, iż wiemy znacznie mniej, niż myśleliśmy, a może nie wiemy niczego. Intryga jest tu wielowątkowa, lecz jak wspomniałem – najważniejszy jest sposób portretowania sfery intensywnych emocji, które z kobiet czynią wojowniczki albo niebezpiecznych wrogów. Siła kobiecych relacji skonfrontowana jest również z siłą odium w obrębie tej samej płci. Trudno orzec, czy White chce, by jej thriller miał feministyczny wydźwięk, ale na pewno jest to historia opowiadana przez kobietę i koncentrująca się na kobiecym sposobie radzenia sobie z utratą lub poczuciem braku bezpieczeństwa.

Ponadto jest to frapująca narracja o przejmowaniu kontroli w związku – o tym, czy przemocowa relacja jest dla obu stron druzgocząca albo czy może być zapalnikiem dla takich emocji, których żadna ze stron by się nie spodziewała. „Nasze idealne małżeństwo” to nawet dla uważnego czytelnika pełna pułapek opowieść o słabości i sile. O tym, że kobieta może być jednocześnie boleśnie doświadczoną ofiarą i niezwykle przebiegłym katem. A także o tym, że żadna ofiara nie jest do końca bezbronna, a żaden kat nie panuje w pełni nad stworzoną przez siebie sytuacją opresji. Dlatego też nic nie jest w tej powieści jednoznacznie białe czy czarne. White znakomicie czuje się w półcieniach, tworząc dzięki temu naprawdę ciekawych bohaterów oraz historię, którą – wierzcie – zapamiętać można na dużo dłużej niż większość innych fabuł thrillerów anglosaskich. Wyróżniająca się pozycja i książka, która z pewnością pozostawi w zdumieniu oraz z trudnymi emocjami. Warto poznać nie tylko dla samej Australii.

2021-07-02

„Podszept” Jacek Łukawski

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Śmierć publiczna

Bardzo byłem ciekaw tej książki, bo „Odmęt” wiele obiecywał – w sensie rozwoju głównych bohaterów, którzy zostali w pierwszej powieści zarysowani jakby z odrobiną nieśmiałości, choć dość wyraźną kreską. Nowa powieść Jacka Łukawskiego zupełnie inaczej buduje zagadkę kryminalną, ale najważniejsze jest konsekwentne odsłanianie wizerunków postaci, z którymi mogliśmy się już zaprzyjaźnić, jednak w taki sposób, by pozostawał jakiś niedosyt. Tak sobie myślę, że bardzo lubię u tego autora dużo wcześniej domyślać się, kim jest zabójca i jak w zarysie ogólnym może wyglądać finał wątku kryminalnego. Lubię dlatego, że to w żaden sposób nie odbiera przyjemności lektury i czyta się Łukawskiego z dużym zainteresowaniem, wiedząc, że mimo wszystko pozostawia coś ciekawego i nieodkrytego na sam koniec. „Podszept” powinni przeczytać wszyscy, którzy zmęczeni są już obecnością Warszawy w polskich kryminałach. Portretowane Kielce stają się miastem zagadek, a jednocześnie przestrzenią, którą naprawdę dobrze się widzi. W tym wszystkim charyzmatyczny ekscentryk, czyli prokurator Arkadiusz Painer, oraz dwójka policjantów, którym autor przeznaczył trudne zadanie odnalezienia się w życiu zawodowym po emocjonalnej klęsce, jakiej doświadczyli w życiu prywatnym.

W „Podszepcie” giną młodzi ludzie, którzy na oczach innych testują różne produkty. Tak zwani influencerzy. Ci, którzy od jakiegoś czasu zajmują się zawodowo kształtowaniem opinii publicznej i bardzo często są dość płytcy w tym, co robią, a mało kto zauważa, że król jest nagi i reklamowany produkt to efekt konkretnej współpracy komercyjnej. Na taką współpracę nastawieni są bohaterowie, którzy stracą u Łukawskiego życie. Jednakże ciekawsze od tego, czym się zajmowali przed kamerami, jest to, w jaki sposób zostaje odebrana ich śmierć. Bo okazuje się, że umierają także publicznie. Ktoś gotów jest zrobić wszystko, by takich makabrycznych transmisji było więcej.

Dariusz Kryński awansował, jest aspirantem, staje się odpowiedzialny za odnalezienie zabójcy, który rozpoczyna swój danse macabre od czerwonowłosej youtuberki połykającej na oczach swoich licznych fanów toksyczną substancję zamiast tego, co miała ze smakiem zareklamować. Kryński jest w skomplikowanej relacji z Dorotą Kowalską, z którą – jak wiemy z „Odmętu” – zbliżył się na tyle, że stało się to niebezpieczne. Każde z nich na swój własny sposób zareagowało na bliskość niemożliwą z różnych powodów. Dzisiaj zmuszeni są pracować razem w atmosferze napięcia i niedomówień. Iskrzy między tą parą, ciekawy jest również wizerunek potencjalnego zabójcy. Sprawa wydaje się bardzo skomplikowana, bo długo nie rozumiemy, jaki jest motyw oprawcy. Jacek Łukawski potrafi również mylić tropy, kierując naszą uwagę w stronę pewnej firmy, która pozornie nie ma nic wspólnego z aktywnymi młodymi influencerami. Albo stara się, by ta współpraca nie była tak widoczna.

O ile postać zabójcy ujawni nam się tu dosyć szybko i – jak wspomniałem – nie zrujnuje napięcia fabularnego, o tyle ciekawsze jest to, w jaki sposób autor konfrontuje nas z metodami dedukcji. Bardzo obszerne i wyjątkowo ciekawe sceny z domu Painera, w którym prokurator gości Kryńskiego i Kowalską, są świadectwem tego, że Łukawski bardzo inteligentnie przemyślał fabułę i koncentrował się na każdym szczególe. Mimo że wspomniana trójka tworzy czasami irracjonalne wizje tego, kim jest przestępca i jakie są jego motywacje, dbałość o detale tej książki ujawniają właśnie fragmenty debat o tym, na co nie ma czasu podczas codziennej pracy. Spotkania u Painera mają nie tyle służyć ustalaniu faktów, ile przede wszystkim być okazją do swobodnej wymiany myśli, a w niej ujawniają się specyficzne cechy i wrażliwość bohaterów.

Sam Painer stanowi przez pewien czas pozornie nieznaczące tło. Znamy już jego słabość do konkretnej marki papierosów oraz do motocykli. Właściwie nie dowiadujemy się więcej. A jednak kierujący się rozumem i rozważnie formułujący tezy człowiek niesie w sobie tajemnice, które w dużej mierze chyba przeniesie do kolejnej powieści cyklu. Nie spodziewamy się jednak tego, jaki będzie udział prokuratora w finałowych zdarzeniach. Łukawski jest wtedy brawurowy, a jego bohaterowie na adrenalinie prezentują się zupełnie inaczej – okazuje się, że mają w sobie takie pokłady niezwykłej determinacji, że „Podszept” nabiera dodatkowych kolorów, właśnie zmierzając do finału.

Wykorzystując motyw medialnych morderstw, autor zwraca uwagę na to, jak bardzo potrafimy odsłonić swoją prywatność w Internecie i jak niewiele refleksji nam w związku z tym towarzyszy. Młodziutka rozmówczyni Kryńskiego stanowczo zaprzecza, że groziła zabitej influencerce. Przyciśnięta wypowiada ważne zdanie: „Nie publicznie, tylko w Internecie”. Zaskakujące jest to, jak odbierana jest wirtualna przestrzeń i co w związku z tak wypaczonym jej odbiorem może mieć w niej miejsce. „Podszept” skieruje nas w mroczną stronę Internetu, tak zwany darknet, a tam skonfrontujemy się z całkowitym brakiem hamulców etycznych czy moralnych. Na co i w jakim kontekście chcemy patrzeć? Jak często zastanawiamy się nad tym, kto nas obserwuje, gdy mówimy do kamery i zakładamy, że po drugiej stronie są tylko życzliwi nam fani? Łukawski ciekawie łączy wątek cyberprzestrzeni z bezkompromisową walką o wpływy i pieniądze. Okazuje się, że właśnie bogacenie się będzie tutaj bardzo istotne. Ktoś uzna, że warto zrobić jeszcze jedną okrutną rzecz dla zysku. Ktoś popełni o jeden błąd za dużo, a dramat rozegra się nie w Internecie, lecz w realnym świecie. Tam, gdzie realnie zaboli.

Stróże prawa w „Podszepcie” będą przez pewien czas bezradni, ale dzięki temu powieść nabiera intensywności, bo odnieść można wrażenie, że we wspomnianym realnym świecie błądzimy tak jak odbiorcy różnego rodzaju treści, do której przekonują ich inni. Do czego tak naprawdę możemy się przekonać online? Nie ma tutaj aż takiej brutalizacji jak w innych polskich thrillerach i kryminałach wykorzystujących mroczne zagadki świata wirtualnego. Jacek Łukawski nie stawia na spektakularne sceny, nie chce też zwracać uwagi czymś wyjątkowo kontrowersyjnym. A jednak w ogólnym wymiarze jego najnowsza powieść jest naprawdę przerażająca. Również dlatego, że śmierć czeka tutaj kogoś, kogo nigdy nie typowalibyśmy do roli ofiary. Świetna kontynuacja i myślę, że bardzo dobra zapowiedź tego, że autor chce nam powiedzieć jeszcze całkiem sporo, ale nie przyzwyczaja do utartych już przez siebie schematów i pomysłów na fabułę.