2013-08-30

"Gdzie śmierć nie sięga" Paweł Daniel Zalewski

Wydawca: Astra

Data wydania: 26 lutego 2013

Liczba stron: 472

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 89,90 zł

Tytuł recenzji: Chwytanie świata

Trudno jest opisać to, co się widzi. Trudność w interpretacji tego albumu będzie o tyle większa, że wszelkie komentarze winny mieć miejsce podczas oglądania obrazów mocnych, wyraźnych, często szokujących, ale bezpretensjonalnie prawdziwych i ostrych ostrością nie tyle obiektywu, co synestetycznej wrażliwości autora, który tą książką stawia sobie coś na kształt „exegi monumentum”. Zdjęcia i komentarze do nich mają być świadectwem, iż Paweł Daniel Zalewski na przekór chorobie i zawieszonemu w czasie wyrokowi, nigdy nie umrze, bo zostawi po sobie świadectwo specyficznego i mrocznego oglądu rzeczywistości. Ruszając z aparatem na pohybel własnej śmierci, sfotografuje jej różne ujęcia. Stworzy kronikę podróży, jaka jest ucieczką przed jego prywatnym końcem. „Gdzie śmierć nie sięga” to takie kompulsywne chwytanie świata, zatrzymywanie go na zawsze, ukazywanie rzeczywistości z tej jej ciemnej, niechętnie eksponowanej strony. Wszystko, by zapisać się w pamięci. Najbardziej własnej, ale też najbliższych. A może każdego, kto przejrzy jego fotografie, będzie się starał odnaleźć związki tego, co widzi z fragmentami zamieszczonej twórczości. Po raz pierwszy podejmuję się omówienia publikacji albumowej; przede wszystkim dlatego, iż nie jest to zwykły album. To świadectwo dramatycznej wędrówki ku poznaniu, oswojeniu śmierci i wybaczeniu życiu, które się kończy. A ma przecież tyle barw, które warto pokazać.

Zalewski we wstępie wspomina o technice fotografowania podczas swych licznych podróży. „Zdjęcia robione pospiesznie, bez chwili wahania, ledwie wycelowane, strzelane na wyczucie, sterowane emocjami, bez przymierzania się do tematu. To też swoiste łapanie świata”. Nie przewidywał, nie planował, nie tworzył wizji tego, co przyjdzie mu sfotografować. Na pewno nie zależało autorowi na pocztówkowych widokach, jakie znają wszyscy. Te fotografie nazwał „szańcami usypanymi z własnych emocji”. Dodał fragmenty opowiadań oraz powieści „Bez pamięci”, ale tylko te, które głównie o zapamiętywaniu traktują. Paweł Daniel Zalewski chce być zapamiętany wyraźnie – w słowie i obrazie. Bez politycznej poprawności, bez delikatności na siłę, bez wymuszaniu na odbiorcy wzruszeń, jakie można przewidzieć. To dość mroczna publikacja, ale jednocześnie oryginalna przez to, że ukazuje życie, o jakim często nie mamy pojęcia. Jego rozwój, kres; jego stawanie się, rozmaite filozofie, często niepojętą logikę. Nie pozostaje mi nic innego, jak krótko poprowadzić przez zawartość „Gdzie śmierć nie sięga”, a jakąkolwiek refleksję bez narzucania pozostawić tym, którzy zdecydują się sięgnąć po ten album.

Na początek Mongolia. To, co zobaczyć można na wszystkich obrazkach z tego kraju, czyli żywioł bezkresu nieba i ziemi, jakie łączą się ze sobą, tak silnie oddziałując na wyobraźnię jak prostota i naturalizm mongolskiej codzienności, którą uchwycono na fotografiach – prawdziwych świadectwach życia. Mamy małego pasterza z guzem na głowie, którego już nie ma wśród żywych. Mamy ludzkie portrety – czasami naturalistycznie wręcz wyraziste, czasami subtelnie pozbawione ostrości i wyrazu. Oglądamy celebrowanie trzydniowego święta Naadan, ale mamy też okazję poruszyć się zdjęciami z rytualnego uboju koni. Zagadkowe nie będą tylko kaloryfery wbite w piach, ale sposób, w jaki cywilizacja wkracza na tereny stepów i jurt. Tam, gdzie prawdopodobnie nikt jej nie chce. I gdzie umiera cząstka tego dzikiego azjatyckiego kraju.

Kolejna fotograficzna podróż prowadzi do Indii. Najbardziej chyba kontrowersyjne zdjęcia, bo takie, co przedstawiają kremacyjne stosy czy rozkładającego się trupa w wodach Gangesu. Są defekujące dzieci, jest manufaktura łajna, mamy absurdy hinduskiej kolei i wszechobecną biedę, tak wyraźnie skontrastowaną z feerią barw sari i twarzami, które zaznały zniszczenia innego niż zniszczenie w kapitalistycznym pędzie za pieniędzmi i posiadaniem. Tu śmierć wita się z pełnym optymizmu życiem. Tu walczą ze sobą barwy i okrutne ujęcia, jakich barwnie przedstawić się nie da. Indie Zalewskiego to miejsce spotkania ze śmiercią łagodną, wyczekiwaną, przyjmowaną jako oczywistość; piętrzącą się przecież w tak nieludzkich warunkach, gdzie miliony żyją mimo wszystko w symbiozie.

Kuba – to stamtąd pochodzi zdjęcie czarnego chłopca z czarnym koniem na okładce. Zalewski ukaże jej niezwykłe kształty i kolory, nie bez ironii odnosząc się do kultu Castro i systemu, który wielbi się mimo tego, że rujnuje. Więcej uwagi, więcej serca i jakiejś niewysłowionej wrażliwości autor zdjęć ma do Peru. Tam widzimy niezwykłości na wysokościach, których czar traci nieco na wartości, kiedy trzeba zmagać się z wysokościową chorobą.

Potem jest znowu powrót do Azji. Tajskie kulinarne uczty fotograficzne i obrazy ciał na sprzedaż obok domków dla duchów i mnichów przyłapanych na małych grzeszkach. Jest Sri Lanka z widmem zagłady tsunami, witająca od razu śmiercią i bielą żałoby. Są żerdziowi rybacy i herbaciane wzgórza; czas zatrzymany i zamknięty tak, jak ten w Indiach. Bo przecież podobna kultura i podobny sposób radzenia sobie z końcem w każdym możliwym znaczeniu.

Są jeszcze fotografie z krajów arabskich; egipskie miasto na gruzach życia i marokańska niechęć do fotografowania, które rzekomo to życie odbiera. Paweł Daniel Zalewski stara się zatrzymać takie momenty, o jakich nie miałby pojęcia żaden tradycyjny turysta. W jego zdjęciach jest pewna surowość i gorzkość, ale jednocześnie niespotykana umiejętność schwytania na szybko tego, co naprawdę istotne, a czego dojrzeć nie może nawet bystry obserwator.

To godne świadectwo własnego człowieczeństwa, które zbliża się ku temu, co mroczne i ukryte przed oczyma innych. Można Zalewskiego nazwać bezczelnym podglądaczem. Można potrzebę kilku ujęć z różnych powodów zakwestionować. Można zastanawiać się nad tym, czy w komentarzach nie ma aby pewnej wyższości, zbytniej ironii, nadmiernej chęci stawiania siebie ponad nędzą, za którą nędzarze rzadko są odpowiedzialni. Myślę, że Paweł Daniel Zalewski jawi nam się tutaj jako fotograf światowego marginesu. Baczny, uważny i zdeterminowany, by widzieć coś, czego inni nie dostrzegają. W tym albumie symbolika śmierci jest tak różnorodna, jak jej ujęcia i okoliczności, w jakich przybywa. Ta publikacja ma być protestem przeciw niej tym silniejszym, że zamieszczone w publikacji fotografie zostają w pamięci odbiorcy chyba na zawsze. Przynajmniej ich część. Te najbardziej wyraźne i zrobione może tylko dzięki niespotykanemu przypadkowi.

2013-08-28

"Po. O małżeństwie i rozstaniu" Rachel Cusk

Wydawca: Czarne

Data wydania: 28 sierpnia 2013

Liczba stron: 158

Tłumacz: Agnieszka Pokojska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zrozumieć koniec…

Myślę, że to ciekawa książka z kilku względów. Przede wszystkim jako świadectwo radzenia sobie z pustką po rozstaniu. Jako opowieść usiłująca racjonalizować stan, w jakim najpierw pojawia się zagubienie i ból, by zamieniać stopniowo w myśli, których celem jest wytłumaczenie sobie rozgoryczenia i rozpaczy. Rachel Cusk pożegnała się z mężem i została w świecie, którego reguły musi na nowo poznawać. Dla tego poznawania także warto przeczytać „Po”. Nie będzie bowiem chodziło tylko o kondycję kobiety, która musi odzyskać siłę, a może nawet zdobyć ją po raz pierwszy. To aż nadto intelektualny traktat o sile, władzy, kobiecości wystawionej na próbę i feminizująca opowieść o szukaniu wsparcia w samej sobie. Ten feminizm jest tu jednak przewrotny, sam się z siebie śmieje, sam odsłania swe dramatyczne oblicze. Cusk w dzieciństwie stała się imigrantką w kobiecości, której archaicznych wzorów matce nie udało się w niej zaszczepić. Staje jednak przed dramatem dezawuowania wpojonych męskich wartości i ich miejsca w życiu kobiety zdanej na siebie. Autorka definiuje feminizm jako kobiecość à rebours. Musi od nowa pojęcie to przeanalizować, zrozumieć, a z rozpaczliwie dążącymi do rozsądku w tym nierozsądnym czasie, gdy wszystko jest nietrwałe, wnioskami i myślami zaprzyjaźnić się tak, jak z własną samotnością, do której sama też się przyczyniła.

„Po”, jak głosi podtytuł, ma być traktatem o małżeństwie i rozstaniu. Cusk zaczyna dość przewrotnie i kontrowersyjnie. „Zastanawiałam się czasami, czy jedną z pułapek, w które wpadło współczesne życie rodzinne, a tą jego nieustanną radością, całkowicie nieuzasadnionym optymizmem, ufnością pokładaną nie w Bogu czy w ekonomii, lecz w miłości, nie jest to, że nie dostrzega ono – i nie podejmuje z wyprzedzeniem działań „na wypadek” – ludzkiej potrzeby wojny”. Czy uciekanie w swym małżeństwie od starć i konfrontacji różnorakich było kluczowym błędem i wywołało rozpad związku? Było za statycznie, zbyt radośnie, zbyt szczęśliwie? Przecież definicja szczęścia nie jest rozpatrywana w ujęciu związku, jaki się skończył, tak samo jak autorka nie rozwodzi się nad nieszczęściem w sytuacji przecież co najmniej nieszczęśliwej. Rachel Cusk próbuje zrozumieć, co się stało i co będzie teraz, w innej rzeczywistości; czuje się przecież teraz wygnana z własnej historii, musi ją nie tyle opowiadać, co uporządkować, zrozumieć i zaakceptować na nowo. Bo teraz jest inaczej. Już po. Czas na to, by spojrzeć na wszystko, co minione, tylko po to, by znaleźć siłę, aby odnaleźć się w tym, co obecne.

Ona  - w przeciwieństwie do byłego męża – nie chce snuć opowieści o krzywdzie. Chce przede wszystkim opowiedzieć prawdę. Zmierzyć się z przyczynami rozpadu związku, ale także z własną konstrukcją psychiczną. Jest wystarczająco silna? Jest gotowa zacząć coś nowego? Musi racjonalizować lęki czy po prostu wcześniej nie zastanawiała się nad opresyjnym aspektem instytucji małżeństwa, które teraz wiąże z zagrożeniem chrześcijańskiej Świętej Rodziny w jej całej słodkiej hipokryzji? Małżeństwo ma tworzyć cywilizację, rodzina ma być gwarantem bezpieczeństwa w przyszłości. Związek dwojga dorosłych ludzi opierać się ma na kompromisach i w każdej możliwej kulturze jako rodzina właśnie gloryfikowany jest za coś, czego nie gwarantuje. Bo Rachel Cusk – i tysiącom jej podobnych - się nie udało wytrwać ani w zmiennych rolach, ani w możliwościach, jakie dawała władza w związku pełnym zależności, ani w relacji z mężczyzną traktowanym jak wybawiciel, żywiciel, gnębiciel i kat, który zabija powoli dla swojej własnej przyjemności upojenia tym, że rządzi.

Rozstanie jest jak ekstrakcja zęba z trudnym do usunięciem korzeniem. Z tym bolesnym zabiegiem autorka musiała się zmagać zaraz po tym, gdy on zabrał swe ostatnie rzeczy i na dobre wyprowadził się z jej życia. Cusk snuje wiele ciekawych analogii, a ta jest jedną z nich. Pozbyła się tego, co sprawiało ból i pożegnała z kimś, kto teraz jest w stanie dawną miłość szybko przekształcić w nienawiść. Ona nie chce grzęznąć w nienawiści. Chce zrozumieć. Chce wiedzieć, co teraz życie jej zaoferuje i czy będzie w stanie temu podołać. Tylko kim jest naprawdę? W tej chwili, bez niego, rozerwana między chęcią odizolowania córek od ojca a pragnieniem, by mimo wszystko były szczęśliwe w toksycznych dla nich dwóch osobnych domach rodziców? Odpowiedzi musi szukać w sobie. W archetypach i symbolach. W kulturze starożytnej. W prozie życia i w tym, jak zmienny teraz jest jej rytm.

„Rozstanie to żądanie przestrzeni, wyraz potrzeby odzyskania całości jako jednostka”. W związku zbyt szybko i nazbyt często można stawiać sprawy na ostrzu brzytwy, tracąc chęć powiedzenia, zrobienia czegoś czy doświadczenia inaczej niż z nim/nią, zawsze funkcjonującymi jako enigmatyczne zaimki. Cusk musiała się wyzwolić. Dokonała tego może gwałtownie, ale tak być musiało. Może w sensie symbolicznym zabiła męża jak Klitajmestra Agamemnona, by odzyskać prawdziwą wolność, którą zdążyła sobie przedefiniować, gdy on był daleko? Autorka zastanawia się nad tragizmem Klitajmestry, rozważa motywy jej postępowania i widzi pewne analogie. Tak jak wydobywa je z twórczości Sofoklesa, rozważając iluzoryczne zdobycie władzy. Ma ją, posiadła dopiero, a może bezpowrotnie straciła? Być może zniszczyła więcej niż po rozstaniu odzyskała, ale na pewno tragizm własnego losu nie popchnie jej ku rozwiązaniom zaprzeczającym istnieniu zdrowego rozsądku. I siły tej kobiecości na nowo definiowanej, kobiecości silnej i zdeterminowanej, by żyć dalej. Bo „Po” to przede wszystkim esej o tożsamości poranionej i zagubionej, bo wypchniętej gdzieś poza role i archetypy; z drugiej strony jednak wzmocnionej doświadczeniem samotności i tym, że w niej można ujrzeć siebie inaczej, nie pogrążając się w rozpaczy, bo przecież byłaby to słabość.

Rozważania Cusk to rozważania intelektualistki świadomej mocy swego intelektu. Ciekawej świata nowego, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Gotowej stawić czoła czemuś, co w swej opresji jest jednocześnie wyzwalające. Dlatego „Po” jest książką dużo bardziej wyrazistą w diagnozowaniu bólu po skończonym związku niż choćby epickie "Po rozstaniu" Zeruyi Shalev, w której to powieści pojawią się może podobne refleksje i wnioski, ale tam kryją się za tym emocje. U Rachel Cusk przeżycia trzymane są na wodzy. Nie zdradza ich wielu. Myślę, że sporo skryła w zamykającym książkę opowiadaniu o emigrantce po przejściach, która jest świadkiem rozpadu małżeństwa pracodawców. Autorka „Arlington Park” analizuje swą sytuację czasami z przerażającym dystansem i poczuciem, że nowa sytuacja nie jest końcem, a początkiem. Usunięty ząb nie odrośnie, ale dzięki temu, że zagoją się blizny, nie będzie to przeszkadzało w tym, do czego reszta została stworzona. Cusk widzi całą resztę. A może wszystko to, czego nie zdążyła dostrzec i co paradoksalnie zyskała dzięki temu, że przeżyła dramat.

2013-08-26

"Pornogarmażerka" Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Wydawca: W.A.B.


Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 190

Oprawa: twarda


Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Austriackie opowieści

Były już “Rzeczy pierwsze”. Świetne. Takie, których się nie zapomina i takie, które jej autor napisał, by ujrzeć samego siebie głębiej, lepiej, przyjrzeć się sobie uważniej. Obecnie mamy rzeczy kolejne. Austriackie. A może raczej oddające to, jak Austrię postrzega ktoś nie tyle wrażliwy na niuanse, co bacznie obserwujący i wyłapujący absurdy, bolączki, traumy. „Pornogarmażerka”, druga książka Huberta Klimko-Dobrzanieckiego wydana w tym roku, to zbiór siedemnastu krótkich opowiadań, dla których austriackość niekoniecznie jest wspólnym mianownikiem. Teksty takie jak „Plagiat” czy „Premiera” zostały napisane raczej dla wąskiej grupy odbiorców i można odnieść wrażenie, że w zbiorze są przypadkiem. Chciałoby się nawet więcej niż dwóch książek dobrego autora w ciągu roku, zatem możemy się tylko cieszyć. Klimko-Dobrzaniecki podzielił się z nami kilkoma intymnymi historiami, kilka na pewno powstało ze zdziwienia, niektóre z gniewu, ale są też melancholijne i makabryczne, jak „Poczekalnia”, której groza nie wynika tylko z czegoś tak przerażającego jak spóźnienie niemieckiego pociągu…

Mamy ponownie garść soczystych opowieści, ironicznych, złośliwych czasami, niejednokrotnie absurdalnych, ale w klimacie tego absurdu nielekkiego. Nad współczesną Austrią zadumał się wagabunda, którego kolejnym domem stał się Wiedeń. Skreślił kilkanaście świetnych obrazków, wplatając w nie emigracyjne bolączki i dużą dozę specyficznego humoru. Ale śmiesznie nie jest. „Pornogarmażerka” w gruncie rzeczy przygnębia, bo jest świadectwem tego, że autorowi chyba w kolejnym miejscu nie udało się zakorzenić. I też pewnie nie o to będzie chodzić.

Pierwsze opowiadanie mówi o dziecięcych, młodzieńczych, pewnie wiecznych traumach Klimko-Dobrzanieckiego. Zimne nóżki przywodzą na myśl zabitego sąsiada. Wojskowa Komenda Uzupełnień nadal straszy, choć nie ma już znaczenia mimo tego, iż – śladem Kostaryki, o której marzy jeden austriacki prowincjusz – Polska z armii raczej nie zrezygnuje. Najgorzej jest z językiem niemieckim. Opanowanie mowy wywołującej lęki może doprowadzić do wielu niepokojących stanów. Zdziwienia, przerażenia, goryczy i pustki. A przecież trzeba się tym językiem posługiwać, by przetrwać w Austrii, by austriackość w jakiś sposób objąć, wytłumaczyć sobie, a może i nam wszystkim, bo przecież po co to pornogarmażeryjne pisanie?

Tekst tytułowy jest o przewrotności losu. O tym będzie ich kilka, ale znaczenie jest szczególne, kiedy poznajemy historię emigranta robiącego karierę - od skubiącego kury w fabryce do gwiazdy filmów pornograficznych. Od dramatu i powagi do rubaszności, kontestacji, oryginalnych rozwiązań fabularnych – tak jest w całym zbiorze. Dalekim od politycznej poprawności, o czym głosi ostrzeżenie na co najmniej – w moim odczuciu – koszmarnej okładce. Obok zwykłych ludzi i zwyczajnych życiorysów pojawią się ci, którzy wzbudzali i wzbudzają kontrowersje różnorakie. Otto von Habsburg, Jörg Haider, Josef Fritzl. Są gdzieś obok zmęczonych porządkiem i rutyną rodowitych Austriaków bliskich obłędu czy też równie obłędnie życie postrzegających gastarbeiterów, imigrantów z piekieł, co zazdroszczą austriackiego bogactwa, porządności i umiarkowania, grożąc i wieszcząc koniec. Takiego choćby świata, w którym mający dobrą pracę informatyk może sobie pozwolić na ekstrawagancję jej porzucenia dla fascynującej dzikości roboty fizycznej. Ot, igraszki dozwolone tylko w państwie sytego socjalu.

Austria jest syta, nieprzyzwoicie bogata i niezwykle… niezrozumiała. A może całkiem łatwa do pojęcia, kiedy uświadomimy sobie, iż każdy kraj ma piwniczki Fritzla i w każdym kraju słucha się czasami nacjonalistycznych mów Heiderów. Klimko-Dobrzaniecki próbuje uchwycić specyfikę kraju, który musi być poprawny politycznie, a pewnie wcale nie chce. Opowiadanie „Dzisiaj pękło niebo” świetnie pokazuje, jak w uporządkowanym świecie niewiele trzeba, by pociągnąć za kilka sznurków i pokierować ku obłędowi. Obłędni Austriacy? Do nich krzyczy serbski emigrant: „Wy, porządni i praworządni, co to dzieci w piwnicach chowacie. Wy, porządni, wierzący katolicy, co to z własnymi córkami dzieci płodzicie. Coście podpalili wszystkie synagogi i wysłaliście w wagonach bydlęcych swoich Żydów na pewną śmierć”. Mocno to wszystko stronnicze, mocno nasycone niepotrzebnymi emocjami, ale autor wychodzi poza stygmat wojny i Amstetten, wskazując jednocześnie inne zagrożenia. Takie, jakie trudno jest wyrazić tym, co nie przepracowali gdzieś jakiegoś czasu na czarno. Nie mierzyli się z własną, przyciągniętą zza swej granicy biedą w kraju, gdzie wypracowano sobie dobrobyt i gdzie wcale nie wziął się on znikąd, ale tego rozgoryczony gastarbeiter na pewno nie zauważy.

„Pornogarmażerka” to zatem Austria z pewnej perspektywy. Bardzo wyraźnie przecież naznaczonej. A poza nią jest charakterystyczna dla Klimko-Dobrzanieckiego lekkość oraz dystans – do samego siebie i zdarzeń, w jakich brał udział lub które obserwował. Boleści, smutki i kompleksy ma też austriacka prowincja (genialna miniatura „Woelfelsgrund”). Mają wszyscy. Bez względu na to, gdzie się urodzili i jak przyszło im żyć. To, co można wydrwić, wydrwić należy. To, z czego się pośmiać, także jest wskazane. Są też refleksje, jakie mogą się rodzić pod każdą szerokością geograficzną i niekoniecznie takie, z jakimi można się zgodzić. To choćby apoteoza zalewania się w trupa jako drogi twórczej w ujęciu bohatera „Stypendium”. Nic to, nie zapowiadam przecież „Pornogarmażerki” jako zbioru opowiadań jednolitych, przewidywalnych, zawsze wywołujących nasz uśmiech dla autora-gawędziarza.

Wracam do tego, o czym wspomniałem na wstępie. Jakkolwiek nie patrzeć na tę publikację, jest trudna trudnością nie tyle bycia w opozycji wobec tego, co politycznie poprawne. To trudność akceptacji czegoś, do czego należy się dostosować. Trudność bycia u siebie tam, gdzie u siebie się nie jest. Opowiadania z „Pornogarmażerki” mają nade wszystko prowokować do przemyśleń i dyskusji. Dlatego cieszę się, że pisarzy takich jak ten wydaje się u nas nawet dwa razy w roku. Nigdy nie będziemy pewni, że poznaliśmy Klimko-Dobrzanieckiego naprawdę. I świetnie, bo wciąż dostajemy wyrazistą prozę, nad którą zawsze warto się pochylić.

2013-08-24

"Przystanek Kostaryka" Grażyna Obrąpalska

Wydawca: JanKa

Data wydania: 3 lipca 2013

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 27,30 zł

Tytuł recenzji: Raj na chwilę, by przysiąść…

Wydawnictwo JanKa inauguruje nową serię wydawniczą. Mają to być w założeniu książki opowiadające o wrastaniu w inne światy, mentalności i kultury, których autorami nie będą sowicie opłacani przez sponsorów reporterzy, lecz zwykli ludzie, uważni obserwatorzy i podróżnicy, jacy szukają choć na moment zakorzenienia w innym świecie. To może być naprawdę wyjątkowa seria, co zwiastuje „Przystanek Kostaryka” Grażyny Obrąpalskiej.

To snuta niespiesznie narracja o przenikaniu świata, jaki trudno nazwać rajem na ziemi, a jednak przez chwilę się nim staje. Bez egzaltowanych uogólnień, bez chwytających za serce i wyobraźnię środków typowego reportażysty. Bez czynienia z tej opowieści niczego więcej niż historii o tym, w jaki sposób przez trzy lata autorka wraz z mężem Jackiem mierzyła się z trudami życia w kraju co najmniej specyficznym. Nazywanym „Szwajcarią Ameryki Środkowej”, ale to miano – jak wiele różnych mitów – zostanie w książce Obrąpalskiej skonfrontowane z trudami życia codziennego gringos, dla których Kostarykańczycy są otwarci i mili, ale którym ich wielka kostarykańska rodzina nigdy nie uchyli drzwi na tyle, by przestali być obcy; jakkolwiek poważani, lubiani i cenieni…

Właściwie to czego można szukać w kraju, gdzie większość obywateli poddaje się transowi pielgrzymowania do figurki Matki Boskiej w Cartago, gdzie w katolickim państwie buduje się domy z kratami w oknach i gdzie korupcja oraz przestępczość są nasilone równie mocno, co absurdy w prawie, które zmienia swe przepisy wciąż na nowo powodując, że bez dobrego adwokata w Kostaryce przeżyć się nie da? Czym może kusić kraj z wszechobecną drożyzną i fachowcami z dwiema lewymi rękami, z rozpadającymi się drogami i mostami, z brakiem zainteresowania tym, co dzieje się w miasteczku obok, nie mówiąc już o świecie poza granicami? Co może przyciągać do państwa, którego synonimem specyficznej mentalności jest pura vida - pozdrowienie i zapewnienie o tym, że wszystko jest dobrze, w opowieści autorki  będące synonimem wszelakich możliwych trudności, które piętrzyć się będą przed każdym, kto zdecyduje się na dłuższy pobyt w Kostaryce?

Jednak można. Bez względu na wszystko. Na dziwactwa, niedogodności, niewdzięczności i surowość klimatu. Można chyba wtedy, kiedy jest się wiecznym podróżnikiem, spragnionym nowych wrażeń wagabundą, któremu łatwo jest przywyknąć do inności, bo jest na nią otwarty i gotów ją szybko zaakceptować. Obrąpalscy, którzy po latach emigracji w USA są w Kostaryce kimś na kształt emigrantów podwójnych, postanowili zaryzykować i zakotwiczyć się w miejscu, w którym urzekają nieskończone odcienie zieleni, spokój dokoła i senny upływ czasu, jaki sam wyznacza swoje ramy. Tytuł doskonale odzwierciedla to, czym była dla nich Kostaryka. Mieszkali tam trzy lata, choć pewnie planowali mieszkać dłużej. Zatrzymali się, co zwłaszcza dla męża autorki mogło być trudne. Dlaczego? Obrąpalska wyznaje: „Są ludzie, którzy chcą przebiegnąć, przemaszerować lub przesiedzieć życie. Jacek – biegnie. Ja – wolę maszerować. Ale też przysiąść czasami na krzesełku. I tak przysiadłam na trzy lata w Kostaryce”.

Zbudowali sobie piękny dom. Casa Escalada – dom, do którego trzeba się wspinać. Wspinaczka ma tu różne znaczenia. Utrudzili się niemożliwie już przy samym procesie budowania tego domu. Nie szło łatwo, bo nic nie idzie łatwo w Kostaryce. Byli o krok, by skusiła ich Panama ze swą stolicą, miastem w wiecznym ruchu. Wrócili do budowy domu. Odwiedzili nie tylko południowego sąsiada Kostaryki. Dużo bardziej nieprzyjemne było oglądanie zacofanej Nikaragui i przekraczanie granic, na których sąsiedzi próbują zarobić na sobie, podnosząc opłaty za „papierowe” wizy. Została jednak Kostaryka, zaparcie ku temu, by zamieszkać na wzgórzu z widokiem na Kordyliery i niezwykła wręcz otwartość, by nauczyć się pokory. W każdym możliwym wymiarze. I chociaż cierpliwość się skończyła, proza życia stała się zbyt opresyjna i oboje zrezygnowali ze swego raju na ziemi na rzecz cywilizacji w prowincjonalnym amerykańskim Cary, trzy niezwykłe lata zostawiły ślad w ich pamięci i świadomości. Pozwoliły na to, by zawrzeć liczne przyjaźnie; w różnym wymiarze i znaczeniu, bo nie o innych ludzi tylko chodzi. Zapiski o perypetiach Obrąpalskich są sumiennym świadectwem zaangażowania w świat, dla którego piękna można było toczyć ciągłe boje z wężami i mrówkami, znosić pasywność i skłonność do unikania odpowiedzialności za błędy Kostarykańczyków i pogodzić się z tym, że status rezydenta dla jednego z nich okaże się czymś niemożliwym…

Formalnie kilka zarzutów może się pojawić pod adresem tej publikacji, ale to wynika z faktu, iż jest to opowieść pisana chyba przede wszystkim sercem, jakie tęskni do życia, które przecież łatwe nie było. Pomiędzy poszczególnymi rozdziałami nie ma jakiegoś zarysowanego porządku. Autorka  często powtarza pewne myśli albo po raz kolejny prezentuje już ukazany fakt. Chaosu jest chwilami tyle, co na kostarykańskich ulicach czy bazarach.

To nic. Dlaczego? Widać dbałość o szczegóły i o oddanie rozmaitych nastrojów, jakie towarzyszyły dwojgu bliskim sobie ludziom na ziemi, która stała się bliska, ale chyba do końca pokochać się nie pozwoliła. Miło jest przysiąść na krzesełku, poznać tę historię. Bo co przeciętny Polak wie na temat Kostaryki? Lektura tej książki będzie bardziej pasjonująca niż kopanie w encyklopedii, a na pewno da coś, czego tam się nie znajdzie. Niezwykłą atmosferę oswajania miejsca, które na zawsze pozostaje dzikie, ale staje się domem, prawdziwym domem; małą namiastką ziemskiego raju i miejscem, gdzie zmienia się optyka patrzenia na swój własny los, swe przywary, przyzwyczajenia, poglądy i sposób życia. Ogólnie zatem „Przystanek Kostaryka” to pozycja wartościowa i wiecznie będzie świeża, bez względu na to, ile lat upłynie od czasu, gdy Obrąpalscy opuścili kraj ze stolicą w San José. Świeżość zapewnia bezpretensjonalny styl i ciekawa perspektywa patrzenia na miejsce, którego większość z nas na pewno nie zobaczy.

2013-08-22

"Odwrotniak" Jakub Małecki

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 254

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Odwrotne i puste strony…

Kiedy przed dwoma laty Jakub Małecki raczył w "Dżozefie" soczystą opowieścią międzypokoleniową o relacjach praskiego blokersa Grzesia Bednara i doświadczonego życiem Stanisława Baryłczaka z duchem Josepha Conrada w tle, pomyślałem, że to oryginalny pisarz młodego pokolenia, który z troską pochyla się nad czasem minionym, czyniąc go wykładnią życia dla tych, co życia tego wcale nie znają, bądź błąkają się gdzieś na jego peryferiach. Z dużym więc zainteresowaniem sięgnąłem po „Odwrotniaka”, gdzie los Izabeli Grycz, która przekroczyła nobliwy wiek dziewięćdziesięciu lat, splecie się z życiem jej o ponad 60 lat młodszego wnuka, jaki boryka się z problemami osobowości zaburzonej i pielęgnującej w sobie nienawiść jako jedyne żywe uczucie, którego można być pewnym. Równie duże pojawiło się po lekturze rozczarowanie…

Liczyłem na kolejną literacką ucztę o moście pokoleniowym, w którym skryte są tajemnice i mądrości czyniące z fabuły znakomity smaczek czytelniczy. Dostałem gubiącą się w tropach, nieprzekonującą, nużącą i po prostu przekombinowaną powieść ni to psychologiczną, ni to sensacyjną. Nijaką właściwie. Zapowiadającą wiele, ale niewiele oferującą. Taką, co wykorzystuje sporo ciekawych rozwiązań fabularnych i formalnie chce być nowatorska oraz zaskoczyć finałem. Wywołuje jedynie konsternację i zdumienie; zaskoczenie faktem, iż można jeszcze w biografiach tak tandetnie skrojonych widzieć potencjał na ciekawą prozę. Pomysłów autor miał wiele, ale wymieszał je ze sobą w taki sposób, że przy „Odwrotniaku” można się zadumać chwilę, ale tylko dlatego, by myśleć o tym, na której stronie potencjał tej historii po prostu znika…

Zdecydowanie ciekawszą postacią jest Izabela. Może dlatego, że próbuje odkryć tajemnicę; jedną i konkretną. Nie mnoży ich na siłę w egzaltowanych gestach i słowach jak jej chudy, blady i dość mocno zaburzony wnuczek, Ignacy Korzeń (kolejne subtelne nawiązanie do Conrada? Chciałbym). Izabela tuż po wojnie zbliża się do niejakiego Kazka Człapka. To artysta specyficzny, w którym widzimy głównie męski prymitywizm, ale to przecież kręci Izabelę. Tak jak opasły brzuch i kula w głowie, którymi jej malarz-kochanek się szczyci. Ich relacje są bardzo intensywne i z góry naznaczone jakimś fatalizmem. Trudno powiedzieć, co przyciąga ich ku sobie, jakie namiętności każą im być razem. Nie znamy finału tej znajomości. Izabela też zapomniała. Zmagająca się z postępującą ślepotą staruszka potrzebuje lupy, by przeczytać coś, co pozwoli jej spotkać się z przeszłością i poznać prawdę, jaką wyparła…

Izabela w czterech ścianach gdańskiego mieszkania mierzy się z opuszczeniem, samotnością i niedołęstwem. Także z brakiem miłości ze strony wnuka, który prowadzi życie w Poznaniu i nie interesuje się nią podobnie jak jej ekscentryczna córka. Izabela jest już na marginesie życia i nikt nie zaprząta sobie nią uwagi. Ignacy tymczasem ma w głowie zupełnie co innego niż pamiętanie o swej babci. Umysł zajmuje mu niejaka Ada. Już tylko ona nie jest obiektem nienawiści Ignacego. Bo nienawiść Korzeń w sobie pielęgnuje, obdarza nią hojnie i próbuje zgłębić niezgłębioną przecież istotę tego uczucia. Pracujący po kulturoznawstwie w jakiejś korporacyjnej machinie wrażliwy Ignacy może jedynie pokochać coś, co jest jego projekcją wyjątkowości. A kocha wyobrażony wizerunek Ady. Do niej kieruje niewysłane listy, jej poświęca foldery w swym laptopie, ją adoruje i kiedy pozna, jej poświęca sekret krainy marzeń, równoległego świata fantazji na malarskim płótnie, któremu ona ma nadać nazwę i znaczenie. Ogrom emocji miotających Ignacym jest tak wielki, że młodzieniec nie może po pewnym czasie oddzielić tego, co wyobrażone od tego, co realne. Znika możliwość czucia się przez chwilę śmietankowo, co do niedawna gwarantowała kawa, czekolada, papieros i ta dobra samotność, co nie niszczy wewnętrznie. Ignacy szuka odpowiedzi na pytania, kim jest dla Ady i kim może się stać. Oddalona od niego w Gdańsku babcia próbuje dowiedzieć się, kim była – w relacji równie skomplikowanej przed laty co ta, w której grzęźnie jej wnuk…

I na tym mniej więcej kończy się chyba wszystko ciekawe i efektowne, co Małecki ma nam do zaoferowania w swojej książce. Może jeszcze przestrzeń mieszkania jest istotna i warto zwrócić na nią uwagę. Oboje poszukujący prawd, tak bardzo różni wiekiem, odległością czy przeżyciami, zamykają się w klatkach rojeń, gdzie wypierają wspomnienia albo próbują sobie z nimi po raz kolejny radzić. Mieszkania Izabeli i Ignacego to przestrzenie opresji na własne życzenie. A przynajmniej takimi się zdają. Tam rodzą się myśli, które utrudnią percepcję rzeczywistości. Ignacy przez to nie przewidzi, co może się w jego życiu wydarzyć, Izabela zaś nie jest pewna tego, co przeżyła.

Czy statyczna dość opowieść o młodym histeryku, który miota się pośród urojeń egzaltowany chwilami bardziej niż Werter i Gustaw w jednym, może naprawdę zaintrygować? Czy w myśleniu i poczynaniach Ignacego jest coś, co naprawdę wzbudza uwagę? Czy nie jest przypadkiem tak, że czytając o tym, jakie męki przeżywa w obcowaniu z telefonem, komputerem, balkonem czy łóżkiem, chciałoby się nim po prostu potrząsnąć i zmusić do tego, by zaczął wreszcie czynić akcję powieści ciekawą? Ignacy może być uznany za nadwrażliwca. Dla mnie jest po prostu nudnym świrem. Cały czas wierzy się w to, iż opowieść o Izabeli uratuje jakoś tę powieść, ale wszystko zmierza coraz większymi krokami do naprawdę dramatycznego zakończenia.

O co w „Odwrotniaku” może chodzić? Może o truizmy, jakie autor wymienia już pod koniec książki: „Na nikim nie można polegać. Marzenia się nie spełniają. Człowiek jest zawsze taki sam”. A może miała się tu rozegrać dramaturgia z genialnym suspensem, tylko po drodze napięcie zaczęło opadać na tyle, iż czeka się już niecierpliwie, by dobrnąć do ostatniej strony? Czymkolwiek Jakub Małecki tym razem miał zaskoczyć, nie jest to dla mnie rozpoznawalne, niestety. Może warto się uczepić tego, że jest to specyficzna książka w książce i fatalizm przenosi się tu w czasie i przestrzeni, by dokonać spustoszenia oraz wprowadzić do nie tyle dramatycznego, co symbolicznie pustego zakończenia. Nie wiem. Wiem tylko tyle, że Małeckiemu w „Odwrotniaku” nie wyszło. To proza korzystająca z kilku świetnych chwytów i napisana być może z sercem, bo przecież o bolących sercach traktująca. Obawiam się jednak, że niewielu za serce chwyci, ale i tak kłaniam się nisko przed autorem, bo większość jego piszących rówieśników łapczywie kreśli kalekie narracje osadzone tylko w tym, co tu i teraz. Małecki umie pokłonić się przeszłości. W „Dżozefie” z zetknięcia bohaterów innych pokoleń wyszła smakowita proza. „Odwrotniak” jest książką bez smaku i chyba bez właściwości. Może po prostu przekombinowaną. To też się zdarza.

Bo pozostaje tylko kilka myśli. Hasłuj laptopa nawet wtedy, kiedy mieszkasz z najbardziej nawet zajefajnym współlokatorem. Kiedy widzisz dziewięćdziesięcioletnią staruszkę przepychającą się do automatu biletowego w autobusie miejskim, uświadom jej, że od dwudziestu lat może jeździć sobie bezpłatnie. Pilnuj swojej komórki, w której ktoś może ci podmienić numery i zastanów się nad sobą, gdy nikt nie odbiera twoich telefonów. To chyba za mało jak na taką książkę i chyba nie o takie refleksje miało chodzić. Zbyt wiele innych się nie pojawiło, niestety.

2013-08-20

"Święty Psychol" Johan Theorin

Wydawca: Czarne

Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 436

Tłumacz: Barbara Matusiak

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Z miłości i w samotności…

To nie jest powieść kryminalna. Absolutnie nie. Trzyma w napięciu, uwodzi atmosferą grozy i mnoży tajemnice. Realne trupy pojawiają się w zakończeniu – jeden świeży, drugi wygrzebany. Ale nie o to, naprawdę nie o to w „Świętym Psycholu” chodzi, bo to przede wszystkim doskonały przykład na to, w jaki sposób o miłości i samotności napisać tak, by czytelnik zapomniał, iż oba te tematy literatura – niekoniecznie skandynawska i tym bardziej nie kryminalna – wykorzystała już na wiele, może nawet na nazbyt wiele sposobów. Potraktowane przez Johana Theorina z nadzwyczajną troską o psychologiczną wiarygodność, dają nam w gruncie rzeczy mroczną rozprawę o miłości na zawsze i samotności, której końca nie ma, bo tak jak miłość zrodziła się w lęku i w lęku pozostanie; przy kimś, kto wiecznie pamięta o minionych krzywdach i jedyne relacje, jakie jest w stanie zbudować, to relacje z dziećmi, gdyż one nie są dwulicowe, nie oszukają, nie skrzywdzą…

Jan Hauger od piętnastu lat walczy z bolesnymi wspomnieniami o dzieciństwie i dorastaniu, jakie naznaczono śladem po okrucieństwie. Jego życie zawodowe to kolejne umowy na zastępstwo w przedszkolach i świetlicach. Nie jest dana Janowi stała praca, ale on sam doskonale wie, w jakiej pracy jest w stanie naprawdę się odnaleźć. Dlaczego? „Przedszkola są jak oazy spokoju i bezpieczeństwa”. W otoczeniu dzieci Jan czuje się swobodnie, bezpiecznie. Tylko one gwarantują mu to, iż może jeszcze wierzyć w człowieczeństwo, może czuć się drugiemu człowiekowi potrzebny i może mieć nadzieję na to, że kiedyś czas uśmierzy ból skrzywdzenia przez ludzi, z powodu których wciąż ucieka i z nikim nie dzieli się powodami swej ucieczki. Kiedy odkrywa, że może dostać pracę w przyszpitalnym przedszkolu w Valli, postanawia ją zdobyć, albowiem nie tylko o kontakt z dziećmi tym razem chodzi. Jan chce zrealizować plan, który pomoże mu odnaleźć w życiu to, co kiedyś stracił, a zyskanie tego czegoś być może da mu szczęście i pozwoli pogodzić się z przeszłością, odegnać dręczące go demony.

Przedszkole w Valli to placówka, do jakiej uczęszczają dzieci, których rodzice osadzeni są w pobliskim szpitalu psychiatrycznym. Pracownicy są świadomi, że oddalenie od rodziców wzmacnia dodatkowo traumatyczne przeżycia, jakie tkwią w dzieciach i próbują badać, na ile stały kontakt z zaburzonymi rodzicami jest w stanie wpływać na – mimo wszystko – harmonijny rozwój pociech, które nie muszą przecież odpowiadać za błędy swoich najbliższych. Nie wiemy wiele o dzieciach, ale przede wszystkim praktycznie niczego o pacjentach szpitala Świętej Patrycji. Otrzymując pracę w przedszkolu, Jan dowiaduje się także, iż jednym z najważniejszych zakazów jest zakaz podejmowania jakichkolwiek rozmów na temat pacjentów placówki. Szybko okaże się, iż nie jest to jedyna kwestia w zasłonie milczenia, a inni pracownicy przedszkola także znaleźli się w nim nieprzypadkowo i mają pewne swoje plany. Takie jak Jan.

Akcja rozgrywa się niespiesznie i w kilku czasach. Poznajemy stopniowo przeszłość głównego bohatera i motywacje, jakie nim kierują po latach. Szpital z przedszkolem łączy tajemne przejście. Piwnice prowadzą z jednego świata do drugiego. Dzieci odwiedzają rodziców tylko dzięki tej umownej przestrzeni pod ziemią, ale ma ona także inne znaczenie. Dużo bardziej mroczne niż można byłoby przewidywać. Zastanawiając się nad wyborem miejsca pracy przez Jana Haugera, dowiadujemy się także o tym, co się stało przed dziewięcioma laty, kiedy popełnił poważny błąd i uczynił dziecku coś niewątpliwie strasznego. Myśląc o tym, dlaczego przyciąga go do szpitala postać pewnej wokalistki jednego albumu, zdobywamy wiedzę na temat tego, co działo się, gdy dorastał i gdy został naznaczony pobytem w miejscu, z którego nie chciał się wydostać, bo bał się świata. Hauger to postać niejednoznaczna tylko na początku i na tym Theorin doskonale buduje napięcie. Potem jego działania są dość statyczne, ale tak naprawdę nie wpadnie nam do głowy, w jaki sposób szwedzki pisarz pokieruje zdarzeniami rozwijającymi się pozornie bardzo przewidywalnie. Nie zrozumiemy tak szybko, jak bardzo bolesna jest samotność Jana i jak mocno wciąż kocha kogoś, kogo nie może przestać darzyć uczuciem. Dlaczego? „Prawdziwa miłość nie umiera śmiercią naturalną. Mordują ją ci, którzy nami rządzą”. Jan i bliska mu osoba zostali poddani próbie. Ich miłość ktoś próbował zamordować. Dwójka smutnych outsiderów odnalazła wreszcie bratnią duszę. Po to, by stracić zbyt wiele i zbyt szybko. A może nieodwracalnie.

Jan Hauger sam o sobie mówi, że jest zagubioną duszą w lodowej pustyni. To jedyny moment, kiedy Theorin zagrywa dość pretensjonalnym patosem. Opowiada o dramacie samotnego chłopca w taki sposób, że wciąż na nowo odkrywamy, dlaczego został pozostawiony samemu sobie i jak bardzo zmieniło go życie, którego objawami zewnętrznymi była chęć grania na perkusji czy obsesyjne tworzenie mrocznego komiksu z niejakim Lękliwym. Jan w przedszkolu odnajduje smutne bajki o smutnych ludziach, które stara się zilustrować; podczas lektury zmierzyć się z tym, co w nim skryte i nienazwane. Z tym, co nigdy nie pozwoliło mu się zbliżyć do nikogo dorosłego. Poza osobą, którą pokochał. Bezwarunkowo i na zawsze, choć w lęku i z wiecznym lękiem o to, iż nigdy tej miłości nie dane będzie się spełnić.

Dramatyczna historia utkana ze wspomnień bohatera zaczyna coraz silniej wiązać się z przestrzenią dość klaustrofobiczną. Mamy bowiem szpital psychiatryczny, którego wnętrze ukryte jest przed światem. To taka tajemnicza twierdza dla tych, którzy poddali się obłąkaniu albo też uwierzyli w to, iż są obłąkani. Tam znalazł swoje miejsce psychopata oskarżony o morderstwa na dzieciach i prędzej czy później ten, który dzieci wielbi bezwarunkowo, będzie musiał się z nim skonfrontować, co uczyni fabułę intensywniejszą i bardziej mroczną.

A w gruncie rzeczy Theorin w swej najnowszej książce nie tylko straszy, ale przede wszystkim zmusza do refleksji o tym, dlaczego i pod jakim wpływem możemy odciąć się od świata na tyle, by traktować go jedynie jako coś opresyjnego, gdzie nigdy nie można się odnaleźć ze swoimi mrocznymi wspomnieniami i równie przerażającymi fantazjami. Do ostatniej strony mierzymy się z zagadkami wynikłymi nie z tego, iż mamy tu gdzieś w tle dość wyraźne intrygi sensacyjno-kryminalne. Nie dostajemy odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Pytanie o to, czy miłość, jakiej nie zamordowano, pozwoli pożegnać się z samotnością, tak bolesną i tak nieznośnie wieczną. Mocny psychologiczny traktat o wyobcowaniu i nieśmiałych próbach jego przełamania. Dodatkowo świetna powieść z dreszczykiem, choć może odrobinę zbyt długa, przez co bohaterowie za często błądzą po mrocznych korytarzach czy gęstych ciemnych lasach.

2013-08-18

"Afrykańska elektronika" Jan Krasnowolski

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 10 lipca 2013

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka

Cena det: 23 zł

Tytuł recenzji: Voodoo, krew, sny i emigracja

Literatury tak zwanej emigracyjnej napłodzono już w tysiącach stron. Co gorsza, większość z tego wydano. To taki zalew zwrotny po tym, jak wielu zdecydowało się na to, aby żyć za granicą i czerpać z tego korzyści, najprawdopodobniej jedynie majątkowe. Oddają nam ironiczne karykatury z daleka, żeby pokazać, jak to Polak Polakowi wilkiem i że ich decyzje o wyjeździe nie były do końca trafione. I teraz, kiedy wydaje się, że na temat emigracyjnego bytu niczego ciekawego już nie można napisać, pojawia się ekscentryczna, wyrazista i siekąca ostrzem satyry książka Jana Krasnowolskiego.

Tak, tego od „Klatki”, o której przed laty niewiele się powiedziało, a która zapowiadała prozaika wyrazistego i świadomego swojej wyrazistości. Dziś możemy przeczytać „Afrykańską elektronikę”, książkę z kilku powodów energetyczną i wstrząsającą. Autor po „Klatce” pozostaje nadal przy opowiadaniach. Takich, przy których włos się jeży na głowie i takich, które odwołują się do wszelkich ludzkich mrocznych namiętności, by piętnować pewne rzeczy, a innym nadać wymiaru symbolicznego gdzieś pomiędzy światem realnym a magią, zabobonem, męczącą senną wizją. Krasnowolski jawi się w tej publikacji jako – proszę wybaczyć anglicyzm, ale rzecz dotyczy przecież emigracji na Wyspach – świetny storyteller; bez względu na to, jak odczyta się jego sprytnie kamuflujące problemy opowiadania, pozostanie na pewno przeświadczenie, że oto mamy do czynienia z kimś, kto potrafi po prostu pisać świetne teksty.

Jacy są polscy emigranci w tej książce? Niektórzy dopiero rozmyślają o tym, żeby wyemigrować, jak były zomowiec Heniek Jucha, którego przewrotny los zetknie z przełożonym, jaki kiedyś wbijał mu ideologiczne bzdury do głowy i kazał chwytać za broń. Inni tracą intratną posadkę przy fabrycznej taśmie poprzez zawiść jajogłowego rodaka – tak dzieje się w tytułowym opowiadaniu, którego bohater okrutnie mści się innym złośliwym Polaku. Jest też nocny zmianowicz na wózku  widłowym, któremu nie daje spać bohomaz w ciemnej sypialni i szmugler narkotykowy podejmujący się zadania przewiezienia do Anglii świeżutko w Marsylii wypakowanego Murzynka o zaskakująco spokojnym usposobieniu. Ale to nie oni będą w tych narracjach najważniejsi. Krasnowolski nie snuje pierwszoosobowych dramatycznych narracji o ciężkiej harówie za marne funty i niedoli Polaka pośród sytych i bogatych Brytoli. U niego wszystko, co najważniejsze rozegra się w przestrzeni między tym, co realne a tym, co mocno naznaczone grozą roją umysły mniej lub bardziej zmęczone życiem w emigracyjnej klatce.

„Afrykańska elektronika” zawiera cztery przestrogi. Najlepiej nie zbliżać się do świętego Mikołaja – pod żadną postacią. Należy unikać aparatu fotograficznego, bo nasze zdjęcie może przypieczętować i tak marny los. Lepiej nie kupować żadnego obrazu w centrum handlowym, a już na pewno nie takiego, na którym jest krwistoczerwony pontiac z lat pięćdziesiątych minionego stulecia. Unikajmy także wsiadania na prom, kiedy robi się mglisto, a na tylnym siedzeniu mamy zagadkowego małego pasażera o ciemnym kolorze skóry. Każda z opowieści snutych przez Krasnowolskiego zawsze wychodzi od bardzo rzeczywistej sytuacji bądź problemu, ale finału nigdy nie możemy być pewni. Autor stosuje różne konwencje, by opowiadać o problemach z tożsamością, snuć rozważania na temat mrocznej strony ludzkiej natury, wyłuskiwać ukryte gdzieś pragnienia, których realizacja może zamienić życie w koszmar. A jest koszmarnie w „Afrykańskiej elektronice”, i to w wielu konwencjach – filmowej, onirycznej, dwuznacznej przez związek z zabobonami z Czarnego Lądu i makabrycznej po prostu, w klaustrofobicznej atmosferze uwięzienia na morzu.

Najbardziej wyraźne jest chyba opowiadanie tytułowe oraz ostatnie, czwarte, „Kindoki” zatytułowane, Łukaszowi Orbitowskiemu dedykowane i krew w żyłach mrożące na długo. Oba dotyczą autorskiej penetracji najbardziej mrocznych i często wstydliwych rejonów, w których kryje się zawiść, rasizm, ogólna złość i frustracja połączona z różnego rodzaju lękami. Dzieje się sporo. Padają kolejne trupy po tym, jak pewien emigrant z Ghany, a potem z Londynu podejmuje się prób niebezpiecznej zabawy voodoo. Giną ludzie na promie, kiedy pod wpływem złej siły ujawniają się na pokładzie najgorsze, tłumione na co dzień, emocje; ich wybuch to symboliczna droga ku odkupieniu, tyle że prowadzący krucjatę sami odkupić się nie mogą. Krasnowolski zręcznie manewruje między tym, co prawdopodobne a tym, co miejsca mieć nie może, a jednak przecież się dzieje, kieruje losami nieświadomych niczego ludzi. „Afrykańska elektronika” to też cztery mistrzowskie rozwiązania fabularne, na które czeka się, zupełnie ich nie przewidując, co powoduje, że napięcie wzrasta, a niepewności i symbole mnożą się bez końca.

Krew, masakry, przemoc i zbrodnie – to wszystko wykorzystane jest inteligentnie i bez nadmiernego epatowania, choć niektóre teksty niebezpiecznie zbliżają się do poetyki taniego horroru; na szczęście tylko na chwilę i chyba świadomie. Nowa książka Jana Krasnowolskiego to przesycona atmosferą niesamowitości emigracyjna rozprawa z polskością częściowo, ale z ludzkością tak w ogóle. Tą kumulującą w sobie zło, jakiego nie jest się świadomym. A kiedy to zło się ujawni, może być już tylko krwawo i dramatycznie. Tyle tylko że nie o krew i mrożące ją w żyłach sceny autorowi „Afrykańskiej elektroniki” naprawdę chodzi…

2013-08-16

"Papusza" Angelika Kuźniak

Wydawca: Czarne

Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 200 

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wrażliwość napiętnowana

Warto na początku oddać głos samej Bronisławie Wajs, jak czyni to autorka książki o niej, Angelika Kuźniak. „Co może powiedzieć stara Cyganka podobna do prawdziwka zapomnianego w jesiennym lesie?”. Okazuje się, że sama nie powiedziała zbyt wiele. Wiele natomiast powiedziano za nią i o niej, bo biografia cygańskiej pięknej i wyklętej lalki, Papuszy, wdzięcznie się wpisuje w nurt legend o żywotach tych, którzy żyli do świata niedopasowani, bez zrozumienia i bez wsparcia. Czy moglibyśmy o niej usłyszeć, gdyby uciekający przed bezpieką Jerzy Ficowski nie znalazł schronienia w romskim taborze? Czy poznalibyśmy Papuszę, gdyby nie napisała do Juliana Tuwima wiersza w podziękowaniu za to, że zlitował się nad umierającą na gruźlicę Cyganką? Być może głos Bronisławy Wajs został zauważony przede wszystkim dzięki czasom, w jakich napisała swe utwory. Może paradoksalnie warto być wdzięcznym socrealizmowi, który chciał zbliżyć się do ludowości i folkloru w sztuce, odpuszczając sobie kobiety na traktorach, a przyglądając prostym wierszom tej, co z taboru była, a potem powiedziała o sobie „znikąd jestem”?

Jakkolwiek patrząc na literacką wartość twórczości Papuszy, na pewno poruszy jej biografia; los kobiety, której odebrali wolność i godność ci, co wiecznie spragnieni wolności, uciekali od osad, nie chcieli być zależni, nie chcieli pracować i wiecznie parli naprzód, ku spełnieniu w drodze. Cyganie odmówili Papuszy prawa do spełnienia poetyckiego. Czy cała nędza tej kobiety i ostracyzm, jakie Kuźniak przedstawia bardzo wyraźnie, choć bez autorskiego komentarza, to wina tych kilku prostych wierszy, czy może też niezłomnej postawy Papuszy, która nigdy nie wyrzekła się swej wrażliwości, choć musiała ją okupić w świecie niewrażliwym na to, co ma do powiedzenia? Przecież wcale się nie prosiła, by robić z niej poetkę, zapisywać do Związku Literatów Polskich, organizować spotkania poetyckie… W jednym z listów Wajs pisze: „Pszecież nie jestem pisarzem ani tesz poetką tylko Cyganką z lasu, która żyje przyrodą”. Subtelność i lekkość jej tekstów osadzona była w naturze; w tej naturze Papusza żyła i jej była wierna do końca. Tymczasem zbieg wielu okoliczności spowodował, iż została uznana za magerdo, skalaną. I nigdy nikt nie przywrócił jej temu środowisku i tej społeczności, którą kochała jak naturę i w której nie mogła zrozumieć okrucieństwa, z jaką ją traktowano…

Kiedy się urodziła? Cyganie nie odmierzają czasu tak, jak my. Nie liczą się z nim, bo go nie potrzebują. Jakaś tam data określona została, ale nie wiemy, kiedy rozpoczął się ten żywot fatalny, naznaczony cierpieniem, niezrozumieniem i wyobcowaniem tak silnym, jak silne jest przywiązanie Romów do życia w grupie. Z której to grupy Papuszę odizolowano. Później. Bo kiedy się narodziła, zaczęła żyć koczowniczym życiem bez zobowiązań i bez celu, gdzie ważne było, by być blisko z takimi, jak ona i w taborze poznawać codziennie świat na nowo; ten bliski naturze i z nią zsynchronizowany. Była wolna. Wolności nie odebrały jej ani traumatyczne przeżycia z okresu wojny, ani też nieszczęścia, z którymi dzielnie sobie radziła. Papusza była impulsywna i kochała całą sobą. Blizna na jej twarzy to ślad cygańskiej krewkości i romansu, w jaki wdała się przed laty. Kiedy chciała powalczyć o prawdziwą miłość, była już żoną Dionizego i wiedziała, gdzie jej miejsce. Wiedziała, że cygańska kobieta nigdy nie opuszcza męża. Chociaż była przez niego bita i poniżana, została przy nim. Do śmierci, po której celu już nie było. Nie było także wsparcia cygańskiej braci i od tego wyobcowania w bólu Kuźniak rozpoczyna swój reportaż, przykuwając uwagę natychmiast i bezgranicznie do historii tej, która… nigdy nie zdradziła siebie.

Była taką pieśniarką do melodii wziętych z natury. Chciała kimś takim pozostać. Bliska relacja z Ficowskim zaowocowała drukiem jej wierszy oraz w ostateczności pomogła mu, by w 1953 roku wydał historyczno-obyczajowe szkice o cygańskim folklorze. Od tego prawdopodobnie zaczął się dramat Papuszy. Ta niezwykle przedstawiana przez nią ludowość, która zachwyciła tak wielu, była jednocześnie aktem zdrady dla Cyganów, którzy postanowili Bronisławę Wajs ukarać. Okrutna to była kara i jej konsekwencje przedstawiają ostatnie, najbardziej dramatyczne rozdziały reportażu. Te, które przykuwają uwagę najmocniej i są świadectwem odrzucenia, którego powodów odrzucona nie jest w stanie zrozumieć. Po latach gorzko wyzna, iż to, że nauczyła się czytać i pisać – samodzielnie zresztą – było dla niej przekleństwem. Czy wiedząc o tym, co się wydarzy, porzuciłaby pisanie i wiodła koczowniczy tryb życia z innymi Romami? Możemy się tylko domyślać. Także tego, czy dzisiaj fenomen Papuszy byłby dostrzeżony, wart uwagi i inwestycji, nawet finansowych – bo przecież potrzebowała z Dyźkiem pieniędzy, by przeżyć w spartańskich warunkach po tym, gdy podjęli decyzję o osiedleniu się na stałe.

Słowa Papuszy i te o niej ilustrują w książce zdjęcia cygańskich taborów. Z okresu, kiedy jeszcze wolno im się było przemieszczać. Sprzed roku, w którym wozy musiały stanąć. I jest w tym jakaś analogia do smutnej historii Papuszy, bo jej wrażliwość, dociekliwość i chęć wyrażenia tego w słowach zatrzymały czas, w którego specyficznym rytmie wiodła życie takie jak inni. Nie przestała wierzyć w to, że inni Romowie kiedyś zrozumieją, iż nigdy ich nie zdradziła. To zatrzymanie, wtłoczenie w pewne ramy, pokazanie światu jako niepewną siebie osobę o wyrazistych wierszach – to był początek dramatu Papuszy. Kuźniak opisuje akty wnoszenia prostoty poetyckiego wyrazu Bronisławy Wajs do rangi poezji reprezentatywnej dla tej grupy społecznej, o której niczego się nie wiedziało. Okazuje się, że proste wiersze Papuszy i jej znajomość  z Ficowskim oraz Tuwimem, ukazały także nowe oblicze Cyganów. Odrzucających bezwzględnie, nienawidzących mocno, niechętnych do poznania motywów, dla których ich Papusza zrobiła coś innego, niewyobrażalnie złego w ich odczuciu.

Dzisiaj to legenda o złamanym życiu, o wrażliwości przynoszącej zło, o opresyjnym życiu odmieńca, wreszcie o poetyckiej  prostocie i pięknie, jakie zostały zniszczone… przez okrutną prozę życia. Papusza każdą niedogodność w życiu znosiła z pokorą. Kiedy skończyło się to najgorsze, w liście z naiwnym entuzjazmem pisała: „to wszystko pszeszło”. Mogła pogodzić się ze wszystkim, ale nie z sugerowaniem jej, iż wiersze to dlań przekleństwo. Były swoistym wyzwoleniem, ale i stygmatem. Do końca samotnego i gorzkiego życia, w którym pod koniec był już tylko obłęd. W nim nie było niczego pięknego. Kuźniak wydobywa piękno z biografii, tak naznaczonej czernią i boleścią. Robi to pięknie. Pokazuje nam Papuszę może nawet z większą wrażliwością niż Ficowski i Tuwim…

2013-08-14

"Ogród wieczornych mgieł" Tan Twan Eng

Wydawca: Znak

Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 446

Tłumacz: Ewa Rajewska

Oprawa: miękka

Cena det: 37,90 zł

Tytuł recenzji: Między pamięcią a zapominaniem…

Motyw ogrodu jest bardzo wdzięczny literacko i wielorako wykorzystywany. Tan Twan Eng snuje opowieść o ogrodzie, który jest bezpieczną przystanią i miejscem, gdzie przeszłość spotyka się z przyszłością. Wplata w nią dramatyczną historię drugiej wojny światowej w Azji Południowo-Wschodniej oraz jej pokłosie – piekło malajskiego kolonializmu. To ogród pamięci, ale także zapominania. Między nimi bowiem rozpięta będzie symboliczna problematyka tej książki. Yugiri, miejsce wieczornych mgieł, będzie najpierw przestrzenią, w której dokonuje się mistyczne poznanie i rozstanie z demonami przeszłości. Potem stanie się miejscem, gdzie przeszłość boleśnie uwiera, a wspomnienia kryją się we mgle i nie można zrobić nic, by temu zapobiec. Czymkolwiek jest ogród Enga, w nim właśnie dokonuje się proces ekspiacji; projektowanie ogrodu to swoista terapia, a nadawanie mu życia po latach jest próbą podsumowania samotnego życia, w jakim nigdy nie było miejsca na to, by zbliżyć się do prawdy o sobie tak, jak przed laty, w Yugiri.

Sędzina Yun Ling Teoh odchodzi na wcześniejszą emeryturę. Latami sądziła przestępców z kamienną twarzą, była niedostępna, niepodatna na wpływy, oddalona od świata niesprawiedliwości, jaki miała porządkować. Yun Ling mentalnie tkwi w ogrodzie Yugiri, który kiedyś uczyła się pielęgnować pod okiem Nakamury Aritomo, byłego cesarskiego ogrodnika, drzeworytnika, artystę tatuażu. W młodości naznaczyła ją trauma pobytu w japońskim obozie dla internowanych. Tam ją okaleczono, ale to nie brak palców lewej dłoni jest najgorszy. Yun Ling wciąż słyszy słowa siostry, której nie udało się uratować. Nadal ma przed oczami obrazy okrucieństwa i wie, że tak naprawdę nigdy się z obozu nie uwolniła. Próbowała przed laty i znalazła bezpieczną przystań. U boku Japończyka. Tego, którego rodacy dopuścili się tak wielkich okrucieństw. Sędzia Teoh po latach wymierzania sprawiedliwości, którą odebrano jej w obozie, wraca do ogrodu wspomnień, gdzie musi zmierzyć się z faktem, iż jej umysł odmówi niebawem posłuszeństwa i trudniejsze niż przypominanie sobie przeszłości będzie stopniowe zapominanie o tym, kim się jest i co się przeżyło…

Yun Ling przeraża fakt, iż niebawem wszystkie wspomnienia, te dobre i naznaczone okrucieństwem czasu wojny, nie będą już istnieć, a tym samym wykorzenią ją z tego miejsca, gdzie nieśmiało próbowała znaleźć swe korzenie. „Bo kim jest osoba pozbawiona wspomnień? Uwięzionym między światami duchem, bez tożsamości, bez przyszłości, bez przeszłości”. Yun Ling walczy o swą tożsamość do końca. Tę, której część odebrano w obozie i tę, którą uratował Aritomo i jego ogród. Walczy o to, by ponownie ożywić ich wspólny raj na ziemi, doświadczenia sprzed lat, przeżycia mające wpływ na to, kim się stała i jak żyła. A czas w Yugiri, do którego wraca po latach, jest czasem wciąż mającym miejsce. Tylko tam i tylko u boku Aritomo Yun Ling odważyła się stanąć twarzą w twarz z demonami przeszłości i zmierzyć się z tym, czego nie zrobiła, by uratować siostrę i prawdopodobnie samą siebie.

Frederik Pretorius, wieloletni przyjaciel Yun, jest zwolennikiem naturalnych ogrodów i chętnie zniszczyłby to, co ona wraz z Aritomo przez lata upiększała. Spotkanie z Frederikiem po latach, gdy towarzyszą obojgu mroczne wspomnienia z okresu, gdy Yun Ling terminowała u Aritomo, to spotkanie nie tyle sentymentalne, co raczej będące podsumowaniem drogi życiowej obojga. Razem stawiają czoła starości i samotności. Są obok siebie, ale tak jak zawsze jednak w dwóch różnych światach. Frederik zrobi wszystko, by postępująca choroba przyjaciółki nie odebrała jej wspomnień. Tylko czy cokolwiek można zrobić, kiedy żyje się w klatce własnej pamięci, dla której nie będzie już miejsca za chwilę?

Postać Nakamury Aritomo jest bardzo enigmatyczna, ale inaczej być nie może, bo poetyka „Ogrodu wieczornych mgieł” opiera się na niedopowiedzeniach, niejednoznacznościach, na symbolach wieloznacznych i dotykających swoją tajemnicą. Aritomo jest samotnikiem jak Yun Ling. Nie dopuszczał się takich okrucieństw jak rodacy podczas wojny i chce, by obecna w jego ogrodzie Teoh pożegnała to, z czym walczy do tej pory. A walczy nie tylko z niechęcią do Japończyków, ale przede wszystkim ze wspomnieniem, iż nie uratowała siostry; jedyne, co mogła potem, to zaprojektować dla niej ogród taki, jakim zachwycała się w młodości. Okaże się, iż część tej misji spełni się u boku Aritomo. Przy tym rozważnym i opanowanym ogrodniku Yun Ling zbliży się do tajemnic życia, jakim nie daje miejsca w świadomości. Tej rozdartej między tęsknotą za siostrą a zafascynowanej kunsztem miejsca, gdzie Aritomo grzebie na zawsze ból przeszłości, naznaczając swą towarzyszkę śladem, w którym zawrze wyjaśnienie, czym może być jej przyszłość.

Tan Twan Eng w Yugiri zawarł wschodnioazjatyckie wyobrażenie o raju na ziemi. Takim raju, za którym można tęsknić podczas drugiej wojny światowej i po niej także, gdzie Malaje żyją w lęku przed tym, jak wyglądać będzie przyszły świat i nadziejami na niepodległość wynurzającą się z krwi. Kontekst historyczny w „Ogrodzie wieczornych mgieł” jest bardzo ważny, ale nie najważniejszy. Dzięki traumie wojennej, która naznacza właściwie każdego bohatera tej książki, możemy zrozumieć rozpaczliwe pragnienie wyzbycia się lęków i chęć do tego, by żyć bez lęku, bólu i nienawiści w sercu. Aritomo tańczy z Yun Ling ostatni taniec do muzyki słów. Słowa bowiem będą drogowskazami, by pożegnać się z przeszłością. Tymczasem los każe opuścić miejsce, w którym ekscentryczna na pozór para uczy się wzajemnie wybaczać to, co minęło. Po latach Yun Ling wraca, ale tak naprawdę nigdy nie pożegnała się z Yugiri. Przecież  „kto raz opuści granice swojego świata, nie powinien liczyć na to, że będzie on na niego czekał”. Ogród czeka na bohaterkę, bo nigdy się z nim nie rozstała. Doświadczenia u boku Aritomo wzmocniły ją… w samotności i odosobnieniu. Pozbawiły jednak złych uczuć i pragnienia, by się mścić. Dały jej wykładnię nowego życia i Yung Ling to wykorzystała. By ponownie skryć się przed światem tak, jak zawsze to robiła.

Należy się zastanowić, który dramat wyeksponowany przez Enga jest w tej powieści ważniejszy. Czy to, jak wiele bólu niesie w sobie każda próba zapamiętywania świata, o jakim chciałoby się zapomnieć? Czy może jednak proces zapominania, oddalania się od wspomnień, jakie konstytuują tożsamość? Pamięć ludzka to główny bohater tej książki. Niewątpliwie specyficznej i usytuowanej w czasie oraz miejscu, do którego nasze europejskie umysły nie do końca będą miały dostęp. To w gruncie rzeczy bardzo statyczna i chwilami niewolna od dłużyzn powieść o wulkanie emocji i przeżyć. Tan Twan Eng za pomocą prostych środków zamienił tę dramatyczną historię w konfesyjną, stonowaną opowieść o mroku wspomnień i pustce zapomnienia. Ta opowieść ma ocalić czyjąś pamięć, ale być jednocześnie przejmującym świadectwem przemijania, w którym liczy się mistyka przeżyć. W niezwykłej przestrzeni ogrodu, jaki nosi się w sercu.