2022-06-30

„Amerykańskie więzienie. Reporter pod przykrywką w sercu więziennego biznesu” Shane Bauer

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 22 czerwca 2022

Liczba stron: 400

Przekład: Tomasz S. Gałązka

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Przestrzeń zamknięta

Dziennikarstwo pod przykrywką zawsze wzbudza sporo emocji i skłania do rozważań etycznych na temat wykonywanej w ten sposób pracy. Jakkolwiek nikt nie chce być podglądany i podsłuchiwany bez swojej wiedzy, czasem tylko w ten sposób można sportretować prawdę i uzasadnić ten portret w najlepszy możliwy sposób. Shane Bauer sam miał z pewnością sporo wątpliwości, stając się na kilka miesięcy więziennym strażnikiem, jednakże widać, że stworzony dzięki temu materiał to bezkompromisowe i przejmujące studium amerykańskiego zniewolenia jednostki. Zniewolenia podwójnego, bo to opowieść o opresji przemocy wobec ludzi, którym już wcześniej odbiera się prawa obywatelskie. Bauer stworzył „Amerykańskie więzienie” z pasją poszukiwacza i badacza doświadczonego przez pozbawienie wolności i pobyt w irańskim więzieniu, po którym bardzo długo odnajdywał się w rzeczywistości człowieka wolnego. Tę książkę czyta się z przejęciem i przerażeniem, uzasadniając sobie zastosowaną technikę zbierania informacji, bo odnieść można wrażenie, że bez dziennikarskiej mistyfikacji prawdopodobnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o rzeczach, które czasami są po prostu trudne do wyobrażenia.

Gdy pozbędziemy się już wątpliwości dotyczących tego, czy model pracy Bauera jest zasadny, pojawi się na pewno inna wątpliwość: czy obraz jednego amerykańskiego zakładu karnego daje autorowi prawo do formułowania tak, a nie inaczej brzmiącego tytułu? Czy to, o czym przeczytamy w tej wstrząsającej książce, ma dać podstawy do sugerowania, że w każdym więzieniu w USA dzieją się rzeczy zapisane, sfilmowane i zapamiętane przez autora? Kiedy rozpozna się już dwutorową strukturę narracji i spojrzy na tę książkę jako na oskarżenie przede wszystkim prywatnego sektora służby penitencjarnej, można odnieść wrażenie, że to porażająca opowieść o tej ogromnej przestrzeni, do której nikt nie jest w stanie się dostać, by ją ocenić, przez co staje się ona obszarem bardzo wielu nadużyć. Po przeczytaniu tej książki pojawiło się u mnie przekonanie graniczące z pewnością, że w Stanach Zjednoczonych więźniowie wiodą codzienny żywot w jeszcze gorszych warunkach i pośród jeszcze większej opresji niż opisane. I za to nikt nigdy nie weźmie odpowiedzialności, bo nikt z ludzi wolnych nie dowie się, jak funkcjonują skazańcy w kraju, który więzi największy odsetek swoich obywateli spośród wszystkich państw świata.

Historyczna opowieść o kształcie więziennictwa Luizjany i stanów ościennych zabiera nas wiele wieków wstecz. Shane Bauer opowiada o tym wszystkim, co wówczas było doskonale widoczne, bo z rozmaitych powodów nie trzeba było ukrywać różnego rodzaju przemocy wobec więźniów. W tych poruszających historiach z przeszłości system więziennictwa, przede wszystkim ten prywatny, staje się machiną dodatkowego niewolenia. Skazani stają się niewolnikami w sensie dosłownym. Doświadczają upokorzeń, upodleń, wszelkiego rodzaju wykorzystywania. Są brutalnie bici, torturowani, pracują w nieludzkich warunkach. W tych opowieściach rasizm jest jednym z wyraźnych aspektów przemocy. Ale to historia o tym, w jaki sposób w USA przemysł i gospodarka wciąż na nowo uzależniały swój rozwój od niewolniczej pracy – wiele lat po tym, gdy niewolnictwo zostało zakazane. Bauer opowiada o strukturze wyjątkowej formy przemocy, która w dużej mierze była jawna, po prostu sankcjonowana. Mogło w niej dojść do tragicznego absurdu, kiedy jeżdżący na gapę człowiek ginął w męczarniach jako więzień obozu pracy. Autor nie stawia jednak na przejaskrawienia ani nie operuje nazbyt dramatycznymi hiperbolami. Opowiada nam o systemie, który kształtował się w bardzo korzystnych dla swego rozwoju warunkach. A opowiadając o przeszłości czynienia z więźniów siły roboczej, wchodzi w narrację o tym, co dzieje się za kratami obecnie, czego sam doświadcza, co zmienia jego światopogląd i percepcję.

Tak, to reportaż człowieka, który nie tylko wyjątkowo angażuje się w temat i całe zaplanowane przedsięwzięcie podglądania z ukrycia. To też relacja z miesięcy obcowania z miejscem oraz ludźmi, którzy stali się dla Bauera szczególnie ważni nie tylko z powodu więziennego epizodu. Najciekawsze jest śledzenie tego, w jaki sposób autor usiłuje znaleźć równowagę między wytycznymi nazywającymi jego codzienną pracę w zawodzie a pewnym rodzajem empatii wobec osadzonych, których Bauer postrzega inaczej niż pozostali koledzy „po fachu”. To bardzo specyficzne relacje, bardzo też niebezpieczne, jednak reportażysta gotów jest podjąć ryzyko demaskacji. Możemy przyglądać się temu, jak stojąc po drugiej stronie barykady i będąc oficjalnie antagonistą każdego osadzonego, Shane Bauer buduje pewne kruche porozumienie z więźniami, z którymi rozmawia być może niezgodnie z protokołem, ale z dużym zainteresowaniem. Jego empatia zderza się tu oczywiście z sytuacjami trudnymi. Jako klawisz mierzy się z codziennością idiosynkrazji, które przejawiają się w bardzo różny sposób. W atmosferze powtarzanych pod jego adresem gróźb i w ciągłej gotowości do obrony Bauer usiłuje przez cały czas być przede wszystkim obiektywnym dziennikarzem. Z kilku powodów będzie to trudne. W jednym, najważniejszym dla niego momencie chyba niemożliwe. I to ten moment wpłynie na decyzję o przerwaniu przedsięwzięcia. Czyta się „Amerykańskie więzienie” jak fascynującą historię konfrontacji z samym sobą – z tym, co ukryte wewnątrz i przerażające, ale również z atawizmami, dla których nie ma miejsca w tak zwanym uporządkowanym, cywilizowanym i przede wszystkim wolnym życiu.

To oczywiście nie jest książka dla każdego, bo szorstkość, bezkompromisowość i dosadność tego reportażu czynią z niego lekturę niełatwą z wielu powodów. Istotna jest jednak dedykacja całości, która w pewien sposób sugeruje, co w tej historii będzie najważniejsze. Wciąż na nowo rezonują tu słowa Bauera: „Co widzą więźniowie, kiedy na mnie patrzą?”. Co może im zaoferować jako dziennikarz na tropie szeregu nieprawidłowości w jednym z prywatnych więzień w Luizjanie? Poza specyficzną konfrontacyjnością, która w tej książce ma kilka znaczeń, jest tu również bezpardonowa rozprawa z procesem robienia interesów na amerykańskich skazanych. Bauer opowiada o tym, jak dobrze ma się prywatna struktura więziennictwa, ile zysków przynosi i jak przedmiotowo traktuje tych, którzy są przecież podstawowymi ogniwami zaskakująco dobrze prosperujących biznesów.

Cały czas jednak najbardziej fascynuje tu prywatna podróż autora w głąb samego siebie. Zmieniają się punkty widzenia, priorytety, Bauer inaczej wartościuje, a konfrontując się z prowokacjami, nabiera specyficznych zdolności przetrwania. Kiedy w swoisty sposób dochodzi do ściany, zdaje sobie sprawę z tego, że musi nastąpić koniec. Jego wnikliwość, gniew wobec obserwowanych nieprawidłowości oraz szereg emocji wzbudzanych przez agresywnych na różne sposoby więźniów kumulują się tu w tekście, z którego na pierwszy plan wybija się determinacja. Shane Bauer po pewnym czasie wie, o czym i w jakiej konwencji opowiedzieć. Będzie to historia indywidualnego doświadczenia ekstremalnego, ale również pełna konkretnych zarzutów opowieść o tym, w jaki sposób amerykański system penitencjarny nie daje osadzonym żadnych szans na jakąkolwiek rehabilitację czy ekspiację. Nie ma szans na duchową, moralną czy egzystencjalną przemianę, kiedy drogę do tej przemiany wciąż na nowo definiuje przemoc. To głos sprzeciwu wobec uznaniowości instytucji, wobec nadużyć wynikających z modelu relacji siły, ale przede wszystkim przejmująca książka o samotności i bezbronności człowieka, któremu w USA poza wolnością odbiera się często także możliwość zachowania indywidualnej godności. Reportaż dla czytelników o mocnych nerwach i jeden z tych, w których napięcie obecne jest praktycznie w każdym kolejnym zdaniu.

2022-06-27

„Świadkowie Roswell. Kulisy największej rządowej mistyfikacji” Thomas J. Carey, Donald R. Schmitt

 

Wydawca: Illuminatio

Data wydania: 29 czerwca 2022

Liczba stron: 424

Przekład: Robert J. Szmidt

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Wokół tajemnicy

Trudno mi wypunktować emocje towarzyszące czytaniu tej książki. Czy ktoś będzie ją pochłaniał przekonany o słuszności tez głoszonych przez autorów, czy też będzie podczas lektury mocno sceptyczny – każde z tych odczytań może być frapujące. Jest to zresztą tak skonstruowana narracja, że jakiekolwiek wątpliwości wobec stawianych tu tez ustąpią przede wszystkim ciekawości. Bo „Świadkowie Roswell” – z jakkolwiek dyskusyjnym podejściem do kwestii tego, co wydarzyło się na pustkowiu w Nowym Meksyku 2 lipca 1947 roku – to brawurowa i fascynująca opowieść o tym, jaką moc mogą mieć niedomówienia i konfabulacje. Co mogą z nami uczynić, a także co mogą wykreować. To też mająca w moim odczuciu bardzo uniwersalny wymiar ciekawa książka o bezkompromisowej i z góry skazanej na porażkę walce obywatela z władzą wówczas, gdy jest dla tej władzy z różnych powodów niewygodny. Donald R. Schmitt i Thomas J. Carey od samego początku uznają się za wyrazicieli tego, co prawdziwe i niezaprzeczalne. Jednocześnie nie udowadniają niczego naukowo i nie przedstawiają dowodów rzeczowych, choć przyglądają się sprawie katastrofy załogowego pojazdu powietrznego z wyjątkową skrupulatnością, o ile nie ze specyficzną obsesją. Co ma wydobyć na światło dzienne ich książka? „Okruchy prawdy z morza zaprzeczeń i informacji”. To pokłosie kilku dekad pracy i zebrania kilkuset zeznań. Ta książka pęcznieje od opinii i tez, które w dużej mierze były niewygodne najpierw dla amerykańskiej armii, potem dla całego rządu. Czy są wiarygodne? Czy rzeczywiście odsłaniają ukrywaną prawdę? Czymkolwiek by były, mrówcza praca autorów tej pozycji naprawdę robi wrażenie.

Dziś Roswell stara się zarabiać komercyjnie na legendzie o tym, że najbliższe okolice były świadkami katastrofy statku pozaziemskiego. Miejscowy McDonald’s ma kształt latającego spodka; prowadzone pod kątem ujawnienia prawdy śledztwo mocno koncentruje się na tym, że statek obcej cywilizacji miał właśnie taką formę. Zabawne jest już samo to, że rzekomi kosmici mieliby się przemieszczać czymś, co stworzyła ludzka świadomość i co ma określone w tej świadomości parametry. Idąc tym tropem, podważać można w zasadzie wszystko, co powiedziano na temat obecności istot pozaziemskich na naszym globie. Można myśleć, że wszystko roi się w zaniepokojonej wyobraźni i wszystko jest jej produktem. Jednakże „Świadkowie Roswell” z całą stanowczością stwierdzają, że coś bardzo niepokojącego wydarzyło się w Nowym Meksyku w 1947 roku. Że w kontakcie z ziemią doszło do katastrofy obiektu, który z Ziemi nie pochodzi. Że w tym zdarzeniu poniosły tragiczną śmierć istoty, których obecność zatuszowano. Schmitt i Carey nie mają bogatej fantazji. Wychodzą raczej naprzeciw wyobrażeniom innych, ale przede wszystkim temu, jak działa nasz mózg obarczony niewygodną bądź nieprawdopodobną informacją. To książka o inteligencji i niebezpieczeństwie tak zwanej komunikacji szeptanej. Jednak jest tu przede wszystkim dużo faktów, bo całość to naprawdę imponująca i drobiazgowa rekonstrukcja zdarzeń godzina po godzinie, a potem dzień po dniu.

Otrzymujemy kilka rozdziałów, które szczególnie przykuwają uwagę. Na przykład ten, w którym autorzy odtwarzają, w jaki sposób w 1947 roku szybko i skutecznie zniechęcono media do drążenia wyjątkowo kontrowersyjnego tematu. Coś dużego z pewnością było ukrywane. Ruszyła machina dezinformacji, by zasłonić jakieś oblicze katastrofy, której nigdy nie zdefiniowano. Władze natychmiast dementowały plotki o rozbiciu się statku pozaziemskiego, jednak w zamian w swych dość dyletanckich działaniach nie zaoferowały teorii, która miałaby uspokoić opinię publiczną. A jednak media wtedy nadspodziewanie szybko zamilkły i zajęły się innymi tematami. Donald R. Schmitt i Thomas J. Carey przedstawiają zaskakująco sprawny proces przejmowania kontroli między innymi nad prasą. A potem, po wielu dekadach, tajemnica katastrofy z Nowego Meksyku ponownie wraca. Ta książka – poprawiona i uzupełniona – ma być świadectwem zaangażowanego śledztwa. Podążania tą drogą, która według autorów była słuszna. Drogą sprzeciwu wobec nadużyć władzy prawdopodobnie usiłującej zataić fakty będące zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwowego.

Autorzy świetnie oddają realia niejasnego wypadku. Czas świeżo po drugiej wojnie światowej, w którym wciąż trwała nieufność Amerykanów wobec świata. Czas, kiedy atawizmy nakazujące obronę swojego zdrowia i życia były silne i wyostrzone właśnie przez okres wojennego zagrożenia. W ten świat, który bardzo chce się uporządkować i wyciszyć po wojnie, wdziera się wydarzenie bez precedensu. A wraz z nim szereg teorii spiskowych. A także bardzo już realna i opisana tu w każdym wymiarze nierówna walka obywateli z państwem, które żąda narzucenia jednej konkretnej narracji. Jednak w całej sprawie niejasności było naprawdę wiele.

„Świadkowie Roswell” to fascynujące socjologiczne studium ludzkiego milczenia. Tego, z jakich powodów w nie wrastamy, kiedy jest dla nas wygodne, a kiedy staje się koniecznością, bo bez milczenia nie można przetrwać. Rozmaite szantaże, jakim poddawani byli ludzie głoszący niewygodne dla władz narracje, są z pewnością dowodem na to, że doszło tu do zakrojonego na szeroką skalę procesu zaciemniania rzeczywistości, rozmywania odpowiedzialności i przekształcania faktów w opinie. A sporo z przytaczanych tu faktów wzbudza nie tylko zainteresowanie, lecz również lęk. Na całej powierzchni, gdzie doszło do katastrofy, odpowiednie służby miały wydany rozkaz, by zbierać wszystko, co nie zostało na stałe przytwierdzone do podłoża. Gorliwość i szybkość pewnych reakcji zaraz po wypadku z pewnością sugeruje niejednoznaczne motywacje. Donald R. Schmitt i Thomas J. Carey starają się portretować ludzi, którzy zwykle wykazywali się dużą odwagą, by prowadzić narracje niewygodne albo zagrażające społecznemu ładowi. Intrygujące jest to, że sprawa odżywa po latach, a jeszcze ciekawsze – że autorzy są w stanie zebrać tak wiele materiału dowodowego sugerującego, że w 1947 roku doszło do konfabulacji na skalę ogólnopaństwową. A wspomnienia sprzed lat coraz mocniej bledną, gdy przeciwnikami autorów tej książki stają się właśnie upływający czas i zgony kolejnych świadków. W tym znaczeniu jednym z ciekawszych rozdziałów jest ten opowiadający o wyznaniach na łożu śmierci. Ludzie, którzy z różnych powodów przez dekady milczeli, są teraz gotowi wyrazić coś, na co często… nie są gotowi ich bliscy, jednak autorzy tej opowieści tak.

Jest to sumie przerażająca historia o tym, jak uniwersalna stawać się może narodowa amnezja, jak bardzo może szkodzić, ale również jak skuteczna w kontekście przetrwania staje się wtedy, kiedy pamiętać to znaczy być publicznym wrogiem numer jeden. Sieć kłamstw, dwuznaczności, siatka przedstawionych tu manipulacji i dezinformacji rozbijających relacje międzyludzkie tworzą nam obraz świata gotowego do zachowania każdego rodzaju status quo pod każdą szerokością geograficzną. Jest to rzecz i tragiczna, i fascynująca, i z pewnością wywołująca wiele emocji. Książka o tym, jak mitologizujemy pewne kwestie, ale również o tym, że można demitologizować prawdę. Jedna z ciekawszych tegorocznych publikacji z zakresu literatury faktu. Z pewnością spolaryzuje swoich odbiorców, ale nie można jej odmówić umiejętności przyciągania uwagi.

2022-06-24

„Poproś jeszcze raz” Mary Beth Keane

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 15 czerwca 2022

Liczba stron: 464

Przekład: Dobromiła Jankowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Nie nasze grzechy

Nie wiem, który to już dobitny dowód na to, że amerykańscy pisarze skupiają się przede wszystkim na opowiadaniu pasjonującej historii. W USA są zwykle otoczeni opieką agentów literackich, kończą zajęcia kreatywnego pisania, są doceniani i gotowi frapująco opowiadać. Tak czyni też Mary Beth Keane. Autorka proponuje nam narrację o tym, że jesteśmy sumą doświadczeń naszych rodziców, ich wszystkimi wzlotami i upadkami, ich fantazjami oraz mrocznymi stronami, ale przede wszystkim o tym, że społeczeństwo często oczekuje od nas odpowiedzialności za tych, za których poczynania wcale nie powinniśmy być odpowiedzialni. Jednak bierzemy na siebie ten ciężar, często brzemię naprawdę trudne do udźwignięcia. Główni bohaterowie tej książki są wszystkim tym, co projektowali na nich ich rodzice, jednak istnieją intensywniej przede wszystkim wówczas, gdy realizują zupełnie inne niż zamierzone przez opiekunów drogi. „Poproś jeszcze raz” zadaje pytania o to, czy łatwiej nam być powtórzeniami losów swoich rodziców i czy naprawdę dużej samoświadomości potrzeba do tego, by przestać być kalką, stworzyć życie w opozycji, oderwać się od dręczących oczekiwań i przerwać pokoleniową sztafetę przekazywania sobie tego, co niewygodne albo bolesne.

Mam wrażenie, że wciąż jest mało naprawdę dobrych książek o tym, w jak dużej mierze nasze dorosłe życie kreuje się w związku z tym, co zaproponowali nam rodzice. O tym, że częściej dopadają nas i przenikają jakieś negatywne wzorce. Coś, co usiłujemy zapomnieć, a co rozrasta się w nas, determinując wiele działań, nierzadko rujnując osobowość. Keane opowiada o naprawdę trudnych problemach rodzinnych w taki sposób, że jest to po części proza, do której ilustracje można byłoby malować w pastelowych kolorach. Autorka stawia na wyeksponowanie problemu, ale nie opowiada go za pomocą zbyt drastycznych środków wyrazu. A ta opowieść jest momentami niezwykle drastyczna. I bardzo ciekawie niuansowana. Największe nawet dramaty mają tu jakąś pozytywną stronę. Dlatego czyta się tę powieść z dużą satysfakcją: jest w niej groza wraz z niepokojem egzystencjalnym, lecz również wyraźnie rysowane okoliczności ekspiacji. Keane jest mroczna i optymistyczna jednocześnie. Pisze w takim stylu, że przepada się w tym świecie przedstawionym na dobre, bo jest on sugestywny i przemawiający do każdego.

„Poproś jeszcze raz” to przykład książki, która udowadnia mi, iż wcale nie jestem czytelniczym twardzielem. Że mogę się jeszcze wzruszyć, a przekonuję się o tym w zaskakujący sposób. Dorastający Peter, chłopiec zbyt szybko zmuszony do tego, by stać się mężczyzną, jest dzieckiem, którego los rozczula tak silnie jak na przykład życie bohatera powieści „Shuggie Bain” Douglasa Stuarta. Tutaj mamy nastolatka, który przygląda się rozpadowi życia rodzinnego. Jest niemym i akceptującym wszystko świadkiem tego, jak rodzice oddalają się od siebie bez możliwości powrotu. Peter staje tu w obronie rodziców, których praktycznie nic nie usprawiedliwia. Skonfrontowany z okrucieństwem odrzucenia przez najbliższych wciąż jest wobec nich lojalny – bez względu na to, ile krzywd mu wyrządzają, jak bardzo pokazują, że jest im obcy, jak ostatecznie w bardzo dosłownym sensie odtrącają. Tak, ta postać wzrusza. Zwłaszcza gdy obserwuje się, jak naznaczony bolesnymi doświadczeniami chłopiec staje się mężczyzną usiłującym za wszelką cenę stworzyć swoim bliskim dom, którego nigdy nie miał. Mary Beth Keane opowiada o dziecku przekonanym, że jest w pełni odpowiedzialne za swoich rodziców. I o rodzicach, którzy najpierw się oddalają, a potem stanowczo odcinają od syna. To jedna z historii w tej powieści, ale najmocniej poruszająca. Reszta jest sprawnie stworzonym kolażem zbiegów okoliczności, które powodują, że rodziny dwóch policjantów połączy dużo więcej niż posiadanie domów w sąsiedztwie.

Francisa i Briana poznajemy w 1973 roku jako nowojorskich żółtodziobów, którzy podejmują wspólnie pracę i po pewnym czasie stają się partnerami. Obaj są na dorobku i obaj marzą o tym samym – znalezieniu własnej przestrzeni z dala od miejskiego zgiełku. Kiedy zamieszkują obok siebie, nie mają świadomości tego, w jak silne związki wejdą ich rodziny. Keane od wspomnianego 1973 roku prowadzi nas do niedalekiej przeszłości. Będzie to zatem opowieść o dwóch pokoleniach ludzi, których połączyły wspólne tajemnice, dramatyczna okoliczność antagonizująca rodziny i bliskość dwójki dzieci, które przez lata udowadniają, że najważniejsza do szczęśliwego życia jest po prostu miłość. Czy wystarczy ona, aby odczarować to, co bolesne i przerażające? Czy w jej blasku jeszcze ktoś znajdzie drogę do pojednania i wybaczenia?

Dwie rodziny naznaczone niezwykle bolesnymi doświadczeniami stają się jednocześnie mikrospołecznościami kryjącymi w sobie wszystko to, co wstydliwe dla ich członków usiłujących żyć po swojemu, nie wedle wytycznych czy fantazji najbliższych. Napięcia między widoczne są od samego początku, a ich najciekawszymi wyrazicielkami stają się kobiety: żony i matki. Dwie skrajnie różne od siebie postacie, które jednak coś połączy. To będą również dwie rodziny otrzymujące od losu zupełnie inną przyszłość. Kto i za co jest tu odpowiedzialny? Czy jeden życiowy dramat rozegrany na granicy stref prywatności obu familii naznaczy je na zawsze fatalizmem, od którego nie będzie można się uwolnić? Mary Beth Keane proponuje nam historię o tym, że zabieramy ze sobą w drogę najbardziej wstydliwe sekrety bliskich. Ale tutaj ważne jest odsłanianie tychże sekretów i opowiadanie za ich pośrednictwem wspólnego życia pary, która nigdy nie chce mieć przed sobą żadnych tajemnic. Kolejne dekady zacieśniającej się relacji między córką Francisa a synem Briana są w „Poproś jeszcze raz” portretowane w taki sposób, że mijające wydarzenia nakładają się tylko dyskretnie na to, z czym muszą się mierzyć bohaterowie. Dlatego bardzo podoba mi się subtelność autorki, która wprowadza retrospekcje w nienachalny i nienarzucający interpretacji sposób. Bohaterowie przestają być goryczą pamięci, kiedy ustalają nowe priorytety. Keane opowiada o tym, że życie to świadoma ewolucja dopiero wówczas, gdy zrozumiemy, na co mamy wpływ i z czym możemy się pożegnać. Dlatego ta książka jest piękną opowieścią zarówno o pamiętaniu, jak i zapominaniu. A także przejmującym studium wyobcowania egzemplifikowanego tu przez jedną z głównych bohaterek, do której i tak nie będziemy mieli bliższego dostępu.

Opowiadając w ten sposób i używając wspomnianych technik obrazowania, Mary Beth Keane proponuje nam lojalną wobec bohaterów i czytelnika opowieść o tym, kim stajemy się, zaczynając świadomie decydować o sobie. To również książka o ludziach, którzy w wielu wymiarach tracą poczucie przynależności. O odtrąceniu i oddaleniach, ale również o nadziei powracania. Jedna z tych krzepiących amerykańskich powieści, które udowadniają, że można przeżyć katharsis razem z bohaterami. Że można się mocno przywiązać do kilkuset drukowanych stron. Zwłaszcza że Keane w naprawdę sugestywny sposób pisze o pojednaniu.

2022-06-22

„Bagno” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 29 czerwca 2022

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Mroczny kraj

Przemysław Piotrowski nie ustaje w zaskakiwaniu swoich czytelników. O ile jego poprzednia powieść, „Zaraza”, była już śmiało publicystyczna politycznie i przechodziła od klasycznego mrocznego thrillera do powieści zaangażowanej społecznie, o tyle „Bagno” jest już przykładem typowej literatury political fiction. Można zastanawiać się nad tym, czy potrzebne nam są po raz kolejny pełne dydaktyzmu wizerunki tego, jak rozkładają się siły polityczne w Polsce, i czy po filmie Patryka Vegi ktoś może nam opowiedzieć na ten temat coś więcej. Kiedy jednak zrozumie się, że wszelkie hiperbole i przejaskrawienia są tu celowe, można ujrzeć to, co Piotrowski chce albo ukryć, albo uczynić bardziej kameralnym. I to coś powinno mocno poruszyć uważnego czytelnika, albowiem autor opowiada nam o apokalipsie państwa zarządzanego przez wszelkiej maści obrzydliwych dyletantów. Jednak poprzez postawę Igora Brudnego sugeruje, że tak naprawdę uratować ten kraj może jedynie ludzka przyzwoitość, która pozwala przez cały czas trzymać się wskazań kompasu moralnego i być nieustępliwym – jakkolwiek kontrowersyjne stają się okoliczności działania zgodne z jednym i drugim. Mówiąc wprost: Przemysław Piotrowski nie chce powtarzać obiegowych opinii i trzymać się utartych schematów myślowych. Zależy mu na tym, by pokazać, że w Polsce jakakolwiek przemiana na lepsze musi rozpocząć się przede wszystkim w każdym z nas. W naszej uczciwości, wychodzeniu naprzeciw społecznej polaryzacji, w naszym uciekaniu od stereotypizowania i przede wszystkim w odejściu od antagonizmów, uraz i wyrażanych wprost pretensji, które przerzucane na innych tworzą nam przestrzeń codziennego istnienia. A w tym znaczeniu tytułowe bagno będzie mieć naprawdę wiele znaczeń.

To, co zaskakuje w tej powieści, to niejednoznaczna opozycja między złoczyńcą a stróżami prawa, którzy muszą wejść w układ z partią rządzącą, aby śledzić poczynania specyficznego psychopaty. Zaczyna się zacierać granica między osobistymi emocjami a zawodowymi powinnościami. Przekraczamy linię oddzielającą to, co prywatne, od tego, co staje się publiczne – jak choćby policyjna przysięga, by bez względu na wszystko tropić w Polsce złoczyńców. Igor Brudny podejmuje bardzo trudną decyzję. Wchodzi we współpracę, której się brzydzi. Co więcej: jako osoba publiczna zostaje napiętnowany za to, dla kogo i z kim działa. Bo „Bagno” proponuje nam bardzo nieoczywistą sytuację wyjściową: mamy oprawcę, którego można dopingować, trzymać za niego kciuki i wspierać w tym, co robi. Nie byłoby to może niczym nadzwyczajnym literacko, gdyby nie fakt, że morderca z tej powieści staje się swoistym celebrytą, a stosowane przez niego okrutne tortury transmitowane na żywo w Internecie ściągają uwagę milionów widzów. A potem otrzymują ich pełną aprobatę.

Jakkolwiek oczywiste jest, dlaczego opinia publiczna trzyma z psychopatą, to nie ma jednak żadnej oczywistości w tym, jak Piotrowski obrazuje polskie społeczeństwo. Do naszego kraju wkracza chaos. Nikt nie wie, jak za chwilę będzie wyglądać Polska, w której zdemoralizowani politycy muszą wyjść ze swoich stref komfortu. A społeczeństwo wrze. I są to bardzo negatywne emocje. „Bagno” jest fantazją na temat tego, kim się stajemy i jak łatwo możemy relatywizować zło, gdy poddawani jesteśmy podziałom, gdy argumentem w dyskusji i kategorią poznawczą staje się wybór polityczny, głosowanie na konkretną partię. W tym festiwalu okrucieństwa rozgrywanym przez niejakiego Sędziego na oczach widzów najbardziej przejmuje wizja zaangażowania w to, co się ogląda. Brutalnie torturowane osoby publiczne ucieleśniające wszelkie demoralizujące zachowania i wielokrotnie działające ponad prawem dla swoich korzyści będą niczym średniowieczne ofiary palone na stosie ku uciesze publiczności.

A w tym wszystkim Igor Brudny i wspierająca go Julia Zawadzka. Para, która znowu zostanie poddana próbie, kiedy służby bezpieczeństwa przedstawią Brudnemu propozycję nie do odrzucenia, a Zawadzka da upust swojej nienawiści do obecnego systemu władzy. Tu wchodzi w grę specyficzna motywacja. Piotrowski zmusi swojego bohatera, by spojrzał na własne działania z wielu stron. Igor myśli o sobie z pogardą, ale mimo wszystko działa konsekwentnie. Dlaczego? Co tak naprawdę chce osiągnąć? Czy tym razem tropi złoczyńcę z pełnym przekonaniem, że to zły i zepsuty człowiek, którego trzeba odizolować od społeczeństwa? Wspomniany Sędzia odgrywa trzy przerażające spektakle dzięki technologiom informacyjnym, w których czuje się jak ryba w wodzie. Nikt nie zakłóci transmisji z zabijania. Do każdej kolejnej dołącza coraz więcej widzów. Coraz bardziej można odnieść wrażenie, że te przejmujące makabry są usankcjonowane społecznie, bo to dowód niezwykłej i skutecznej zemsty na całym przepełnionym hipokryzją i obrzydliwością świecie politycznym, bo nie dostaje się tu tylko partii rządzącej, choć „Bagno” jest zasadniczo książką hołdującą nienawiści do tych, dla których państwo staje się swoistym folwarkiem.

To, co jeszcze zwraca uwagę, to fakt, że z układanki zdarzeń, które stworzyły pierwsze powieści o Igorze Brudnym, Piotrowski wyjmuje co rusz coś nowego jak z magicznego kapelusza: kolejną przerażającą opowieść, kolejną mroczną biografię. Na bazie przeszłości, która nie została zamknięta. Wspomnienie klasztoru, gdzie dochodziło do okrucieństw na zawsze traumatyzujących Brudnego oraz jego ówczesnych rówieśników, budować może kolejne przejmujące narracje. Czas przeszły, w którym Brudny musiał bezkompromisowo walczyć o życie i godność, staje się dla twórcy swoistą puszką Pandory. „Bagno” udowadnia, że z tamtych wydarzeń i zakończonych już opowieści narodzić się może kolejna historia pełna fatalizmu. To dlatego, że Przemysław Piotrowski jest autorem bardzo inteligentnym i twórczym. Może wciąż sięgać do tematycznej bazy, którą sobie wykreował, i wydobywać stamtąd kolejne przerażające elementy. Igor Brudny w tej powieści bardziej mierzy się z dylematami teraźniejszości, ale na kartach książki dojdzie do kolejnych konfrontacji z tymi, którzy wraz z nim przeżyli koszmar w klasztorze upiornej siostry Gwidony.

Ta książka opowiada o tym, że empatia dla szaleńca, za którym stoi tylko przemoc, nie jest żadną aberracją. Co więcej: portretowany tutaj kraj cechuje jeszcze więcej zaskakujących i przerażających rzeczy, które bardzo szybko stały się normą, a przecież od początku są zaburzeniem i dysfunkcją. Mroczny klimat „Bagna” może obezwładnić, jednak warto przyjrzeć się postawie Brudnego i jego działaniom, które tutaj być może trochę rozpraszają mrok. To na pewno książka odważna i bezkompromisowa. W przeciwieństwie do jednowymiarowego filmu Vegi, o którym wspomniałem na początku, znajdziemy w „Bagnie” dużo więcej nieoczywistych i ciekawych sugestii. Jakkolwiek byłoby nam źle, mamy szansę na to, by zmienić siebie i ten kraj. Czy Piotrowski słusznie idzie w stronę political fiction i czy nakreślone tu działania Igora Brudnego są zasadne i się sprawdzają? Warto samodzielnie odpowiedzieć na to pytanie. Pewne jest to, że Przemysław Piotrowski po raz kolejny serwuje czytelnikom lekturę podnoszącą poziom adrenaliny. I nie daje żadnych szans, by przewidzieć, o czym będzie jego kolejna książka.

2022-06-20

„Wyspa” Adrian McKinty

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 1 czerwca 2022

Liczba stron: 360

Przekład: Jan Kraśko

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: W sytuacji granicznej

Brutalny survival w jednym z najbardziej cywilizowanych krajów świata? Adrian McKinty po brawurowym „Łańcuchu” ponownie udowadnia, że interesują go zbiegi okoliczności pozornie niemożliwe, wręcz absurdalne. Mamy jednak świadomość, że w opisanych przez twórcę sytuacjach mógłby się znaleźć każdy z nas. Nagle, bez przygotowania. „Wyspa” – podobnie jak poprzednia wydana w Polsce książka McKinty’ego – jest intrygującą fantazją o tym, ile w naszym człowieczeństwie jest dzikiego instynktu i jak doskonale ukrywamy go przed sobą, żyjąc wedle ustalonych i uporządkowanych norm społecznych. O ile w „Łańcuchu” śledziliśmy poczynania zdesperowanej matki, która była gotowa zrobić wszystko dla swojego dziecka, o tyle w „Wyspie” sprawa jest dużo bardziej skomplikowana i dzięki temu ta książka wydaje się ciekawsza. Młoda kobieta, która nigdy nie myślała o macierzyństwie, będzie zmuszona walczyć o przetrwanie – swoje, ale przede wszystkim dzieci, dla których jest macochą. Dzieci niechętnych jej, nawet noszących w sobie pogardę dla nowej, młodej mamy. Straumatyzowanych już w swojej ojczyźnie, niosących w pamięci bolesne kadry z przeszłości i usiłujących doświadczyć nowej, niepowtarzalnej przygody. Nie mają pojęcia, w jaki sposób Australia zdefiniuje im tę przygodę…

Fabuła „Wyspy” jest gotowym scenariuszem dla dobrego thrillera filmowego i mam nadzieję, że ktoś tę książkę zekranizuje. Większość scen skrojona jest pod obraz filmowy. Dynamika opowieści zmusza do przeczytania jej za jednym podejściem. Nie ma ani jednego elementu retardacyjnego. Pojawiają się co prawda retrospekcje, lecz niosą w sobie cały czas silne napięcie. Pozornie jest to historia brutalnego polowania. Mamy uciekające ofiary i mamy oprawców, którzy są zdeterminowani, by zabić. Problematyka ludzkiego zła jest tu bardzo ciekawie pokazana. Do największych okrucieństw zdolni będą zarówno ci, którzy polują, jak i ci, którzy uciekają, kierując się instynktem przetrwania. O nim McKinty również będzie fantazjował na różne sposoby. Mamy do czynienia z taką sytuacją graniczną, w której każdy z bohaterów – bez względu na to, czy jest dorosłym, czy dzieckiem – nie jest w stanie przewidzieć swojego zachowania. a jednocześnie będą musieli zareagować tak, jak nigdy by im się to nie zdarzyło w normalnych okolicznościach. Idylliczna wyprawa na Antypody stanie się okrutną walką o przetrwanie. Przejmującą tym mocniej, że jak głosi tytuł, odbędzie się w ograniczonej przestrzeni.

Podoba mi się ukazany przez autora kontrast pomiędzy pięknem i majestatem australijskiej natury a tym, jak bardzo nieprzewidywalny i pełen niepokoju jest w tym środowisku człowiek. McKinty znakomicie operuje opisami. Od samego początku możemy poczuć piekielny upał oraz to, że spalona słońcem czerwona ziemia nie będzie dla uciekinierów łaskawa. Tu zresztą nie tylko skwar i odludzie będą groźne, tu niebezpieczeństwo czai się również w dającej ochłodę wodzie. „Wyspa” to powieść, w której mocno działają na wyobraźnię nie tylko opisy natury stanowiącej tło dla ludzkich dramatów. Autor stosuje technikę uderzania w nas pojedynczymi i bolesnymi zdaniami. Są fragmenty tak napisane, jakbyśmy tę narrację słyszeli od kogoś, kto ledwo może złapać oddech. Wyrzuca z siebie frazy, z których każda rani i przeraża. Ta metoda opowieści pokazuje kompulsywność doznań bohaterów.

Rodzinę poznajemy w pięknej scenie podróży po bezdrożach środkowej Australii. Heather zdecydowała się przyjechać z mężem – starszym o dwie dekady – na konferencję naukową związaną z jego pracą. Zrobiła to głównie dla dzieci Toma. To one chciały zobaczyć, jak wygląda drugi kraniec świata. A ona chciała być dla nich dobrą matką i choć odrobinę zmniejszyć żal po stracie tej rodzonej, która odeszła nagle i niespodziewanie. Okaże się, że przybywająca z Seattle Heather wcale nie straci głowy, kiedy będzie musiała walczyć o przetrwanie w warunkach dalekich od wielkomiejskiego komfortu. Tak jak w „Łańcuchu” będziemy tu mieli do czynienia z bohaterką, która zaskoczy oprawców. Z tą, z którą lepiej było nie zadzierać. Heather pod wpływem adrenaliny gotowa będzie działać bezkompromisowo. Walczyć o swoją rodzinę. O dzieci, które uzna za swoje.

Nastoletni bohaterowie książki początkowo wydają się naszkicowani dość nieporadną kreską. Nic bardziej mylnego. Schowany w świecie własnych doznań dwunastolatek zabierze ze sobą do Australii rodzinną tajemnicę. Heather nie ma pojęcia, kim tak naprawdę są dzieci Toma, dopóki nie pozna ich w sytuacji granicznej. Można zastanawiać się, na ile realistyczne są fantazje McKinty’ego na temat walczących o przetrwanie dzieci, ale wciąż trzeba pamiętać, że każdemu z nas też może się zdarzyć konieczność przemiany i walki o siebie.

„Wyspa” to frapująca opowieść o tym, jakiego rodzaju potwór kryje się w każdym człowieku. O tym, co naprawdę ukrywamy przed samymi sobą. O tym, co w życiu większości z nas nigdy się nie ujawni, ale drzemie w każdym, bo instynkt może być tylko uśpiony, nigdy nie pozbędziemy się atawizmów, których tak zwana cywilizowana społeczność mogłaby się wstydzić. Odmalowując bezkompromisową walkę na śmierć i życie, McKinty sugeruje, że jesteśmy cywilizowanym zwierzęciem. Jest tu miejsce na miłosierdzie czy humanitaryzm. Ale pokazane w przerażających okolicznościach, bo jednym i drugim może być poświęcenie swojego życia dla innych czy dobicie kogoś, kto cierpi i wie, że umrze. Mamy tu również opowieść o rodzinnej lojalności rozpisaną w zasadzie na dwie historie. Obie rodziny będą gotowe zniszczyć przeciwników, by przetrwać. „Oni czy my?” – dramatycznie pyta jedna z bohaterek. „Wyspa” jest zatem ciekawą fantazją na temat tego, do czego jesteśmy zdolni, by bronić lub chronić najbliższych, ale również o tym, co zrobimy, kiedy musimy ich pomścić.

Adrian McKinty ponownie nie bierze jeńców. To druga znakomita powieść gatunkowa, która ma w sobie wszystko, co powinno przyciągnąć czytelnika lubiącego szybką akcję połączoną z pogłębionymi wizerunkami psychologicznymi bohaterów. Warto przyglądać się temu, jak tworzą i rozpadają się tu fronty walki. Autor zadbał o to, by w relacjach się gotowało, by nic nie było oczywiste. Wielbiciele Australii powinni przeczytać koniecznie. Powieść powoduje, że trudno złapać oddech – jak bohaterom uciekającym przed śmiercią w morderczym upale. Myślę, że „marka” McKinty została przeze mnie sprawdzona, można brać wszystkie powieści tego autora w ciemno. A w „Wyspie” to ciemność właśnie stanie się sprzymierzeńcem, ale i w pewnym sensie wrogiem. Absorbujący thriller.

2022-06-17

„Zbuduj swój dom wokół mojego ciała” Violet Kupersmith

 

Wydawca: Mova

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 464

Przekład: Aleksandra Weksej

Oprawa: twarda

Cena det.: 52,90 zł

Tytuł recenzji: Metafizyczne zemsty

Boicie się węży? Po lekturze tej powieści będziecie się bać jeszcze bardziej. Na przykładzie tych zwierząt można opisać całą konstrukcję tej wyjątkowej książki. Kiedy boimy się czegoś przede wszystkim dlatego, że tego nie znamy, ten lęk jest prostym atawizmem, który staje się orężem walki wygrywanej na przykład przez ksenofobię. U Violet Kupersmith będzie inaczej. Będziemy bać się czegoś, co zostanie tu wyraźnie określone, stanowczo nazwane, co stanie się nam bliskie i w tej bliskości jeszcze bardziej przerażające. Tak będzie z wężami, ale również z wszelkimi rodzajami emocji, które niosą w sobie bohaterowie i przekładają na dalsze, coraz bardziej skomplikowane życie. Życie niebezpiecznie zmierzające w kierunku jakiejś niejasnej mistyki, życie na pograniczu, a może życie, które wciąż jest jednocześnie wyzwaniem i niepokojem, tak jak w przypadku głównej bohaterki. „Zbuduj swój dom wokół mojego ciała” to proza bardzo specyficzna, naznaczona już pewnego rodzaju ekscentrycznym tytułem, jednak mam wrażenie, że właśnie tak sformułowany jest najlepiej dobrany do tej powieści. Sportretowany Wietnam i losy Wietnamczyków na przestrzeni wielu dekad tworzą poruszający i przerażający kolaż zdarzeń, w których odpowiedzialni za nie stają się współodpowiedzialni za cierpienia innych. Będzie to książka o tym, w jakim znaczeniu sami dla siebie jesteśmy więzieniem, ale również o tych ludziach, którzy mają kłódkę zamykającą naszą klatkę. Kupersmith opowie o kobiecym cierpieniu, wykorzystywaniu kobiet, a także zemście określonej tu przez płeć i okoliczności. Całość nabiera znaczenia metafizycznej groźnej baśni, w której wspomniane węże będą przewodnikami, a być może istotami otwierającymi wspomniane kłódki egzystencjalnych więzień.

Winnie jest postacią bardzo niejednoznaczną. Autorka stara się, by czytelnicy nie znaleźli drogi do jej wnętrza. Winnie jest odsłonięta tylko częściowo i ta fragmentaryczność jej pejzażu emocjonalnego ma ogromne znaczenie, nasuwając ciekawe interpretacje zakończenia książki. Dwudziestodwuletnia dziewczyna przybywa do Wietnamu, wykupując bilet w jedną stronę. Wydaje się, że przyjeżdża z dalekich stron, aby coś w tym kraju odnaleźć, lepiej się zrozumieć. Wietnam to przecież jej kraj rodzinny. Miejsce, do którego przybywa, bo dręczy ją poczucie nieprzystawalności do dotychczasowego świata. Jednak nic nie sugeruje, że będziemy tu mieli do czynienia z jakimś rodzajem powieści inicjacyjnej. Sama Winnie zaprzecza, że przybyła do Wietnamu, by odnaleźć siebie. Można zauważyć, że jest wręcz przeciwnie: chciałaby siebie zapomnieć albo przynajmniej wydostać się z więzienia swojego ciała. W nim skryły się tajemnice, które wietnamskie okoliczności będą wikłać dodatkowo. Dzięki temu ta książka nie jest powieścią odpowiedzi, lecz ciągłych zagadek.

Biorąc pod uwagę to, czym są dla bohaterów ich ciała, warto zwrócić uwagę na to, że u Kupersmith definiowani są czasem przez to, co jedzą. Jednocześnie somatyczne objawy sugerują, że gdzieś toczy się walka; jest to być może taka walka wewnątrz i do wewnątrz. Winnie jest udręczona bezsennością jak pewien wietnamski policjant, z którym splot okoliczności połączy bohaterkę w dość zabawny sposób (warto zwrócić uwagę na obecność komizmu w wielu pozornie mrocznych scenach). Można odnieść wrażenie, że wszędzie, gdzie jest, musi mierzyć się z jakimś wielkim tarciem z otoczeniem. Źródłem jej niemocy i ograniczeń staje się ciało, które zamyka w sobie udręczony umysł. Winnie cała jest ucieczką. To osoba, która z upływem czasu oddala się na przykład od reguł języka opowiadającego świat, czyniąc swoją egzystencję pasmem nieszczęść i smutku. Uznając, że „Zbuduj swój dom wokół mojego ciała” jest powieścią o pewnym egzotycznym wizerunku ludzkiej samotności, można jej wyrządzić krzywdę uproszczenia, bo Violet Kupersmith proponuje nam narrację o mrocznych metamorfozach, z sugestywną wizyjnością opowiadając losy kobiet i mężczyzn nie tyle doświadczonych przez zjawiska paranormalne, ile usiłujących zdefiniować swoją tożsamość po tym, jak zostali naznaczeni traumą.

Wszyscy zatem są tu na swój sposób samotni, ale tylko niektórzy gotowi stawić czoła wyobcowaniu. Historia sięga lat drugiej wojny światowej. Wszystkie pozornie chaotyczne retrospekcje zaczynają się ciekawie zazębiać – ta opowieść ma jeden główny nurt i proponuje coraz więcej interpretacyjnych zagadek. Winnie pewnego dnia znika. Za tym nadmiernie już literacko wykorzystanym motywem stoi nietuzinkowa intryga. Zniknięcie jest tu świadectwem pewnego buntu, ale i desperacji. Doświadczenie nagłego opuszczenia swojej rzeczywistości powtarza się tu po latach. Losy Winnie splotą się z przeszłością pewnej trójki outsiderów: przyjaźniących się z pewną dziewczyną braci, którzy ruszą zupełnie różnymi drogami życiowymi, ale połączy ich na zawsze kilka wspólnych doświadczeń i przede wszystkim postać Binh – pozornie zupełnie różnej od Winnie. Opowieść o minionych doświadczeniach egzystencjalnych wejdzie tutaj w swoisty dialog z historiami ludzi naznaczonych wojną i przemocą. Im głębiej wędrować będziemy w świat pełen duchów i bytów ucieleśnionych w zaskakujący sposób i w zaskakującej konwencji, tym mniej realne będą się wydawać opisane historie. A jednak każda z nich wydobywa się z bardzo realnego bólu i doświadczenia odrzucenia. Akceptujemy to, co rozumiemy. Albo rozumiemy to, co jesteśmy w stanie zaakceptować. Kupersmith poprowadzi nas przez świat, w którym jakieś oczywiste kategorie poznawcze stają się bezużyteczne, czasami zbędne. Znajdziemy tutaj opowieści o tym, w jaki sposób kobiety opuszczają swoich bliskich i co w związku z tym ci bliscy robią.

Intrygujące stają się detale, za którymi może stać interesująca symbolika. Na przykład drzewa kauczukowe, zakupiony na loterii fałszywy los czy wspomniane węże wykorzystywane w pewnym przestępczym procederze. A pośród tych szczegółów pełen nieoczywistych zdarzeń świat wierzeń, któremu Wietnamczycy podlegają na określonych zasadach. Wierzeń dotyczących tego, jak niezwykłe przemiany mogą towarzyszyć ludzkiej tożsamości, która chce nazwać siebie na nowo. Kupersmith prowadzi nas przez świat, który w związku z biografią Winnie staramy się nieco zracjonalizować. Tymczasem nakładają się tu na siebie coraz bardziej enigmatyczne wątki. Przestrzeń świata przedstawionego pełna jest licznych niedopowiedzeń. Autorka jednocześnie operuje półcieniami bez wyjaśnień oraz dosadnymi scenami na pograniczu jawy i snu. W tym wszystkim widać też wyraźnie osadzone przekonanie, że doznane przez bohaterów krzywdy mogą być wielokrotne. Pozornie jest to rzeczywistość niemożliwa do wyobrażenia. Jednocześnie świat, w którym ludzie otrzymują niezwykłe możliwości, aby odejść – także sami od siebie.

Sporo jest tu scen, które pobudzą i przerażą. Miałem wrażenie, jakbym ponownie oglądał świetne azjatyckie horrory, przy których lata temu drżałem z lęku i bałem się potem chodzić po mieszkaniu w mroku. Tu będzie sporo strachu, ale przede wszystkim specyficznie portretowany fatalizm wielu bohaterów. Najciekawiej i najwyraźniej Kupersmith opowiada jednak o zemście. Klimat tej powieści pozwala na przeniesienie się gdzieś, gdzie rządzą tylko nakreślone przez autorkę reguły. Jest tam przerażająco i fascynująco. To powieść dla koneserów literatury opowiadającej ludzki lęk w orientalnych dekoracjach. Można się tej książki przestraszyć, ale można również pokochać jej niepowtarzalną formę opowieści o tęsknotach i marzeniach.

2022-06-14

„Ten dziwny wiek” Kiley Reid

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 15 czerwca 2022

Liczba stron: 376

Przekład: Paulina Surniak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Lojalne wobec siebie

Gdyby ktoś kwestionował umiejętność pisania bildungsromanu w XXI wieku, z pewnością powinien poznać powieść Kiley Reid. Debiutantka opowiada o wszystkich palących problemach, które wciąż na nowo elektryzują amerykańską opinię publiczną. Wkracza w codzienność tych Amerykanek, których życie toczy się w miejskich przestrzeniach, w otoczeniu tego, co różnorodne, pośród licznych możliwości i przede wszystkim w ścisłym związku z mediami społecznościowymi. Najcenniejsze w tej powieści jest to, że nie pozwala czytelnikowi wyrobić sobie konkretnego zdania o bohaterach. Wciąż przyglądamy się temu, jak żyją, co myślą i jakie decyzje podejmują, ale ustawicznie jest do nich przystawiane lustro – w nim widzimy, jak są postrzegani, oceniani, jak kategoryzowane jest to, co robią, a przede wszystkim analizowana jest moralna słuszność dokonywanych przez nich wyborów. „Ten dziwny wiek” wykorzystuje również jeden z dyżurnych tematów amerykańskich powieści obyczajowych. Tym razem rasizm będzie niuansowany, czasami dyskretnie sygnalizowany, niekiedy rozlewający się tu bardzo szeroko, ale w gruncie rzeczy Reid chce opowiadać o tym, jak rasa tworzy nierówności w relacjach, inaczej, niż zrobili to na przykład Colson Whitehead, Uzodinma Iweala czy Ta-Nehisi Coates. Można zestawić „Ten dziwny wiek” z „Wodnym tancerzem” Coatesa przede wszystkim dlatego, że są to dwie znakomite powieści inicjacyjne, oraz ze względu na to, że o granicach wyznaczanych w amerykańskim społeczeństwie przez kolor skóry oboje twórcy opowiadają także poprzez doświadczenia przeciwnych płci.

Podoba mi się u Reid swoista konsekwencja w kreowaniu świata przedstawionego. Można odnieść wrażenie, że to wszystko, co tutaj ma miejsce, rozgrywa się w konwencji jakiegoś popularnego serialu. Zwłaszcza zwroty akcji przypominają o tym, że mamy do czynienia w pewnym sensie z materiałem popkulturowym, który można potraktować pobieżnie i jedynie uwypuklić najważniejsze problemy, ale można też wejść głębiej – ujrzeć ironię, autoironię i sporo pokładów gorzkiej refleksji skrytej pod charakterystycznym poczuciem humoru. Być może stosowną formą ekranizacji byłby dla tej powieści sitcom. A jednak odebrałem „Ten dziwny wiek” nad wyraz poważnie. Przede wszystkim jako gorzką opowieść o dorastaniu do tak zwanej dorosłości i groteskowy obraz tego, czym owa dorosłość może się stać. Można wysnuć przekonanie, że obie bohaterki – młoda czarnoskóra opiekunka do dziecka i jej biała pracodawczyni gotowa kupować sobie trochę wolnego czasu – utknęły emocjonalnie w wieku nastoletnim. Czasami ich decyzje i działania są infantylnie kompulsywne, a dużo częściej stają się pokłosiem ocen i sugestii grona rówieśniczego.

Kiley Reid świetnie portretuje tu dwie mikrospołeczności kobiece. Starsza Alix otacza się przyjaciółkami, które dużo już w życiu osiągnęły, a swoje doświadczenie życiowe usiłują projektować na innych przekonane o tym, że zwykle podejmowały słuszne decyzje. To kobiety majętne, na stanowiskach, z uporządkowanym życiem, gotowe udzielać rad i przekonywać do podjęcia decyzji w sprawach, które nigdy nie stały się ich udziałem. Najbliższe towarzystwo Emiry jest zupełnie inne, choć funkcjonuje podobnie – jej przyjaciółki są dopiero na dorobku i sprawiają wrażenie, jakby ścigały się w tym, która z nich zdobyła już najwięcej doświadczenia koniecznego do sytuowania się w dorosłym świecie. W jednym i drugim przypadku mamy znakomicie rozpisane to, w jaki sposób działa tak zwana kobieca siła solidarności i przynależności. Równie znakomicie Reid prowadzi nas po świecie, w którym praktycznie zawsze podejmujemy nieautonomiczne decyzje, a konsekwencje tych decyzji doskwierają tu już tylko decydującej, nie skłonnym do wielu porad przyjaciółkom.

Obie kobiety czują się bezpiecznie w ramach relacji, jakie nakreśliłem, ale to, co dynamizuje powieść, to inne priorytety oraz oczekiwania względem siebie. Już w pierwszej scenie widzimy swoistą władczość pracodawczyni Emiry. Oczekuje ona bowiem od opiekunki – bawiącej się w piątkową noc na imprezie – lojalności i oddania: coś się wydarzyło, należy zaopiekować się trzylatką, zabrać dziecko w nocy z domu, przybyć na zawołanie. Emira opiekuje się dziewczynką kilka razy w tygodniu i stale myśli o tym, że to praca, którą należy zmienić. Alix jest przekonana o tym, że dobrą służbę czarnoskórej dziewczyny można usankcjonować w taki sposób, by stała się pracą na każde zawołanie. Tu następuje zderzenie dwóch całkiem różnych światów, choć jesteśmy przecież w 2015 roku i w liberalnej Filadelfii, która dla Alix na zawsze pozostanie jednak prowincją po tym, jak kobieta musiała opuścić Nowy Jork. Zatem Emira chce mieć zajęcie dające jej utrzymanie i ubezpieczenie zdrowotne, a Alix idealizuje sobie relacje z pracownicą przede wszystkim po to, by zatrzeć tu znamiona jakiejkolwiek zależności. Gotowa zaprzyjaźnić się z Emirą projektuje sobie jej życie wedle własnych wyobrażeń. Kto wie, do czego by to doprowadziło, gdyby w życiu czarnoskórej opiekunki nie pojawił się pewien mężczyzna…

„Ten dziwny wiek” to powieść o konfrontacjach, w których jesteśmy aktorami, z różnych powodów nie dajemy otoczeniu dostępu do swojego wnętrza. Gra pozorów w świecie przedstawionym tej książki będzie się toczyć na kilku poziomach. Istotna jest tutaj opozycja tego, czego się pragnie, do tego, co jest zasadne i konieczne, aby przetrwać. Do gry wchodzą również wspomniane przeze mnie technologie – Emira nie ma Instagrama i nie kreuje swojego życia dla wirtualnej publiczności, Alix jest od tego wprost uzależniona. Gdy zderzą się proste oczekiwania z sugestiami tego, że można oczekiwać niemożliwego, pojawi się wielki dramat. Ktoś będzie musiał podjąć ostateczne decyzje. Kiley Reid znakomicie portretuje niepewną siebie dziewczynę, która już dawno weszła w dorosłość, ale z pewnym rodzajem naiwności i nieokrzesania. Emira nie jest do końca samodzielna w swoich wyborach, zachwyca się tym, że jej partner ma „fajne rzeczy”, a za przejaw uczestnictwa w dorosłym życiu uznaje związkowe ustalenia określające jej przewidywalne i przede wszystkim odpowiedzialne funkcje.

Jeśli mowa o odpowiedzialności, to Reid świetnie łączy problem bycia odpowiedzialnym za siebie z tym, jak odpowiedzialność wpływa na poczucie własnej wartości. Z drugiej strony pojawiają się tu zachowania kompulsywne i wręcz szalone. Trudno określić, która z bohaterek – starsza czy młodsza – oddala się od projektu swojego życia, w którym otoczenie wyznacza nawet sferę przeżywanych emocji oraz to, czego z tymi emocjami nie można zrobić. Czyta się tę opowieść bardzo dobrze, bo pośród zaskoczeń, irytacji, niepewności motywacji postaci oraz wielkiego dla nich współczucia czasem pomieszanego ze złością jest się stale zaskakiwanym i stale przekonanym o tym, że „Ten dziwny wiek” to nie tyle historia o dojrzewaniu, ile przede wszystkim opowieść o goryczy bycia tą dojrzałą, uporządkowaną – w tej powieści również sterowaną przez otoczenie i niegotową na pozbycie się uprzedzeń. Nawet jeśli żywi się do kogoś żal o coś, czego tak naprawdę nie zrobił.

To barwna i pełna niejednoznaczności opowieść o świecie, w którym naszą przynależność określają wybory: w co się ubieramy, w jakich miejscach bywamy, jakie seriale oglądamy. Ale to również historia tego, że tę przynależność warunkuje coś, czego sami nie wybraliśmy – mam na myśli kolor skóry zawsze wpływający na przebieg i osąd różnych wydarzeń. Bohaterowie tej książki starają się być tak politycznie poprawni, że ich uprzedzenia stają się nagle cechami dystynktywnymi. Jednocześnie to historia pozbawiona jakichś spektakularnych dram. Można wręcz ją uznać za kameralną, gdyby nie obecność mediów, bo i one są tutaj jednymi z bohaterów. Bardzo ciekawie skonstruowana powieść o tym, jak konfrontacyjni możemy być wobec siebie i jak niszczą nas oczekiwania innych związane z tym, kim będziemy. I o niepokojących relacjach, które tylko udają bliskość. Mam wrażenie, że miłością darzy w tej powieści swoją opiekunkę jedynie trzyletnia dziewczynka. Reid pokazuje, jak bardzo potrafimy być dalecy od prawdziwych uczuć i jaką cenę można za to zapłacić.

2022-06-11

„Za murami Broadmoor. Najsłynniejszy szpital psychiatryczny na świecie” Emma French, Jonathan Levi

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 18 maja 2022

Liczba stron: 200

Przekład: Tomasz Wyżyński

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: W poszukiwaniu nadziei

To, co należy stwierdzić z całą stanowczością, to fakt, że ta bardzo ciekawa książka wzbudzi zainteresowanie nie obszernymi odniesieniami do biografii słynnych brytyjskich morderców ani też nie fantazjami na ich temat oraz na temat tego, co zrobili. Choć wspominane są tu tak mroczne postacie jak Ronnie Kray, Peter Sutcliffe czy Kenneth Erskine, nie jest to rzecz mająca wzbudzić tanią sensację historiami psychopatycznych i seryjnych zabójców. To bardzo rzeczowe i interesujące w swojej formie (o której za chwilę napiszę) studium miejsca oraz specyficznej społeczności. Opowieść o znanym szpitalu psychiatrycznym pełniącym funkcję więzienia będzie jednocześnie gorzką opowieścią o tym, jak funkcjonują brytyjskie szpitale psychiatryczne, czego w nich brakuje, a przede wszystkim: czy spełniają swoją najważniejszą funkcję – czy dają możliwość rehabilitacji, powrotu pacjentów do życia społecznego. Emma French i Jonathan Levi piszą reportaż po tym, jak temu drugiemu udało się nakręcić film dokumentalny o Broadmoor. Wyjdą w nim naprzeciw narosłym wokół tego szpitala mitom. Spróbują odczarować groźną atmosferę niedopowiedzeń, w której latami budowało się swoisty mit tej instytucji jako miejsca pobytu ludzkich potworów skazanych przez sądy i opinię publiczną na wieczne nieistnienie.

Autorzy skupią się na strukturze opisywanego miejsca, a ich książka będzie podporządkowana temu, w jaki sposób osoba postronna może je oglądać. Poszczególne rozdziały zatem będą opisywać kolejne przestrzenie – od skomplikowanego systemu kontroli bezpieczeństwa przy pierwszej bramie, przez izbę przyjęć, poszczególne oddziały, zmierzając ku opowieści o tym, komu i kiedy udało się z Broadmoor uciec. To książka, której założeniem jest jednak przede wszystkim zobrazowanie, jak na przestrzeni lat starano się otoczyć profesjonalną opieką pacjentów trudnych lub nierokujących jakiejkolwiek poprawy stanu psychicznego. Udamy się w podróż po mitycznym miejscu i będziemy mieli okazję przyjrzeć się procesowi jego demitologizacji.

Myślę, że najciekawiej są tu przedstawieni przede wszystkim pacjenci. Nie znajdziemy tutaj tętniących dynamizmem opowieści o tym, kto w Wielkiej Brytanii wyrządził najbardziej przerażające zło. Autorzy zatrzymają się właśnie przy tym pojęciu i postarają się ukazać, że „zło” w odniesieniu do czynów pacjentów Broadmoor może być nieoczywiste i wiązać się z dalekimi od uproszczeń ocenami moralnymi. French i Levi zastanawiają się przede wszystkim nad tym, jak zachować otwartość umysłu i humanitarną empatię wobec mężczyzn – bo dziś tylko oni osadzeni są w tym szpitalu – którzy dokonali okrutnych zbrodni albo są okrutni wobec innych pensjonariuszy, personelu, gotowi do przerażających aktów autoagresji, bez kontaktu z realnym światem i często bez chęci powrotu do niego. Najmocniej rezonuje w tym reportażu zdanie, które wciąż ma się gdzieś z tyłu głowy, poznając wstrząsające biografie pacjentów Broadmoor, ludzi niejednokrotnie krzywdzonych w dzieciństwie, wyprawianych w świat z bagażem samych traum, śladami po przemocy fizycznej i psychicznej, ze zrujnowanym postrzeganiem porządku świata, z licznymi problemami psychicznymi, którymi nikt się nie potrafił zająć. To zdanie brzmi: „Każdy zasługuje na nadzieję”. Ta książka stara się pokazać słynny szpital psychiatryczny jako miejsce, w którym tworzy się warunki, by pojawiła się nadzieja na to, aby uwierzyć we własne człowieczeństwo, przejść trudny proces rehabilitacji, znaleźć kontakt z samym sobą, wyrazić skruchę albo zrozumieć potworność własnego postępowania.

Zamknięci w Broadmoor pacjenci funkcjonują wedle specyficznego upływu czasu. Poruszające relacje z oddziałów dla szczególnie niebezpiecznych dla otoczenia pensjonariuszy przechodzą płynnie w obrazy tych przestrzeni szpitala, w których nie ma bezkompromisowej walki z agresją, zaczyna się proces terapeutyczny, skomplikowany dużo bardziej niż w innych tego typu brytyjskich placówkach. Pojawia się tu ciekawa opinia, że w znacznej mierze mężczyźni leczeni w Broadmoor – o ewolucji tego leczenia i jej różnorodności też jest tutaj sporo – to ludzie, którzy ocaleli z wielkiej katastrofy, którą byli sami dla siebie. Nie będzie tu brania na litość, koncentrowania się na okolicznościach łagodzących, nie będzie na pewno relatywizowania zła ani sugestii, że za brutalne zbrodnie nie należy się zasadna kara. To, co przyciąga uwagę, to sposób, w jaki French i Levi opowiadają o trudnościach adaptacyjnych pacjentów będących więźniami i więźniów będących pacjentami. Pomiędzy tymi definicjami będziemy się przemieszczać bardzo często, ta książka stara się pokazać także ich niejednoznaczność w kontekście tego, jak na co dzień funkcjonuje szpital Broadmoor i jakie ma zasadnicze cele. Jego pensjonariusze bardzo często cierpią, tkwiąc w matni nadmiernie wyostrzonych zmysłów, katastroficznych wyobrażeń o sobie i świecie, pośród fobii i lęków – w pułapce własnych umysłów powodujących, że są więźniami w jeszcze jednym znaczeniu. Zniewoleni przez swój umysł, borykający się z ograniczeniami percepcji, niejednokrotnie spędzają lata w mrocznej izolacji i bardzo często nie są gotowi do tego, by stanąć twarzą w twarz z tym, co zrobili i jakie ma to konsekwencje. Jest tu opisana tragiczna historia więźnia, który popełnił samobójstwo, gdy dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Wiele historii pokazuje bezradność personelu szpitala wobec pacjentów skutkującą ucieczką podopiecznych w samookaleczanie lub negacją terapii.

Personelowi poświęcony jest osobny rozdział, jeden z ciekawszych. Zwłaszcza gdy potraktujemy go poznawczo, bo przecież to bardzo interesujące, jak radzą sobie na co dzień – także ze swoimi emocjami – ludzie pracujący z tak trudnymi pacjentami. To, co może z pewnością zaskoczyć, to informacja o liczbie członków personelu, których jest wielokrotnie więcej niż pacjentów. Jak pracują? Jak udaje im się nabrać odporności na wiele sytuacji ekstremalnych? Jak w tym wszystkim zachowują empatię i wrażliwość? Opowiadają o przemianach w postrzeganiu i traktowaniu pacjentów Broadmoor. Swoimi opowieściami tworzą wizerunek specyficznej społeczności. Miejsca, gdzie można dać trochę wsparcia drugiemu człowiekowi, który wcześniej znikąd tego wsparcia nie mógł oczekiwać.

Bardzo ciekawe są również rozważania o powiązaniach zbrodni z chorobą psychiczną. French i Levi sugerują wyraźnie, że nie ma żadnego stałego związku między jednym a drugim. Większość ludzi chorych psychicznie nie popełnia zbrodni. Bardzo często jednak zbrodniarza podejrzewa się o to, że jest chory psychicznie. Pacjenci Broadmoor przybywają do szpitala z różnymi problemami, a autorzy ciekawie obrazują proces płynnego przekazywania ich sobie między zakładami karnymi, Broadmoor a innymi brytyjskimi szpitalami psychiatrycznymi. „Za murami Broadmoor” to książka opowiadająca o tym, jak zmieniało się założone w 1863 miejsce, a także o tym, jak wiele nowych funkcji przyjęło. To nie tylko książka o mrocznych stronach człowieczeństwa, z którymi trzeba walczyć formalnie, według ustalonych procedur szpitalnych. To również opowieść o tym, że być może my jako społeczeństwo winniśmy opłacać pobyty więźniów i pacjentów, bo prawdopodobnie właśnie jako społeczeństwo zawiedliśmy, czyniąc z wielu z nich dewiantów i socjopatów. Wstrząsająca od samego początku książka później tonuje napięcie i nie rości sobie prawa do tego, by być sensacyjną publikacją. Wszelkie niezdrowe sensacje sprzedały się w brytyjskich tabloidach. Tu mamy do czynienia z uważną obserwacją bardzo specyficznego miejsca. To niezwykła i pewnie jedyna okazja, by przyjrzeć mu się z tak bliska.

2022-06-07

„Jak się starzeć bez godności” Magdalena Grzebałkowska, Ewa Winnicka

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 25 maja 2022

Liczba stron: 280

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Ku możliwościom

Chciałem zacząć od tego, że ta książka przyciąga uwagę, zwyczajnie leżąc na stole. Część egzemplarzy recenzenckich zamawiam sobie do miejsca pracy, czyli do szkoły, tak mi jest wygodniej. Rano odebrałem „Jak się starzeć bez godności”, ale miałem tylko chwilę, by ją przekartkować – magia kolorów przyciąga. Potem zostawiłem książkę w pokoju nauczycielskim i pobiegłem na lekcje. Po kilku godzinach zorientowałem się, że mocno zainteresowały się nią moje koleżanki z pracy. Należy dodać, że to kobiety w różnym wieku. Nie wiem, kto ją podczytywał, a kto tylko oglądał, ale widać było, że ta celowa pstrokacizna, wspaniały kicz i przyciągający uwagę tytuł robią swoje – ta publikacja zwróci na siebie uwagę i mam już kolejkę chętnych do przeczytania całości. Tak, takie książki są nam dzisiaj bardzo potrzebne. Wtedy kiedy trzeba odczarować ponury krajobraz naszego kraju, w którym toczymy boje z Narodowym Funduszem Zdrowia o to, by zostać zbadanym, i przeraża nas wyliczana przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych kwota przyszłej emerytury. Magdalena Grzebałkowska i Ewa Winnicka rozprawiają się z tymi i wieloma innymi kwestiami. Mam wrażenie, że ich opowieść ma nam zasugerować, że najlepszym lekarstwem na różnego rodzaju lęki jest przede wszystkim zdrowy śmiech. Są tu miejsca, w których można się śmiać przez łzy, ale na pewno całość jest narracyjnym dwugłosem, który pozwoli spojrzeć na pewne oczywiste sprawy w krzywym zwierciadle, a dzięki temu inaczej i twórczo.

Autorki zaznaczają na wstępie, w jaki sposób orientują się, że oto nadciąga kulturowy kataklizm: tak zwana starość związana ze społecznym wykluczeniem i byciem niewidzialnym. Nieprzypadkowo kolor odgrywa tu dużą rolę, barwy nie tylko przyciągają uwagę, lecz również prowokują, są mocno zadziorne. Jak dwie twórczynie „smutnych książek” niezamierzające się tu smucić tym, że wkraczają w jesień życia. Każdy z nas inaczej dostrzega przejawy nieuniknionego. W moim przypadku było to uświadomienie sobie, że zaczynam uczyć dzieci moich byłych uczniów. Czuję nie tylko solidarność wiekową z autorkami, choć jestem od nich młodszy i mogę sobie pozwolić na to, by udawać, że na pewno jeszcze nie wychodzę z wieku średniego, ale również solidarność poglądów, mentalności i przekonań. Ja, który całe życie nienawidziłem sportu w każdej formie, znalazłem wreszcie kogoś, kto publicznie też to wyznał. Czytając pamiętnik Magdaleny Grzebałkowskiej z czasu pandemii, kiedy miała się wziąć za siebie i zacząć robić to, czego nie znosi, śmiałem się głośno i wiedziałem, że w taki sposób „ćwiczy” bardzo wiele osób. Czy starość zmusza nas do tego, żeby się więcej ruszać? Przecież tak naprawdę nie powinniśmy już nadwyrężać wiekowego ciała. Gdzieś w tym utkwieniu między chęcią działania a marazmem wywołanym spoglądaniem w metrykę ujawnia się tu jeden z niewielu męskich rozmówców autorek, Zygmunt Miłoszewski.

Na scenę jego życia nie lecą już pluszowe misie. Pisarz obawia się bardziej, że każdy starzejący się człowiek niepostrzeżenie daje się zamknąć w klatce nudy i monotonii. Autorki chcą wyjść temu naprzeciw. Obalić wszystkie stereotypy związane z tzw. słusznym wiekiem i opowiedzieć o tym, w jaki sposób mijanie lat może być szczególnie opresyjne, gdy jest się kobietą. Miłoszewski to wyjątek potwierdzający regułę – ten specyficzny poradnik został napisany przez kobiety dla kobiet. Ale nie jest to jakaś hermetycznie zamknięta przed mężczyznami całość. Pewnie, że im jest w starszym wieku łatwiej i mogą dużo więcej (wspomnienie szaleństw dziadka Magdaleny Grzebałkowskiej). Jednak to wchodząca w jesień życia kobiecość może odnaleźć dużo więcej ciekawych opcji, by życie nie było ani nudne, ani monotonne. Dla autorek normą stanie się tutaj odrzucenie wszelkich norm, a cała książka będzie starała się przekonać, jak doskonale jest być kobietą niedoskonałą. Niegotową na to, czego oczekuje kultura czy społeczeństwo. Otwartą na wszystko, co może być alternatywą dla ponurego scenariusza kobiecego życia, które definiuje się tym irytującym, przerażającym i zaskakującym często pojęciem.

Starość? Tu nie ma w zasadzie żadnej starości. Jest niebywała witalność i chęć doświadczania nowych rzeczy. Nawet jeśli miałoby to być jeżdżenie na rowerze stacjonarnym, który po pewnym czasie stanie się doskonałą suszarką do ubrań. Bardzo mi się podoba struktura ułożonego tutaj dwugłosu, choć można odnieść wrażenie, że Grzebałkowska nieco dominuje nad Winnicką. A może ma więcej do powiedzenia. „Jak się starzeć bez godności” to zapiski różnej formy i stylistyki. Autorki uważnie się wzajemnie obserwują, słuchają, komentują wybory i poglądy tej drugiej. Starają się na przemian opowiadać o tym, co je irytuje, martwi, zastanawia i śmieszy. Dlatego w gruncie rzeczy wyszła z tego wyjątkowa książka o kobiecej przyjaźni. O takim rodzaju wsparcia, którego zazdrościć mogłyby autorkom dużo młodsze od nich kobiety, zupełnie dziś niezainteresowane tym, jak wyglądać będzie konfrontacja mentalności z tym, co wpisane w metryce. Ta książka jest w gruncie rzeczy bezpretensjonalną opowieścią o tym, ile możemy mieć frajdy w odkrywaniu się w bliskiej relacji. I ile znaczy przyjacielskie wsparcie w czasie, w którym świat z różnych powodów zaczyna się zawężać. Bo przecież w końcu nadchodzi czas rozmyślań nad tym, czego już w życiu nie zrobimy, a co wydaje się absurdalnie groteskowe.

Autorki bez problemu pozwalają sobie tu na autogroteskę. Znakomitym uzupełnieniem są zdjęcia będące różnego rodzaju stylizacjami. Grzebałkowska i Winnicka nie starają się poszukiwać czegoś, co nazywamy tożsamością, bo bliskość z samymi sobą mają przepracowaną, zdefiniowaną i zaakceptowaną. To opowieść o tym, jak rzadko decydujemy się w pewnym wieku na to, by wyjść poza strefę komfortu, a przede wszystkim książka sugerująca, że nie poznaliśmy swoich możliwości oraz nie dowiedzieliśmy się, do czego jesteśmy zdolni, dopóki żyjemy i jesteśmy gotowi traktować życie jako wyzwanie, nie uporządkowany i potwornie nudny ciąg powtarzalnych czynności lub zachowań.

„Jak się starzeć bez godności” to świetna książka dla tych kobiet, które z różnych powodów utraciły wiarę w siebie. Nie tyle nie chcą, ile nie umieją wyjść naprzeciw swoim potrzebom, bo długie życie w bezpiecznej rutynie doprowadziło je do tego, że każdą zmianę blokuje silny strach. A za nim podąża bezradność. Grzebałkowska i Winnicka przyglądają się temu, co wypada kobiecie 50+ i co tak naprawdę stara się ją prosto zdefiniować. Autorki nie pozwolą na to, by były określane i nazywane w jakiś przewidywalny sposób. Ta książka jest twórczą opowieścią o tym, że starość nie powinna nas „dopadać”, ale bardzo wiele zależy od tego, czy przyglądamy się sobie uważnie. Nie mam tu na myśli śledzenia kolejnych zmarszczek czy obserwacji ciała, które wymyka się oczekiwaniom i potrzebom. Zawsze jest nas za dużo albo za mało. Na wszystko jest za wcześnie albo za późno. Coś jest możliwe lub niemożliwe do osiągnięcia. Twórczynie tej książki udowadniają, że trzeba się cieszyć tym, co jest właśnie teraz. I potencjałem teraźniejszości.

Dwie znakomite reporterki stają tutaj przed nami w nowej roli: swoistych trenerek personalnych, które zwracają uwagę na to, jak wiele możliwości ma szansę się ujawnić w przestrzeni zaklętej w kategoryczne „albo”. Można jedno albo drugie, nigdy kilku rzeczy naraz. A one chcą wszystkiego! Tu rozwija się przed naszymi oczami rozbita na dwa głosy opowieść o tym, że nasza wewnętrzna wolność nie ma metryki, a życie w zgodzie ze sobą wymaga przede wszystkim zadawania pytań i stawiania sobie wyzwań. Brzmi jak truizm? Warto przyjrzeć się temu, jak to wszystko zostało opowiedziane. Dynamika jest tu różnorodna, niektóre rozdziały buzują od emocji i energii, inne wydają się łapaniem oddechu przed kolejnym elektryzującym tematem. „Jak się starzeć bez godności” to jedna z tych książek, które pięknie opowiadają fantazje o przyszłości, a nie są zbiorem gorzkich podsumowań przeszłości. A przy okazji można się dużo dowiedzieć: na przykład o terapeutycznej mocy rzeźbienia w owocach i warzywach oraz o tym, że cenę piękna wewnętrznego i zewnętrznego zawsze sami sobie ustalamy.