2021-04-30

„Niepamięć” Piotr Nesterowicz

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 28 kwietnia 2021

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje

Można powiedzieć: kolejna polska powieść o rodzinie. Owszem, ale z pewnością wyróżniająca się. Udowadniająca, że ten temat literacki może być nadal atrakcyjny, jeśli nie wiąże się go z kwestią żydowską (mam na myśli powieści Mikołaja Łozińskiego czy Mikołaja Grynberga). Piotr Nesterowicz nie zamierza tutaj eksperymentować z formą, jak zrobił to Szymon Słomczyński w powieści „MIM”. Chce być też dużo bardziej kameralny niż Kuba Wojtaszczyk udowadniający w „Słońcu narodu”, że poznać rodzinę to poznać jej najdawniejszą historię. Sięganie wstecz wychodzi Nesterowiczowi bardzo dobrze. Wszystko dzieje się inaczej niż na przykład w dynamicznej „Szopce” Zośki Papużanki, a jednak w tej pozornie sennej narracji odnajdziemy podobnie ekspresyjny portret rodzinny. Myślę, że autor osiąga swój cel przede wszystkim dzięki zaskakiwaniu czytających. Trudno mi o tym szerzej opowiedzieć, bo opowiedziałbym książkę, warto jednak zauważyć, że pewien rodzaj monotonii i wykreowanego tutaj spokoju będzie bardzo zwodniczy. „Niepamięć” to narracja sięgająca po dramatyzm bezpośrednich konfrontacji. Rodzina przy stole – tak można byłoby w skrócie napisać o tej powieści. Ale to zdecydowanie nie wszystko, bo Nesterowicz umie opowiadać o prawdzie, przyzwoitości oraz moralności w taki sposób, by z ważnymi etycznymi tezami połączyć znakomicie oddane emocje.

Mamy tu wyraźne zderzenie ludzi żyjących teraźniejszością – z warszawocentrycznym punktem odniesienia, skupionych na „tu i teraz”, a jednocześnie zagubionych pośród wyborów, które nie do końca odzwierciedlają to, kim chcieli się stać – z ludźmi zupełnie innego pokolenia. Dzieci. Rodzeństwo. Dzieli ich dekada, a łączy przekonanie, że stają przeciwko swoim kostycznym rodzicom, którzy ukształtowali się w komunistycznej przeszłości i jakby w niej zastygli. W ich domu wszystko jest stare i wszystko wciąż ważne. Weronika i Paweł, choć sami wchodzą już w symboliczną smugę cienia, stale postrzegają rodziców jako relikty przeszłości. Anna i Józef sprawiają wrażenie, jakby rzeczywiście nimi byli. Nesterowicz portretuje ich z wyraźnego dystansu, a jednocześnie jako ludzi, którzy przywykli do dawnych zwyczajów, do dawnego czasu, do niezmienności i zatrzymania. Nic nie może się przecież zdarzyć, kiedy do domu rodzinnego przyjedzie na weekend dwójka dojrzałych ludzi podpatrujących starość rodziców. Naprawdę nic zdarzyć się nie może?

A jednak „Niepamięć” odsłania coraz to nowe obrazy, dzięki czemu wszystkie postacie są bardzo dynamiczne i każda z nich opowiada wyjątkową historię. Myślę, że najciekawsza jest Weronika ze swoimi wahaniami, ciągłym napięciem – niepewna tego, co ma zrobić ze swoim życiem, jak również z teczką dokumentów, które wiezie do rodzinnego domu. Weronika jest zagadką do samego końca. Sportretowana w taki sposób, że niewiele wiemy o jej codzienności, nie mamy dostępu do jej emocji i nie rozumiemy, dlaczego jest obecnie na takim, a nie innym etapie życia. Z jednej strony – przywiązana do tradycji. Z drugiej – liberalna w rozumieniu drugiego człowieka, ale jednocześnie kategoryczna w ocenach. Także gdy ocenia najbliższych. Weronika ma ze sobą coś, co może naprawdę zatrząść tym mieszkaniem pełnym przedmiotów z przeszłości i ludzi zamieszkujących je w taki sposób, jakby byli pomnikami dopasowanymi do wnętrza, a nie ludźmi z krwi i kości. Czy bohaterka użyje swojego oręża i będzie gotowa na konfrontację, której dramatyzm przewiduje? Piotr Nesterowicz pokazuje szereg zderzeń – także mentalnych – córki niepewnej swoich relacji z najbliższymi a jej rodzicami. Jest kobietą unikającą ich, ale ostatecznie gotową na konfrontację. Niepewną już tego, kim była w przeszłości i czyją miłość zdobyła.

Przyjeżdża do rodziców głównie po to, by po latach nawiązać do tego, czego zawsze uczył ją ojciec. „Prawda i szczerość są najważniejsze” – słowa Józefa będą szeroko rezonować w tej powieści i pokażą swoją dwuznaczność. Kiedy rodzina Nesterowicza naprawdę spotka się ze sobą przy stole, kwestie prawdy i tego, co znaczy być szczerym, będą zobrazowane w niejednoznaczny sposób. I to podoba mi się w tej książce najbardziej – dyskretne, ale stałe zaznaczanie, że nie ma tu tylko ludzi dokonujących dobrych albo złych wyborów. Nie ma tego, co zaznacza się na wstępie – kontrastu stworzonego przez pokolenie. W gruncie rzeczy wszyscy w „Niepamięci” stają się zakładnikami własnych wspomnień. Wszystkich w jakiś sposób na nowo definiuje ta historia, o której latami się nie rozmawiało. Historia egzemplifikowana trochę przez osobność rodziców, którzy nie tylko śpią w oddzielnych łóżkach, ale dzieli ich dużo więcej. A jednak trwają, jak staromodne przedmioty w ich mieszkaniu. Jeśli coś się zepsuje, należy to naprawić, a nie wyrzucać. Co wówczas, kiedy zepsuje się coś w relacjach z najbliższymi? Albo po prostu ujawni się naprawdę, po latach przemilczeń i tkwieniu w osobnych szańcach?

Dzieci Nesterowicza, które przecież dawno już nie są dziećmi, wciąż czują deficyt czułości i uwagi. Nie były dostatecznie ważne dla swoich rodziców? Czy w minionym systemie istotne było przede wszystkim to, że ojciec nie pije i nie bije, a reszta jakoś się układa i należy być wdzięcznym za codzienne życie? Wspomnienia zderzają się w „Niepamięci” z ideami. Autor fantazjuje o tym, czym jest odpowiedzialne rodzicielstwo, ale kieruje nas również w stronę przemyśleń o tym, na ile odpowiedzialne za los rodziców stają się ich dzieci. Budowane tutaj napięcia są bardzo mocne. Wszystko zaczyna rozgrywać się w niebezpiecznie małej przestrzeni. Odkrywamy, co tak naprawdę stanowi istotę relacji seniorów, widzimy również, w jaki sposób do prawdy o przeszłości docierają dzieci. To jednak nie będzie zwyczajny weekend pośród rytuałów wypracowanych przez Annę i w kręgu milczenia Józefa. Wydarzy się coś, co tę rodzinę podzieli naprawdę. A może coś, co pozwoli jej wreszcie spojrzeć na siebie z właściwej, choć trudnej perspektywy.

„Niepamięć” jest powieścią, w której Piotr Nesterowicz przygląda się polskiej rodzinie z niebywałą empatią. Choć chce sportretować to, co najtrudniejsze w zderzeniu z prawdą, nie eskaluje jakoś traumy, nie tworzy scen teatralnych, nie chce nas atakować bohaterami, którzy zawłaszczają przestrzeń i sugerują emocje. Atutem tej opowieści jest połączenie wiwisekcji ukrytych emocji z portretowaniem miejsc, do których bohaterowie uciekają, aby nie myśleć o trudnych sprawach. To także powieść o goryczy odrzucenia. O tym, że ktoś może być wprawny w zapominaniu i wypieraniu niewygodnych faktów, a ktoś inny tylko dzięki świadomości napędza się do dalszego życia, w którym trzeba pytać i szukać odpowiedzi. Nesterowicz fantazjuje także o tym, co idealizujemy w sobie samych i jak bardzo trudne są relacje rodzinne, jeśli przez lata pozwoliło im się na osunięcie w tytułową niepamięć. Wszystko napisane w taki sposób, że ostateczne pytania stawia sobie czytający i tylko on może na nie odpowiedzieć.

Myślę, że jest to również poruszająca książka o tym, jak okrutnie oceniamy innych, nie znając kontekstów i nie pojmując prawdy, kierując się własnym jej rozumieniem. Tu napięcia rodzą się z tego, jak członkowie rodziny wzajemnie się postrzegają i jak niewiele ma to wspólnego z tym, kim dany człowiek jest. To również powieść o milczeniu i oddaleniu. O tym, że lubimy sobie relacje rodzinne zamrozić, dać im czas, w tym czasie zakonserwować i żyć jedynie złudzeniami, bo tak jest wygodnie. Świetna powieść napisana bezpretensjonalnie i bardzo przejmująco. Zwyczajna historia zawsze niezwyczajnych zderzeń, konfrontacji i poczucia, że przeszłość odebrała zbyt wiele, aby teraźniejszość mogła być akceptowana.

2021-04-27

„Siostry” Daisy Johnson

 

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 192

Przekład: Jan Kabat

Oprawa: miękka

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Relacje w mroku

Daisy Johnson podejmuje się wyzwania napisania thrillera, który byłby dużo krótszy niż klasyczne powieści tego gatunku. Ryzyko polega na tym, że przy takiej książce intensywność doznań czytelniczych musi być bardzo duża i stale podsycana. Johnson udaje się to znakomicie. Choć później wygasza nieco napięcie emocjonalne narracji, od samego początku uderza w nas krótkimi, pełnymi sugestii zdaniami, a wprowadzenie w tajemnicę powieści jest na tyle sprytne, że właściwie przez cały czas pozostaje się nieufnym wobec tego, co pojawia się w wyobraźni. Rzeczywiście nic na początku nie jest tym, czym będzie w zakończeniu. „Siostry” to przede wszystkim znakomita powieść o samotności i rozpaczy. W niektórych fragmentach zupełnie nie przypomina thrillera, a jednak wciąż stawia przed czytelnikami kolejne pytania. Coś, co opisane i oswojone, zaczyna być w pewnym momencie przestrzenią dla kolejnej zagadki. Ale najważniejszy jest tu opis siostrzanych relacji – pełnych specyficznego napięcia, balansujących między czułością a okrucieństwem. Czyta to się znakomicie także dlatego, że Johnson wie, jak skonstruować doskonałe dekoracje do powieści o wyobcowaniu. Posłuży do tego nie tylko klasyczny samotny dom. Najlepiej wychodzi pisarce tworzenie kameralnej atmosfery, w której momentami naprawdę trudno złapać oddech.

Zaczyna się od niepokojącej wyliczanki. Obrazuje ona charakter relacji, w której nic nie będzie oczywiste. Nie sposób ustalić, co w zasadzie łączy bohaterki. Ich siostrzana więź jest inna niż pozostałe. Dwie siostry, July i September, poznajemy w drodze. Jadą z matką do ponurego domu, do którego muszą się udać po tym, co się wydarzyło w szkole. To wydarzenie zmienia wszystko. Być może jest to podróż bez powrotu. Decyduje o tym kobieta, za którą stoją tajemnice jej umysłu i bolesne wspomnienia. Kostyczna i zdystansowana matka, która ma „usta wyryte w skórze”, przywozi córki do domu, gdzie ukryła się, a teraz będzie stopniowo odsłaniana przeszłość. Dlaczego te trzy bohaterki muszą odizolować się od świata? I ile osób tak naprawdę przebywa w domu nazywanym Siedliskiem?

O ile tytułowe siostry są tu absolutnie na pierwszym planie, o tyle dla mnie najciekawsza jest jednak postać matki. Kobiety, która nosi w sobie jakiś ogromny bagaż cierpienia. Nie jest w stanie go porzucić. Nie może być dla córek tym, kim być powinna. Nie była wzorową matką, o czym opowiadają retrospekcje. Sheela w pewnym momencie uznała, że łączące ją z córkami relacje są toksyczne. Mrok opisujący ich niejednoznaczność jest potęgowany przez pojawianie się przemocy, a następnie jawnego okrucieństwa. Opisywane sceny stają się dla czytających nie do uniesienia. To, w jaki sposób Johnson opowiada o brutalności relacji, jest w tej powieści najlepsze, bo zbudowany stopniowo klimat nabiera grozy właśnie przez pokazanie tego, ile przemocy tkwi w tle i jak silnie wpływa ona na portretowane relacje. Postać matki celowo jest postacią drugiego planu. Odnieść można wrażenie, że powiedziałaby nam o siostrach dużo więcej niż one same. A July i September nie chcą być dla nas tajemnicze. Tyle tylko że niekoniecznie poznajemy ich świat takim, jaki jest naprawdę.

Daisy Johnson nie pozostawia za dużo miejsca na indywidualizowanie postaci, ale od początku widzimy, że mamy do czynienia z relacjami podporządkowanymi pewnej sile. Bierność zderzona jest z agresywną dominacją. Ktoś kimś manipuluje. Dzieje się bardzo wiele złego. Napięcie w domu, w którym zabrakło mężczyzny, czasem jest tak nie do zniesienia, że matka zmuszona jest zostawić swoje córki i wyjść, po prostu wyjść, być jak najdalej od nich. Tymczasem przyglądamy się niepokojącej bliskości między siostrami, w której rodzą się swoista rywalizacja, zazdrość, a także zawiść i ten rodzaj manipulacji, który dotyka najmocniej, gdy jest świetnie przemyślany, nie wynika z narzucania swojego zdania czy nakazywania wprost, by ktoś myślał i działał w określony sposób.

Ale dzieje się coś dziwnego, bardzo niepokojącego. Bohaterki „Sióstr” tkwią w jakiejś zamkniętej i przytłaczającej przestrzeni. W niej jest miejsce na działanie, ale także na kreowanie wspólnych emocji i przeżyć. Czy rzeczywiście są tak bliskie, że mogą stanowić jedność? Co je do siebie zbliża, a co czyni ich odbieranie tej drugiej niepokojącym? July przeżywa w szkole przykre sytuacje, za które odpowiedzialność bierze jej siostra. Bo uważa, że tak trzeba, jest przekonana o niestaranności swojego dbania o siostrę. Czy to, co łączy bohaterki, to rzeczywiście przejaw wzajemnej troski? Daisy Johnson bardzo długo daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z naprawdę wyjątkową relacją. Z zaskoczeniem odkryjemy, że istota tej wyjątkowości jest zupełnie inna, niż można byłoby przypuszczać.

„Siostry” to mroczna opowieść o niegotowości na utratę drugiego człowieka. Odnieść można wrażenie, że wspomnienie nieżyjącego ojca rezonuje w tej historii dużo silniej, niż to się na początku wydaje. Johnson umieszcza swoje bohaterki z jednej stronie w pełnej dynamizmu rzeczywistości, w której wciąż podkreślają swój witalizm i niezwykłość. Z drugiej jednak – sugerowanie, że śmierć wdarła się w relacje żywych mocno i zasadniczo, powoduje, że narracja staje się coraz trudniejsza do uniesienia. W gruncie rzeczy mamy tu bowiem historię tego, czego nie sposób zapomnieć, a nie opowieść o niespokojnym pamiętaniu każdej ważnej chwili z siostrą w pobliżu. Wszystko zaczyna zmierzać ku swoistemu szaleństwu. Brytyjska pisarka wprowadza nas w świat emocji i przeżyć, w którym nic już nie jest powiązane z tak zwanym normalnym i uporządkowanym życiem. Świat furii i strachu. Wściekłości na coś, niezgody i jednocześnie przeraźliwego lęku z powodu konkretnej utraty.

Czyta się „Siostry” z przekonaniem, że ten minidramat mógłby być rozpisany na więcej ról, ale Johnson celowo minimalizuje zdarzenia, podkreślając istotę wspomnień i zwracając uwagę na to, jak nietuzinkowe relacje budują toksyczną atmosferę, w której można zatonąć. Ta powieść może przerazić, kiedy uświadomimy sobie, jaką naprawdę historię nam przynosi. Jest także bardzo kameralną fantazją o tym, z jak wielkimi pokładami przemocy, lęku i poczucia braku pewności siebie możemy mieć do czynienia w relacji wydającej się pozornie doskonałą. To rzecz o wielkiej siostrzanej miłości, potędze przywiązania i destrukcji jednego i drugiego. Inteligentna, zwodnicza i tworząca w wyobraźni świetne obrazy. Chce się z tego świata uciekać, ale jednocześnie poznać go do końca. Mocny thriller i bardzo przemyślana powieść obyczajowa o udręce relacji opartej na nierówności, władzy i manipulacji.

2021-04-23

„Cicho, cichutko” Ignacy Karpowicz

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Śmierć i hermetyczna fraza

Jeśli tyle lat trzeba było czekać na taką książkę Ignacego Karpowicza, to ja już chyba nie będę czekał na kolejną. Przykro mi. A do tej przykrości dołącza zwyczajny smutek, kiedy w tym karkołomnym tworze literackim, jakim jest „Cicho, cichutko”, odnajduję całe akapity, nawet strony wrażliwego, mądrego i czułego Karpowicza, którego przed laty tak lubiłem czytać. Rozczarowanie idzie w parze z poczuciem pewnej straty. Nie wiem, czy ta powieść jest wypadkiem przy pracy lub świadectwem wypalenia twórczego, czy świadomie miała być dokładnie taka, bo nie chce mi się wierzyć, że tak doświadczony pisarz stracił czujność albo poczucie, że w pisaniu chodzi czasem o czytelnika, nie autorską satysfakcję. Opowiadam się zatem przeciw chyba wszystkiemu w tym utworze.

Przeciw tematowi, bo to trochę szantaż czytelniczy, gdyż nie będzie przecież w dobrym tonie krytykować rzeczy o umieraniu. Zwłaszcza że jest to narracja opisująca śmierć w bardzo ciekawym zderzeniu z życiem i druga część opowieści jest świetnym koncepcyjnie kontrapunktem dla jej początku. Przeciw językowi – szalenie kostycznemu, który sprawia wrażenie, jakby chciał pokaleczyć. Językowi, którego frazy upychają się gdzieś między sobą, męczą, ostentacyjnie ujawniają erudycję i rzekome poczucie humoru autora. Językowi, w którym między Susan Sontag a soczyste wulgaryzmy można wpleść zdania takie jak to, wobec którego staję bezradny: „Gdzieś na brzeżku siebie dostrzegała odmienną potencjalność, rozpiętą na przebaczeniu i niedopamiętywaniu”. Wyrażam także sprzeciw wobec umieszczania w literaturze pandemii. Mam jej dość i nie muszę o niej czytać znowu w fikcji literackiej. A ostatecznie jestem przeciwny wykorzystaniu motywu zbrodni zrębińskiej, o której po Wiesławie Łuce i jego „Nie oświadczam się” nikt chyba nie może napisać bardziej sugestywnie. Nie podoba mi się „wzięcie do prozy” – gdyby parafrazować Michała Witkowskiego – dramatycznych wydarzeń z 1976 roku jako czegoś, co może uatrakcyjnić i tak przecież mocny przekaz książki. Zwłaszcza że latami mieszkałem w Połańcu, byłem pośród cieni opowieści o tym zdarzeniu, a moi rodzice znaleźli się w tłumie, który wysłuchał w Sandomierzu ogłoszenia wyroku śmierci dla ludzi przyjmujących go bez cienia skruchy. I dlatego mam wrażenie, że ktoś tę jakże skomplikowaną sprawę wykorzystuje do swoich twórczych potrzeb.

„Cicho, cichutko” to egzystencjalny tryptyk o tym, czym jest życie, które się traci, ale również pewna autotematyczna fantazja o samym opowiadaniu życia, punktowaniu jego najważniejszych przejawów, o afirmacji i kwestionowaniu jednocześnie, gdy losy człowieka gotów jest opowiedzieć drugi człowiek. Już od początku odnieść można wrażenie, że z jednej strony Karpowicz zaprasza nas do dogłębnego przeżywania umierania, które dodatkowo rezonuje opowieścią o śmierci wychodzącą spod pióra najbliższego przyjaciela. Z drugiej jednak – za pomocą specyficznych zdań, a nawet całych akapitów udowadnia, że może to być proza dla wybranych. Dla tych, którzy zrozumieją poczucie humoru bohaterów i nie uznają ich żartów za suchary. Dla odbiorców o specyficznej wrażliwości, bo mam wrażenie, że niektóre fragmenty tej książki zostały napisane w taki sposób, aby były źródłem przyjemności i zachwytu konkretnych ludzi, dla których tak naprawdę powstały.

Portretując życiowe perypetie mężczyzn, których przyjaźń poznajemy punktowo i fragmentarycznie, Karpowicz jakby stosował charakterystyczną frazę Pilcha z jego prozy nurtu wspomnieniowego. Ponadto nie przemawia do mnie takie obnażanie intymności relacji, jakie proponuje tutaj autor. Brzmi to wszystko mało autentycznie. Jakby przyjaźń między portretowanymi mężczyznami miała być swoistą grą. Umieszczaniem siebie w dwóch osobnych szańcach, pomiędzy którymi nieśmiało zasiewało się coś wspólnego, żeby pokazać przestrzeń porozumienia. Ujmując rzecz najprościej: nie kupuję opisanej tutaj przyjaźni. Odnosiłem wrażenie, że próby jej opowiadania to napięte stylizacje na coś i na kogoś. Że brakuje mi w tym empatii samego autora do nakreślonych postaci. Jednej czytelnej i wyraźnej przede wszystkim przez fakt, że skonfrontowanej z chorobą nowotworową i wizją rychłej śmierci. Drugiej enigmatycznej i wieloznacznej. To w końcu jakiś pisarczyk – słowny demiurg opowieści albo sumienny kronikarz minionego czasu. W tej pierwszej części ujęcie ludzkiego odchodzenia jest egzemplifikowane rozważaniem tak głębokich konstatacji jak ta, że „koniec nas zaskoczył”. I to wciąż problem tego, w jaki sposób Ignacy Karpowicz do nas mówi. Czy styl ocierający się o pretensjonalność albo o kostyczne zdystansowanie wobec opisywanego świata ma być celowo stylem tak wielu niejednoznaczności i również pułapek, w które się wpada, męcząc się z wieloma zdaniami?

Na pewno historią udręki staje się druga opowieść, choć jest zderzona z tą pierwszą, gdy opowiada o życiu, a nie jego końcu. Wieloletnia opiekunka umierającego Michała niesie w sobie traumę, którą z jednej strony wzięła na swe barki, by uwolnić od niej dziecko, z drugiej jednak – stara się za wszelką cenę zapomnieć. Ale tendencja ucieczkowa w jej życiu to niemożność zapomnienia. Przyglądamy się bliżej relacjom Anny i Michała z punktu widzenia tego trzeciego – obserwatora. Zaborczego czy empatycznego? Tu pojawia się miejsce na kilka ciekawych fantazji o tym, co łączyło bohaterów i co tak naprawdę połączyło ich po odejściu jednego z nich. Ale całość tej drugiej historii nieoczekiwanie i bez żadnego istotnego w moim odczuciu powodu wdziera się w tajemnicę i okrucieństwo losów ludzi, którzy w 1976 roku byli prawdziwymi ofiarami jednego z najmroczniejszych morderstw w powojennej Polsce. I nie zasłużyli na to, by ich przeżycia miały wybrzmieć sterowalnie dramatyczniej i mocniej. Zwłaszcza że pojawiają się w powieści, której nie służą, bo sama w sobie nie jest powieścią dobrą.

Z narastającym przekonaniem o tym, że nie jest to dobra powieść, wkracza się w trzecią jej część. Niespójną z poprzednimi, a przynajmniej niepołączoną w taki sposób, żeby to było literacko atrakcyjne lub chociaż sugestywne. Przyglądać się będziemy temu, co pozostało po intensywnych relacjach – dwóch, których osierocone postacie zostają skonfrontowane ze swoim poczuciem straty. I mogłoby z tego wyniknąć coś interesującego. A wynika niewiele. Dociera się do końca „Cicho, cichutko” z poczuciem, że miało się do czynienia z dramatyczną opowieścią o bezkompromisowej śmierci i zmartwychwstaniu we wspomnieniach oraz pamięci bliskich. I wracam do zagrania „szach mat” ze strony Ignacego Karpowicza, bo naprawdę trudno jest źle pisać o książce z takim ładunkiem tematycznym. Powyższe akapity pisało mi się z poczuciem rozczarowania, ale dużo bardziej przykro mi jest z powodu tego, że ta narracja niosła w sobie i zmarnowała naprawdę ciekawy potencjał. Nie wiem, czy była świadomym wystawieniem na próbę czytelniczej cierpliwości.  

2021-04-21

„Kobieta, dziewczyna, inna” Bernardine Evaristo

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 496

Przekład: Aga Zano

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Panorama buntu

Ta książka czyta się sama. Niewiarygodnie dynamiczny rytm idzie w parze ze świetną polifonicznością. Bernardine Evaristo zaskakuje dużo bardziej w treści niż formalnie, kiedy – nie do końca dla mnie zrozumiale – pozbywa się wielkich liter czy znaków interpunkcyjnych, co stało się już chyba uciążliwą manierą współczesnego powieściopisarstwa. Nic to, najważniejsze są historie. Poznajemy losy seniorek, matek, córek, przyjaciółek. Kobiet wchodzących w rozmaite relacje ze sobą i ze światem. Wielogłosowość brzmi przekonująco, bo Evaristo chce opowiadać o różnorodności nie tylko za pomocą wizerunków ukazujących różnorodny świat, ale przede wszystkim kreśląc niejednoznaczne pejzaże emocjonalne swoich bohaterek. Kobiet znajdujących się w różnych sytuacjach życiowych, lecz jednym głosem mówiących o swojej podmiotowości. Najciekawiej prezentuje się tutaj obraz trzeciej części tytułu, czyli inności rozumianej jako wyobcowanie, a także jako społeczny czy kulturowy stygmat. To odważna książka o płci jako definicji dwubiegunowego świata zbyt prostych podziałów i jednocześnie opowieść o tym, że jakkolwiek wiele w nas różnorodności, idiosynkrazje nosimy w sobie cały czas te same. A „Kobieta, dziewczyna, inna” ma być głosem wychodzącym naprzeciw uprzedzeniom. Pokazującym, że również pośród czarnoskórych homoseksualnych kobiet, które emancypują się na przestrzeni ponad wieku, także zdarza się przemoc, także istnieją uprzedzenia i uwolnić się od stygmatyzowania można tylko we własnej przestrzeni mentalnej. Evaristo chce opowiedzieć o tożsamości buntu. O niezgodzie na uznaniowość życia, bo życie to wieczna walka z tym, jak nazywa i ocenia nas świat.

Dużą uwagę zwraca tutaj rozpiętość czasowa opowiadanych historii. Biorąc pod uwagę, że najstarsza bohaterka urodziła się w latach dwudziestych minionego stulecia, widzimy, że pisarka chce podjąć się pokazania różnorodności na przestrzeni wieku. Ale okazuje się, że ta powieść sięga jeszcze dalej. Dlatego najciekawiej wybrzmiewa tu ostatnia opowieść będąca jednocześnie początkiem wszystkiego. Historia emancypacji, za którą stoi wszystko to, co od wieków było kobiecie odbierane. Poczucie podmiotowości i przekonanie, że odpowiada się za kształt świata poprzez to, jak nazywa się własne potrzeby i oczekiwania. Bernardine Evaristo pokazuje również upływ czasu portretowany gdzieś w dalekim tle, ale ważny z punktu widzenia tego, jak szybko postępują zmiany. Co dzieje się z kobiecą świadomością na przestrzeni kilku dekad i jak głośno może się wyrazić w obrębie jednego stulecia?

Tymczasem czas obchodzi się z bohaterkami bardzo różnie. Koleżanki z klasy nie mają równego startu i czasem jednej udaje się zostać spełnioną bizneswomen, a druga musi zadowolić się prozą życia, w której ważne będą odpowiedzialność za dzieci i konieczna walka o godną egzystencję. Przyjaciółki z młodości albo zacieśniają więź, albo z różnych powodów coraz bardziej oddalają się od siebie. Dziewczęta stające się świadomymi siebie kobietami czasem są potomkiniami uciekinierów, które nie chcą już uciekać, zdecydowane bronić swojej tożsamości i walczyć o to, by nie być uległymi wobec rzeczywistości. Czasami ich los jest dynamiczną i świadomą opozycją wobec własnej rodziny. Niektóre – jak nazywa to jedna z bohaterek – chcą „żyć poza definicjami swoich rodziców”. Ich niezgoda na narzucone uwarunkowania i role najpierw kumuluje się buntem w życiu rodzinnym, potem przenosi się na życie zawodowe, a także społeczne. Niektóre są wyrazicielkami idei, które jednoczą inne poszukujące. A seniorki z tej powieści sięgają do wspomnień i dokonują rozrachunku z całym swoim życiem, patrząc na córki i wnuczki mające więcej możliwości, zdobywające dużo więcej niż kiedyś było możliwe.

Cytując Roxane Gay i nawiązując do przekonań jednej z kobiet, można uznać tę powieść za śmiałe i oryginalne poszukiwanie nowego sposobu dyskursu o nierówności. Ale również o solidarności wyrastającej tutaj z przestrzeni stygmatyzowania, w której kobiety wchodzą w relacje tworzące minispołeczności. Evaristo opowiada o konformizmie świata podzielonego na płcie i o niezgodzie na to, by kobiecy los miał być kreowany przez czynniki zewnętrzne. Czasem przez inne kobiety usiłujące wtłoczyć siebie, własną płeć i emocjonalność w ramy, dzięki którym ma się doskonale światowa konstrukcja dobrodziejstwa dla wybranych i banicji buntowniczek. Bardzo podoba mi się tu odważne oraz wieloaspektowe opowiadanie o silnym związku seksualności z tożsamością. Bernardine Evaristo sięga do tego, co tabuizuje społeczeństwo, a czemu z dużą nieświadomością poddają się kobiety, wierząc, że przecież o pewnych intymnych sprawach mówić nie powinny. W tej wielowątkowej opowieści intymność jest nie tyle obnażona, ile stanowi obraz tego, z czym później borykają się bohaterki niepewne zarówno tego, czego oczekuje ich ciało, jak i możliwości samostanowienia. Bo wciąż muszą być do czegoś albo do kogoś dołączane, by się zdefiniować.

Buntownicze transformacje niosą ze sobą dodatkową niepewność. Seksualność, cielesność i intymność wiążą się z tym, co ustalają normy społeczne. Do zderzeń i interakcji dochodzi, gdy heteronormatywny świat opowiada się za wzorcem, w którym nie ma miejsca dla bohaterek tej powieści. Yazz, córka lesbijki i geja, uznaje w pewnym momencie, że płeć jest passe, zafascynowana niebinarnością, dzięki której możliwe jest wyzwolenie z opresji tego, co kultura i społeczeństwo definiuje właśnie przez płeć. Ta staje się istotna w życiu jej matki, Ammy. Wokół tych dwóch postaci koncentrują się kobiety, dziewczyny i te uznane z różnych powodów za inne. Coraz bardziej świadome siebie i swojej siły.

Bernardine Evaristo dzięki wielopłaszczyznowości swojej prozy pokazuje niesamowity rytm, w jakim różnorodne życie pulsuje pod ciemnymi skórami jej bohaterek – gotowych do pokazania, że nie definiuje ich ani karnacja, ani płeć, ani seksualność jako taka. Ale zaskakuje jeszcze inną fantazją – dosłowną i symboliczną opowieścią o tym, co to znaczy znaleźć matkę. Relacje między matkami a córkami są tu zawsze początkiem tego, w jaki sposób rozwinie się dalsze poszukiwanie tożsamości. Ile w tym będzie determinacji buntu pożegnania z matką, a ile siły związku, w którym córka przejmuje kompleksy matki i sama próbuje się z nimi rozprawić. Jest tu zatem silnie sygnalizowana więź, która zawsze określa życiowy puls, ale są tu również historie nieporozumień i dramaty. Za każdym razem Evaristo chce pokazać początek drogi w dorosły i odpowiedzialny świat jako czas dużej niepewności i niemocy. Tymczasem większość bohaterek to pełnokrwiste postacie literackie, których autorka celowo nie portretuje tak dokładnie, jak można byłoby tego oczekiwać. „Dziewczyna, kobieta, inna” to historia opowiedziana w taki sposób, że choć jesteśmy blisko postaci, szansa na prawdziwe zbliżenie jest minimalna. Możemy tylko podglądać i z dala wspierać. Albo się dziwić. Czarnoskóre nieheteroseksualne i pewne siebie Brytyjki nie będą potrzebować wsparcia czytelników. To książka o tym, że życiowa odwaga czasem jest wyborem samotności. Ale również o tym, że aby coś zmienić, trzeba stać się częścią grupy, w której można odważnie unieść pięść. Inteligentna, wieloznaczna i absolutnie pochłaniająca powieść.

2021-04-19

„Riot Baby” Tochi Onyebuchi

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 21 kwietnia 2021

Liczba stron: 214

Przekład: Katarzyna Rosłan

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Życie jako bunt

Tochi Onyebuchi opowiada o wyobcowaniu swoich czarnoskórych bohaterów w nieco inny sposób niż znakomity Uzodinma Iweala, autor „Ani złego słowa”. Jego bohaterowie nie są introwertykami. Nawet gdyby chcieli nimi być, otaczający ich świat nie pozwoliłby na to. „Riot Baby” rozpina swoją dramatyczną narrację między wschodnim a zachodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych, bo południe kraju już w zasadzie nie istnieje, a Amerykanie podzielili się wedle koloru skóry, tworząc tam, gdzie jeszcze jest życie, konglomerat przemocy, pogardy i nienawiści. Rodzeństwo z tej krótkiej, ale bardzo intensywnej powieści będzie musiało walczyć o siebie w złości i dużym napięciu emocjonalnym. Będą działać tak, jakby krzyczeli – wyraziście, przejmująco, w pełen ekspresji sposób. Opowiadając o losach ludzi połączonych więzami krwi, Onyebuchi proponuje panoramiczny świat drastycznych podziałów i wiecznej niestabilności. „Riot Baby” to książka z wyraźnie nakreślonym problemem społecznym. Identyfikacja ze światem poprzez kolor skóry i animozje, jakie z tego wynikają, zbliża tego autora do przesłań powieści Colsona Whiteheada. Ale Tochi Onyebuchi jest jednocześnie bardzo oryginalny. Stawia nie tyle na hiperbolizację, ile na kondensację bardzo wielu treści w krótkiej formie futurystycznej etiudy literackiej. Dlatego to ostra jak żyletka proza o tym, co najgorszego nas spotyka w świecie rasizmu i przemocy. Bardzo mocno zapadająca w pamięć dzięki niepowtarzalnemu rytmowi. Jednak ta struktura spowoduje, że niekoniecznie będzie to książka dla każdego. Onyebuchi stawia bowiem wyzwania nie tylko przed swoimi bohaterami, ale również przed czytającymi. Dawno nie spotkałem się z tak dosadną prozą o gniewie, w której autor ukrył tyle wrażliwości wobec swoich postaci. Dawno nie czytałem książki o tak niepokojącym i niejednoznacznym przekazie.

Mała Ella zadaje babci dramatyczne pytanie: „Czemu wszyscy są przeciwko sobie?”. Ella wychowuje się w świecie, który wciąż buzuje mrocznymi emocjami. W tym świecie przeznaczeniem chłopca jest zginąć zastrzelonym na ulicy, a co czeka dziewczynkę? Ella nienawidzi świata, w którym przygląda się przemocy i bierności wobec tej przemocy. W tym świecie jej mama nosi w sobie nowe życie. Kevin narodzi się tam, gdzie chaos i agresja kreśliły stale niepewne i wciąż zmieniające się granice przestrzeni bezpieczeństwa.

Po latach Kevin stanie do konfrontacji z okrutnym światem, w którym zawsze trzeba dokonywać bezkompromisowych wyborów. Naznaczony miejscem i czasem urodzenia wydaje się skazany na los uwięzionego. I owszem, trafia do więzienia. Poszukując akceptacji w grupie rówieśniczej, która na ulicy chce zaznaczyć swoją obecność i tożsamość, traci wolność. Kiedy ją w końcu odzyska, zorientuje się, że w świecie, w którym przyszło mu żyć, wszystko ma swoją cenę. Także owa wolność, która może być tylko iluzoryczna.

Postać Elli uosabia w sobie pewne fantazje o nadludzkiej sile, dzięki której jesteśmy w stanie zobaczyć i zrozumieć więcej. Tochi Onyebuchi w bardzo oryginalny sposób portretuje bohaterkę, która przyjmuje na siebie ciosy od świata, a jednocześnie jest w stanie te ciosy oddawać. Siwowłosa Ella ma zdolność przemieszczania się w niezwykły sposób, może też zajrzeć również do czyichś wspomnień. Przeplatająca się pierwszoosobowa narracja Kevina, który doświadcza niesprawiedliwości świata w tej najbardziej bezpośredniej formie, z opowieściami Elli kryjącymi w sobie egzystencjalny i metafizyczny niepokój, świetnie budują napięcie książki. Autor od początku do końca usiłuje oddać to, w jakiej niezgodzie na rzeczywistość trwają jego bohaterowie. Odmalować ich bezradność, ale również gniew. To silnie związane ze sobą rodzeństwo będzie parą buntowników, dla których najważniejsze stanie się poszukiwanie wolności w świecie, w którym przemoc wyznaczyła granice niewoli. Nieprzypadkowo sceny więzienne łączą się tutaj z opowieściami z tego tak zwanego wolnego świata poza przestrzenią krat i poza zasięgiem okrutnych strażników. Wszystko, o czym pisze Onyebuchi, to rzeczywistość takich zbiegów okoliczności, które uniemożliwiają wolne wybory. A za opresją stoi nie tylko kolor skóry, lecz również świadomość tego, o co warto walczyć i co staje się nie do pokonania.

„Riot Baby” to wartka opowieść o świecie, gdzie symboliczny żar leje się z nieba, ale w którym bohaterom wciąż jest gorąco przede wszystkim od emocji. Strukturalna i wszechobecna przemoc kształtuje ich tożsamość. A w niej bunt musi połączyć się z agresją. Wydaje się, że nie ma innej drogi. Ella ze swoimi niezwykłymi umiejętnościami może przyjrzeć się, jak naprawdę wyglądają podziały i co je tworzy. Nie jest w stanie jednak ochronić brata przed tym, jakie konfrontacje czekają go z racji tego, gdzie się urodził i jaki ma kolor skóry.

Tochi Onyebuchi sugeruje, że zarówno przemoc, jak i tak zwany pokój to dwa równie sztucznie wykreowane stany, które nie są niczym naturalnym. Człowiek w tej powieści nie jest władny, by tak wymyślić swoje życie w społeczeństwie, aby nikomu nie wyrządzało szkody. Książka opowiada o dekadach powtarzającej się przemocy i powtarzających się stanach iluzorycznego pokoju. Wolność definiuje wszczepiony pod skórę chip, a przemoc – wciąż narastający gniew, który jednocześnie wywołuje gniew w otoczeniu. „Riot Baby” fantazjuje o tym, czym mogą skutkować stany destabilizacji i równowagi, jeśli naznaczone są pogardą i pokładami nienawiści. Czy jednak jest to powieść pesymistyczna w swej wymowie? Na pewno autor stara się sugerować, że tylko pozornie świat przedstawiony odzwierciedla to, co wszystkim nam przychodzi do głowy, gdy myślimy o rasowych antagonizmach w Stanach Zjednoczonych.

Onyebuchi opowiada o ludzkich tęsknotach, które z jednej strony niszczą, z drugiej jednak stają się motorami napędowymi walki o siebie. W świecie tej powieści nie ma miejsca na kompromisy, jednak jest tu czytelnie zarysowana nadzieja pośród bezradności wobec przemocy. Czy cokolwiek pozwoli bohaterom uciec od opresji? Można szukać odpowiedzi na to pytanie, czytając fragmenty „Riot Baby”, jakby były osobnymi opowieściami. Ale dopiero wydźwięk obu historii – siostry i brata – stworzy przestrzeń dla trudnych pytań finałowych.

Onyebuchi proponuje podróż w przyszłość, w której możemy się znaleźć jeszcze bardziej osamotnieni, przepełnieni frustracjami i gniewem. Ukazuje obraz świata niemogącego już istnieć bez podziałów. Jednocześnie zadaje pytania o to, co w gruncie rzeczy dzieli. Bardzo niejednoznaczne fantazje może podsuwać lektura tej dynamicznej powieści o poszukiwaniu ukojenia w świecie wiecznej troski i gniewu.  

2021-04-16

„Antarktyka miłości” Sara Stridsberg

 

Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 17 lutego 2021

Liczba stron: 334

Przekład: Wojciech Łygaś

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Niemożliwości życia

To najsmutniejsza książka, jaką czytałem w tym roku. Doświadczanie smutku jest tu skondensowane. Szwedzka pisarka stawia na niuansowanie rozpaczy egzystencjalnej, a wszystko dodatkowo osadza w surowych dekoracjach. Świat przyrody, który zawsze w swoich książkach gloryfikują Szwedzi, jest światem piękna doświadczającym okrucieństwa. Z sugestywnych opisów leśnego odludzia wyłania się bowiem na wstępie scena, która przeraża i hipnotyzuje. Jesteśmy świadkami brutalnego gwałtu i morderstwa, a ginąca kobieta jakby składała z siebie ofiarę. Czy poddanie się oprawcy nie jest w gruncie rzeczy przemyślaną formą samobójstwa? Sara Stridsberg opowiada o tym, że nic już nie jest możliwe, bo skończyło się życie. Przyjmując ciekawą formę narracji – zastosowaną również przez Elif Shafak w „10 minutach i 38 sekundach na tym dziwnym świecie” – chce zwrócić uwagę na piętno tej niemożliwości. Bohaterka tej książki za życia nie była zdolna do odpowiedzialności za samą siebie. Czuła, że absolutnie nic nie mogła zrobić. Intensywność tej bezradności podkreśla opowieść nieżyjącej. Inni może już tylko obserwować świat. Ten świat, który tak bardzo chciała opuścić, tę przestrzeń rozpaczy. Przygnębiająca opowieść Stridsberg jest jednocześnie wnikliwym studium autodestrukcji i wyobcowania. Zimna w każdym wyobrażonym znaczeniu i zimna dosłownie. Absolutnie bezkompromisowa, choć jest przecież powieścią wielu odczytań, zatem również… wielu możliwości.

Jeśli miałbym posłużyć się słowami o niecodziennej semantyce, napisałbym, że „Antarktyka miłości” jest historią niemiłości, niematek i niedzieci. Już na początku dowiadujemy się, że Inni za życia utożsamiała miłość z jakimś rodzajem szaleństwa. Ona sama nazywa to wprost obłędem. Nie umiała kochać i nie rozumiała istoty miłości, bo nikt jej nie ofiarował tego uczucia wówczas, gdy najbardziej tego potrzebowała. Szła przez życie z wyrzutami sumienia z powodu śmierci brata, która naznaczyła ją na zawsze, odbierając dzieciństwo i wpędzając w tytułowy stan emocjonalny. Inni zamarła ze swoim przeżywaniem oraz poszukiwaniem miłości. Odtrącona przez matkę, nie umiała odtworzyć sobie uczucia, którego być może przez chwilę doświadczała, ale nie była w stanie go zrozumieć. Stridsberg ujawnia emocjonalną kalekę, ale również kobietę, która nie jest w stanie przekazać czułości swoim dzieciom, bo nie otrzymała jej od najbliższej osoby. Pokoleniowe brzemię niedostosowania, bezradności i trwogi zostaje bezkompromisowo przekazane dalej. I ma to swoje bolesne konsekwencje.

„Antarktyka miłości” to bardziej opowieść o tym, co to znaczy nie być matką, niż historia rodzicielstwa, które można uznać za patologiczne. Ta powieść w przewrotny i bardzo dosadny sposób sugeruje, że macierzyństwem jest także świadoma rezygnacja z opieki nad dzieckiem. Inni odchodziła od swojej matki stopniowo, emocje stawały się coraz bardziej lodowate, a upływ czasu pomagał jedynie w niezauważalnym obojętnieniu wobec siebie. Tymczasem na świat przychodzą jej dzieci. Każde z nich otrzymuje szansę na lepsze życie. Cokolwiek zaoferuje im świat, będzie lepsze niż to, co proponowałaby Inni. W macierzyństwie bohaterki są kompulsywność, desperacja, ale przede wszystkim wciąż na nowo akcentowana bezradność. Bycie matką nie jest tu kwestią wyboru. Bycie matką to stygmat, a w nim – wieczny deficyt miłości, której nie sposób poczuć, jeżeli się jej nie doświadczyło naprawdę.

Dzieci również są tu bytami osobnymi i bardzo samodzielnymi. Nie mogą inaczej. Świat przedstawiony tej powieści konfrontuje najmłodszych z takimi formami życia, do których nigdy nie będą gotowe. A jednocześnie uwalnia je nieco od toksycznych zależności. Sara Stridsberg sugeruje, że dzieci wciąż tkwią w jakiejś emocjonalnej niewoli. Że dziecko jest nieświadomym i najbardziej cierpiącym świadkiem każdego nieszczęścia rodzica. Że może być kartą przetargową dla być albo nie być związku. Ostatecznie każde z nich pozostaje tutaj samotne. Jedne z najbardziej poruszających fragmentów to te opisujące wyobcowanie syna Inni. Ale również całość tej klaustrofobicznej historii o tym, jakie udręki przechodzą z rodziców na dzieci, robi wielkie wrażenie, bo jest niezwykle sugestywna. I niebywale smutna.

Tu należy zwrócić uwagę na kompozycję tej książki. Przemyślany chaos narracyjny jest świetnym zabiegiem pozwalającym zarówno pokazać emocjonalne nieuporządkowanie narratorki, jak i wskazać wspólny mianownik dla różnych przestrzeni czasowych. Jest nim rozpacz. A poza nią poczucie niedostosowania społecznego czy emocjonalnego. Inni może opowiadać tylko to, co w danej chwili przychodzi jej na myśl. A każde wspomnienie staje się pozornie nieopanowanym ciągiem skojarzeń. Całość jej dramatycznej historii wybrzmiewa dopiero wówczas, gdy połączymy wizje i właśnie wspomnienia, w których brutalność łączy się z subtelnością ukazywania bólu istnienia. „Antarktyka miłości” jest bowiem o tym, że życie staje się pasmem udręk nie z powodu zbiegów okoliczności, lecz bardzo często z powodu świadomych wyborów. Skąd tak potężny ładunek autodestrukcji w wizerunku głównej bohaterki? Skąd tak silnie sugerowany eskapizm, w którym matce pomagają tabletki, a córce narkotyki? Skąd wzięła się ta bezbronność wobec życia, a z drugiej strony niesamowita siła, by trwać, szukając samej siebie?

Sara Stridsberg zamyka nas w pewnej emocjonalnej klatce i tak prowadzi narrację, że jesteśmy w stanie poczuć bolesną bezradność. Jednak jest to też książka o sile samostanowienia, która wydobywa się gdzieś z wielkiej rozpaczy. Inni chce wykreować ostatnie chwile swojego życia i to ona stanie się panią sytuacji ostatecznej – nie psychopata przekonany o tym, że góruje i decyduje o wszystkim. Ta rozpaczliwa determinacja końca, który jest jednocześnie początkiem całej opowieści, sugeruje pewną przewrotność jej przekazu. Ale jednocześnie czyni „Antarktykę miłości” książką dodatkowo przejmującą. Wspomniany w niej mit o Orfeuszu i Eurydyce stwarza okazję do rozważania tego, kto i na jakich zasadach wybiera egzystencję w mroku. Co jednak w zachowaniach i emocji Inni jest świadomego, a co nieświadomie przejętego w ponurym spadku po matce? Stridsberg formalnie komplikuje swoją powieść w taki sposób, by nie można było uzyskać jednoznacznych odpowiedzi na trudne pytania. A jednocześnie pozostawia nas w jednoznacznie czytelnym mrocznym klimacie, który powoduje, że pożegnanie ostatniej strony tej prozy musi wywołać ulgę. Tyle tylko że czytelnik wydobywa się z matni, Inni zaś nie będzie w stanie tego zrobić. Przeszywająca na wskroś opowieść o tym, że życie to niemożliwość, a śmierć jest tylko początkiem doświadczania innej formy samotności. Wchodzi pod skórę, kiedy uświadamia się sobie, że ta historia wcale nie opowiada o braku odpowiedzialności za siebie.

2021-04-13

„Zmora” Robert Małecki

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 446

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zły sen przeszłości

Drugi po „Żałobnicy” thriller Roberta Małeckiego zagęszcza atmosferę w nieco inny sposób. Poprzednia książka mocno stawiała na niedopowiedzenia i miała tak skonstruowany świat przedstawiony, że stale tkwiło się w niepewności tego, z czym ma się do czynienia, co jest zdarzeniem lub rzeczywistym wspomnieniem. W „Zmorze” Małecki również zaproponuje postać kobiety straumatyzowanej przez przeszłość, ale ta książka ma inną strukturę. Wynikającą być może z tego, że dominują tutaj elementy kryminalne i momentami powieść staje się rasowym kryminałem. „Zmorę” czyta się znakomicie, bo skomponowana jest w taki sposób, że podczas lektury mamy do czynienia z puzzlami, które po kolei wskakują na swoje miejsce. Ich układanie jest czasochłonne i wymaga od odbiorcy czujnej antycypacji, jednak całość w przeciwieństwie do „Żałobnicy” z każdym kolejnym rozdziałem się porządkuje. Nie znaczy to, że w „Zmorze” nie będzie elementów zaskoczenia. O to Małecki zadbał bardzo dobrze, tak samo jak o stałe podtrzymywanie napięcia za pomocą mocnych i precyzyjnych zdań wyskakujących z akapitów, osobnych i zawierających w sobie jednocześnie tajemnicę i grozę.

Odebrałem tę książkę jako opowieść o podwójnym dziecięcym odrzuceniu. Historię, w której łączą się ze sobą losy stygmatyzowanego, narażonego na agresję chłopca i dziewczynki, dla której świat porządku i poczucia bezpieczeństwa rozpadł się być może dużo wcześniej. W momencie, w którym straciła matkę. Kama jest dziś dziennikarką powracającą do miasta skrywającego w sobie tajemnice sprzed lat. Małecki portretuje swoją bohaterkę w takim samym zagubieniu i niepewności jak siedmioletniego chłopca, którego ze swojej pamięci Kama nie może już usunąć. Oboje są skrzywdzonymi przez okoliczności dziećmi, które zostały zmuszone do konfrontacji z czymś, co je przerastało. Kama zabrała swoje demony z dzieciństwa w dalsze życie, a młodziutki Piotrek przed laty zaginął.

Bardzo już mocno wyeksploatowany motyw zaginięcia połączony został u Roberta Małeckiego z poczuciem niewyobrażalnej straty. Nieobecność znaczy tutaj dużo więcej, niż można na początku przypuszczać. Dzięki temu wszystko wygląda świeżo i przykuwa uwagę. Zwłaszcza że śledzimy związek dwóch pozornie różnych zdarzeń na przestrzeni kilku lat. Połączy je dużo więcej, niż będziemy oczekiwać. Kama wciąż wspomina matkę, która odeszła przedwcześnie. Podobno zginęła w wypadku samochodowym. Pamięć Kamy o rodzicielce jest bardzo słaba, dużo więcej pamięta ze straty, jakiej doświadczyła kilka lat później. W podświadomości wykreował się jej męczący i przerażający obraz matki, do której nie dane jej było się zbliżyć, ale również obraz „chłopca, który w nią wierzył”, osamotnionego w grupie rówieśniczej rudzielca znikającego bez śladu i pozostawiającego w pamięci bolesny ślad. Bohaterka Małeckiego deficyt bliskości matki usiłuje przełożyć na zbliżenie się do ojca. Wycierając z pamięci wyrzuty sumienia wobec kolegi, idzie inną drogą – stara się wzbudzić w sobie niechęć i nienawiść do chłopca, który ciągle zajmuje jej myśli. Czyja wizualizacja staje się tytułową zmorą? A może chodzi jeszcze o coś innego? O to, że prawdziwa zmora skryła się w czasie przeszłym zupełnie inaczej, niż Kama mogłaby się tego spodziewać?

Silnie angażuje śledzenie relacji bohaterki z ojcem, choć miałem poczucie, że niektóre sceny z ich udziałem mogłyby być bardziej intensywne, zdecydowanie bardziej sugestywne. Kama wciąż jest ukochaną „córcią”, ale ojciec nie jest już tym, kim był przed laty. Silnym mężczyzną potrafiącym chronić swoją dziewczynkę przed złem świata. Owo zło rodzi się gdzie indziej. Małecki zmusi bohaterkę do tego, by się z nim skonfrontowała naprawdę. Aby to zrobić, stopniowo odsłania tajemnice jej ojca. Człowieka, który od początku zachowuje się niejednoznacznie, ale nadal operuje wspomnianym zdrobnieniem, jakby w tym słowie chciał zatrzymać przeszłość i uwięzić Kamę w ramionach pozornie przepełnionych siłą ochrony przez wszystkim, co złe. Relacje córki i ojca zarysowane są wyraźną kreską. Już od samego początku widzimy wyraźną szorstkość, w którą wkrada się czułość, bo kiedyś ta relacja wypełniona była obustronnym zaufaniem. Jednak poczucie bezpieczeństwa, jakie chciał stworzyć Kamie ojciec, zamieni się w pełen fatalizmu świat, w którym nie będzie już miejsca na ekspiację, nie znajdzie się już okoliczności łagodzących, niczego tak naprawdę się nie wyjaśni ani nie wyprostuje.

W „Zmorze” charakterystyczny jest motyw konsekwentnego poszukiwania coraz bardziej niewygodnych faktów z przeszłości. Podkreślony tym, że policja wznawia śledztwo w sprawie zaginięcia Piotrka, a Kama otrzymuje propozycję wzięcia udziału w komercyjnym projekcie mającym na celu opowiedzenie o zdarzeniach sprzed trzydziestu lat. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, że były to trzy dekady spirali kłamstw. Małecki pozwala czytelnikowi nabrać przekonania, że wie dostatecznie wiele o tym, co się wydarzyło, aby następnie zaskoczyć sugestywnymi woltami. Wszystko koncentrować się będzie wokół relacji powiązanych z utratami. Kama na nowo wejdzie w silny związek emocjonalny z matką oraz Piotrkiem. A przecież tych dwojga już dawno nie ma. Coś jednak się obudzi, coś każde spojrzeć na czas miniony inaczej. „Zmora” będzie opowieścią o wspomnianej już konsekwencji podążania ku prawdzie. I historią smutnej porzuconej dziewczynki, która musiała iść przez życie w smudze cienia przeszłości, ale teraz chce raz na zawsze wyjaśnić, jakie zdarzenia ukształtowały ją w taki, a nie inny sposób.

Elementy kryminalne tego thrillera spaja postać komisarza Korcza, którego Małecki w jakiś czytelny sposób nie indywidualizuje, ale też nie ma takiej potrzeby, skoro postać policjanta ma być tylko motorem napędowym fabuły odkrywającej umysł i pamięć Kamy, które muszą zmierzyć się z czymś, co wydaje się niemożliwe do uniesienia. A jednak Małecki doprowadza do finałowych konfrontacji, w których ta książka właściwie nikogo nie oszczędza. Umiejętnie wykreowany finał powieści zamyka wszystkie wątki, ale mimo to pozostawia czytelników w atmosferze niepewności i tajemnicy. „Zmora” jest przejmującą powieścią o tym, że właśnie na niepewności i tajemnicach można zbudować całe swoje życie. Z jednej strony będzie historią pokrzywdzonego dziecka, które samo musi stanąć na nogi. Z drugiej jednak – dużo ciekawszej – narracją o specyficznie rozumianej solidarności przynoszącej więcej bólu i cierpienia, niż można początkowo pomyśleć. Wszystko napisane bardzo sprawnie, bo Robert Małecki jest pisarzem świadomym wagi każdego zdania i każdego akapitu. Przykuwa uwagę, a potem ją rozprasza. To z pewnością książka, przy czytaniu której odbiorca nie będzie się nudził.

2021-04-09

„Sen o okapi” Mariana Leky

 

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 352

Przekład: Agnieszka Walczy

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Możliwości świata

Wydaje mi się, że prawie zawsze, gdy czytam dobrą literaturę, jest to narracja smutna, przygnębiająca, dotykająca bolesnych spraw, koncentrująca się na szeroko pojętym cierpieniu. Tak, to na pewno wdzięczny fundament dla mocnych, wyrazistych i bardzo dobrych powieści. Tymczasem po przeczytaniu historii Mariany Leky wróciła do mnie ta zapomniana trochę wiara, którą ostatnio wiele lat temu rozbudziła książka Johna Steinbecka „Tortilla Flat”, że bardzo dobra literatura może być ze wszech miar pozytywna. Gloryfikować stan szczęścia i opowiadać o harmonii. Wyzwalać ciepłe uczucia, niesamowicie do siebie zbliżać. Myślę, że niemiecka pisarka przypomniała swoim czytelnikom, iż można mieć w zanadrzu mądrą opowieść, która nawet śmierć potraktuje na tyle łagodnie, że skonfrontujemy się z nią tak, że można byłoby to namalować pastelami. Impresjonizm prozy Leky jest tu cechą wyróżniającą, ale poza tym, że to zwyczajnie ciepła powieść, najważniejszy jest sposób jej odbioru. Bo „Sen o okapi” to rzecz absolutnie dla każdego. Można ją czytać w sposób oczywisty i po prostu przyglądać się zarysowanej prozie życia. Można zbliżać się do symboli, których jest tu mnóstwo, bo wydobywają się z siebie jak matrioszki. Wszystko jest całkowicie dosłowne i równie całkowicie metaforyczne. A w tym wszystkim przekonanie, że z tą powieścią i jej bohaterami można się zwyczajnie zaprzyjaźnić.

Choć tytułowa symbolika nasuwa skojarzenia ze śmiercią, nie będzie to książka o aktach ostatecznego żegnania się ze światem, choć oczywiście będą one tutaj miały miejsce i w znacznym stopniu wpłyną na pozostałych, którzy będą żyć dalej. Jedna z bohaterek śni złowieszczy sen. Po nim ktoś powinien umrzeć. A prowincjonalne Westerwald pełne jest ludzi przelęknionych wizją końca ostatecznego. Bo komu tym razem Selma wyśni śmierć? Optykowi, miejscowemu egzegecie świata, który wciąż zmaga się z wewnętrznymi głosami? Puszystej Elsbeth cierpiącej po zdradzie męża i ufającej przesądom? Palmowi, surowemu ojcu i nocnemu myśliwemu? Może doktorowi Maschke, który słynie ze swych psychoanaliz i skrzypiącej kurtki? A może zgorzkniałej Marlies, największej malkontentce z Westerwaldu? Żyjąc z wizją śmierci, wspomniani bohaterowie przypominają o witalizmie na wiele sposobów. To tylko część nietuzinkowej galerii postaci, z jaką przyjdzie nam się spotkać. I – jak wspomniałem – zaprzyjaźnić, bo to społeczność, w której duchowe wsparcie jest najważniejsze i jakkolwiek wszyscy na swój sposób są ekscentryczni, potrafią być jednością w chwilach trwogi. Albo zwyczajnie dają drugim to, czego ludzie od siebie oczekują, często się tego wstydząc. Mariana Leky zamyka swoich bohaterów w pozornie hermetycznej przestrzeni. Wszystko i wszyscy są w oddaleniu od niej. Ale będzie to także opowieść o tych, którzy opuszczają Westerwald, pojawiają się tam jako przyjaźnie witani obcy albo żyją do wewnątrz siebie i tej małej miejscowości. To dynamiczna i pełna empatii wspólnota. Świat, w którym – jak wspomina ojciec narratorki – nikt nie jest sam, bo wciąż może używać zaimka „my”.

To opowieść inicjacyjna, w której pozornie dzieje się niewiele. Dziesięcioletnia Luiza poznaje świat intuicyjnie. Najpierw widzi go fragmentarycznie, potem zaczyna w wyobraźni i z pomocą specyficznej wrażliwości składać w trudną do zrozumienia całość. Przywiązuje się do przyjaciela, który stara się zapamiętać obraz otoczenia takim, jaki jest w rzeczywistości. Od dziecięcej zabawy w pociągu Leky rozpina most do specyficznej relacji wnuczki z babcią. Selma jest dobrem i tajemnicą. Ale to ona stara się najlepiej jak może wyjaśniać świat dorastającej Luizie. To ona nosi ją wszędzie ze sobą, kiedy dziewczynka wpada w objęcia Morfeusza, doświadczając największej traumy swojego młodego życia. Perspektywa widzenia świata przez Luizę poszerza się wówczas, gdy dziewczynka staje się kobietą, a jej uwaga koncentruje się na ludziach, których dopiero poznaje przez to, co czują i jak działają. A potem przydarzy się coś więcej. Uczucie, dzięki któremu Luiza zacznie naprawdę przeglądać się w innych. Widzieć i rozumieć dużo więcej, niż rozumiała do tej pory. Bo przecież świat to wieczne zmiany, których nie dostrzegamy albo nie rozumiemy. Można w ten świat ruszyć i potem mieć tylko kiepskie połączenia telefoniczne z najbliższymi. Można też zostać, wrosnąć w najbliższe otoczenie i dzięki niemu naprawdę zrozumieć siebie. Ojciec Luizy wybiera pierwszą opcję, jego córka wynajduje swój świat na miejscu. A oboje są tak naprawdę w drodze. Mariana Leky opowiada bowiem o tym, na czym polega egzystencjalna podróż i w jak wielu wymiarach jest możliwa.

Poza tym jeszcze tytułowe zwierzę. Takie nieprawdopodobne, a jednak realne. Po okapi nic rzekomo nie może być już możliwe, jednak – jak twierdzi nieżyjący dziadek Luizy – to dzięki istnieniu okapi wszystko staje się właśnie takie. W powieści Leky relacje najbliższych pokazują, że w każdej chwili niemożliwe może stać się jak najbardziej rzeczywiste. W tym pięknym świecie wzajemnego szacunku i wsparcia niemiecka pisarka opowie o wszystkich ludzkich przeżyciach, które kształtują tożsamość. Pokaże swoistą ekscentryczność, pod którą będą się kryły pokłady wrażliwości i empatii. Trudno pożegnać się z tak ciepłym światem przedstawionym, zwłaszcza czytając o ostatecznych odejściach. Ale dla bohaterów „Snu o okapi” przejmujące nie jest to, co może się wydarzyć, lecz wszystkie nierealne wizje stające się rzeczywistością. Dlatego z jednej strony jest to specyficzna fantasmagoryczna opowieść przypominająca baśń, z drugiej jednak – mocno akcentująca emocje i uczucia powieść obyczajowa o najważniejszych dla każdego z nas uczuciach. Od miłości przez atawistyczny lęk przed śmiercią. I wtedy wszystko staje się wyjątkowo realne. Każde spojrzenie bohaterów na siebie, każdy ich dotyk. Każda relacja, w której to, co zwyczajne, urasta czasami do rozmiarów sugestywnej paraboli.

Poza wszystkim jednak Mariana Leky urzeka poczuciem humoru, bo to jedna z tych niewielu książek, przy których właściwie cały czas się uśmiechamy. Komizm słowny i sytuacyjny fabuły idzie w parze z nietuzinkowym poczuciem humoru samej autorki. Dzięki temu skomplikowany przecież egzystencjalnie wymiar tej powieści staje się każdemu bliski. Humor jest tu również narzędziem do tego, aby niektóre fragmenty trafnie odczytać w ich symbolice. Całość jest dodatkowo niezwykle spójna, bardzo zajmująca i przekonująca w tym, jak portretuje różne etapy życia, na których dochodzi do konfrontacji z samym sobą. Poza tym jest też na swój sposób nieprzewidywalna, kiedy zakręca narracyjnie i czasami wyprowadza czytającego w pole. Jakkolwiek odczytywać „Sen o okapi”, jest to niewątpliwie barwna powieść, która na bardzo długo zostanie w pamięci. A najlepsze jest to, że trudno jednoznacznie orzec, co do niej przyciąga i co tak ujmuje. Każdy odbierze ją przez pryzmat własnej wrażliwości i to mi się w pisaniu Mariany Leky najbardziej podoba – szeroki margines dla każdego typu czytelnika. Świetna rzecz!

Więcej o książce - https://bit.ly/31BU1Yv

2021-04-07

„Amok” Izabela Janiszewska

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 408

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Ostateczne konfrontacje

Izabela Janiszewska zamyka swój znakomity tryptyk o perypetiach dziennikarki Larysy Luboń i policjanta Brunona Wilczyńskiego. Nie idzie w stronę, w którą skierował się jej kolega po piórze, Przemysław Piotrowski, czyli nie stara się swojej kropki nad i postawić w spektakularny sposób. Konsekwentnie i umiejętnie domyka jednak otwarte kwestie z poprzednich książek oraz proponuje odpowiedzi na kilka trudnych pytań. Świetnie prowadzi ku zakończeniu, które zapewne podzieli fanów serii, ale dla mnie jest znakomite, innego nie śmiałem sobie wyobrażać. „Amok” będzie pozornie najmniej angażującą powieścią tryptyku. Być może dlatego, że w czasie teraźniejszym nie dzieje się wiele – wszystko, o czym opowie Janiszewska, będzie powrotem do mrocznej przeszłości i próbą jej pożegnania. Nie wszystkie demony da się uciszyć, a część balastu traumy nadal trzeba dźwigać. Luboń i Wilczyński zostaną postawieni przed ostatecznymi konfrontacjami. Niekoniecznie z antagonistami. Sami muszą zmierzyć się z tym, co wciąż w sobie nieśli, wreszcie zrozumieć niezrozumiane, lecz przede wszystkim ujrzeć siebie w innym świetle. Jakby stanęli z boku i przyglądali się temu, co uczyniło ich takimi, jakimi są. Ale „Amok” to jednak najmocniejsza konfrontacyjnie powieść Janiszewskiej. Bezwzględna i opowiadająca historię o tym, że aby pokonać szaleńca, samemu trzeba stać się szalonym.

„Histeria” koncentrowała się na postaci Larysy. Tu autorka na pierwszym planie postawi Brunona. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że to on, a nie dziennikarka, musi zderzyć się ze złem wyrządzonym nie tylko innym ludziom, ale również jemu. A może także ze złem, które on sam zainicjował i którego wciąż jest częścią? Janiszewska łączy cynizm policjanta i narastającą w nim nienawiść z pełnym spokoju psychopatą, który chce rozegrać ostateczną grę. Zaplanował ją i jest przekonany, że Wilczyński to tylko pionek wykonujący przewidywalne ruchy. Szaleniec z „Amoku” jest tak trudnym przeciwnikiem, że aby go pokonać, trzeba zastosować niekonwencjonalne metody. A w nich Wilczyński pozostanie sam. Jego egzystencjalna samotność wraz z silnym wyobcowaniem będą tu mogły zostać fabularnie rozpisane niczym swoista droga krzyżowa. Tym samym Izabela Janiszewska wraca do wszystkiego, co kreśliło nam rozpacz bohatera, pokazując jednocześnie, dlaczego stał się takim człowiekiem, dlaczego do swojego serca pozwolił zbliżyć się tylko Larysie.

Ona będzie w „Amoku” zajęta inną sprawą. Też musi wyrównać rachunki krzywd, ale chce odkryć przerażające rodzinne tajemnice, które naznaczają również sprawę Wilczyńskiego. Bohaterowie pozornie zatem działają osobno. Długo można mieć przekonanie, że tak będzie do końca. Kompulsywne i intensywne zbliżenie fizyczne świadczy jedynie o tym, że są od siebie dalej, niż być może byli do tej pory. Ale wciąż sporo emocji i działań łączy ich w fatalnych zbiegach okoliczności. Larysa stale będzie zdeterminowana i odważna, lecz dla Wilczyńskiego niezwykle czuła. Ci dwoje zostaną sportretowani gdzieś między specyficzną sentymentalną bliskością a stanowczym oddaleniem, kiedy mają do załatwienia własne sprawy z czasu przeszłego.

Historia będzie się tu pisać na nowo, a czytelnik raz po raz będzie miał okazję zrozumieć zagadki zaznaczane w poprzednich powieściach cyklu. Janiszewska wciąż wraca do tematu zawiedzionego zaufania i toksycznych relacji rodzinnych. Larysa słyszy w szpitalu pytanie, które potem będzie stale rezonować w tej powieści: „Myśli pani, że można wybaczyć komuś, kto nas zostawił, kiedy najbardziej go potrzebowaliśmy?”. „Amok” będzie historią o porzuceniu, które na zawsze zmieni świadomość. O odtrąceniu będącym początkiem egzystencjalnego piekła. O konsekwencji, by po latach wyrównać rachunki za to, że mimo potrzeby bliskości ktoś zdecydował się na odrzucenie. Ale w tej książce najważniejsze będą motywacje stojące za kolejnymi działaniami. Upływ czasu podkreślony jest wyjątkowo intensywnie, kiedy jesteśmy świadkami narastającego napięcia między bohaterami. A z tego wszystkiego wyłania się obraz zła, które nie będzie miało definicji; obłędu takiego, że brakuje słów, by go opisać; obsesji wydobywającej się z bardzo konkretnego zdarzenia. Zdarzenia, które wpłynie na życie wielu ludzi.

Czytałem „Amok” także jako interesującą opowieść o krzywdach i niedopowiedzeniach w relacjach między ojcami a synami. Janiszewska zasygnalizuje trzy takie relacje. Każda będzie nakreślona wyraźnie i przejmująco. Mężczyźni czynią sobie okrucieństwa – niektóre traumatyzujące na całe życie, niektóre pozornie nieszkodliwe. W tych toksycznych bliskościach skryte są tajemnice, ale również jawne wrogości. Autorka sugeruje, jak trudno być synem wymagającego ojca i jak niezwykle trudne jest zrozumienie przez ojca, że syn może działać na jego szkodę. Każda z trzech historii ma tu odrębny i wiarygodny psychologicznie zarys. Wraz z ukrytym przesłaniem, że najbliższe osoby mogą ranić najsilniej. Tak na całe życie.

Odsłanianie kolejnych mrocznych kart przeszłości każe przyglądać się znanym już bohaterom z innej strony. Okazuje się, że wiele z tego, co o sobie myślą, zostanie tu zrewidowane. Ujrzą się w innym świetle, ale pozostaną wciąż bezradni ze swoim wyobcowaniem i bólem, któremu początek dały dramatyczne zdarzenia z przeszłości. Larysa i Bruno będą widoczni i charakterystyczni przede wszystkim przez to, jak zostali skrzywdzeni i jak krzywdzą się nadal. Każde z nich ujrzy swoje własne wnętrze przez pryzmat relacji z tym drugim. Oboje staną się w „Amoku” odsłonięci i to będzie ten moment, w którym Janiszewska zdecyduje, co zrobić z taką ostateczną konfrontacją z samym sobą. Dodatkowo zdynamizuje fabułę w taki sposób, by uczynić z tej książki również fascynującą powieść kryminalno-sensacyjną. Historię, w której ważną symboliczną rolę odegrają dwa żywioły – ogień i woda.

Figura postaci płonącej w furii i topiącej się w bezradności zaznaczy tu charakterystyczny kontrast, jakim Janiszewska będzie operować gdzieś na drugim planie, ale wart jest zauważenia. „Amok” to bowiem powieść o sile i bezradności. O kompulsywnym działaniu pod wpływem adrenaliny i o braku wszelkich sił, kiedy kleszcze okoliczności zaciskają się za bardzo. W tym kontraście również wciąż czytelna jest myśl, że nie jesteśmy w stanie uporać się z traumami przeszłości, jeśli doświadczyliśmy ich w domu rodzinnym. „Amok” to również opowieść o porzuconych lub odrzuconych małych chłopcach. Po raz kolejny Izabela Janiszewska wraca do smutnej tezy, że skrzywdzone dziecko pozostanie skrzywdzonym dorosłym. Świadomym jednak wyboru, czy opowiedzieć się po stronie tego, co krzywdzi innych, czy uczyć żyć inaczej. Poruszająca do samego końca opowieść o tym, jak bardzo chcielibyśmy zapomnieć to, co nas ukształtowało. Umiejętne zamknięcie tryptyku pełnego pytań i świetnie rozpisana opowieść, w której starych bohaterów poznajemy na nowo.

2021-04-05

„Łyski liczą do trzech” Olga Hund

 

Wydawca: Czarne

Data wydania: 31 marca 2021

Liczba stron: 184

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Kolejna rewolucja

Słusznie wyróżniona ważnymi literackimi nagrodami Olga Hund powraca po kilku latach z nową powieścią. Trochę się dziwię, że po takim czasie w głowie pisarki urodziła się tak skromna narracja. Ale zapewne Hund lubi minimalizm. Tyle że w strukturze drugiej książki wcale go nie ma. „Łyski liczą do trzech” to rzecz, która mnie mocno rozczarowała. Nieprzypadkowo chyba historię tę chwali typowym dla siebie językiem Ziemowit Szczerek, bo czytając Hund, wciąż miałem z tyłu głowy jego „Siódemkę”. Obie pozycje są swoistymi powieściami drogi. O ile bohater Szczerka mknie po dobrze znanej trasie, o tyle postacie Hund błąkają się raczej chaotycznie po Czechach. „Łyski liczą do trzech” to narracja w znanym już i męczącym mnie stylu. Jedna z tych polskich powieści, w których śmietnik słowny tworzy tak zwaną charakterystyczną frazę. I nie ma co porównywać Hund do Gombrowicza, bo to klasyczny i ograny już wielokrotnie wzorzec „młodej gniewnej i zaangażowanej społecznie prozy polskiej”. Idącej w kierunku przejaskrawień oraz testującej, ile zniesie wyobraźnia czytelnika. U Szczerka była możliwość stoczenia walki z polskimi królami, u Hund można spalić Hradczany. Pytanie tylko: po co?

Najprościej rzecz ujmując, w „Łyskach…” forma zdecydowanie przerasta treść. Ta pierwsza mocno męczy, ta druga jest wtórna. Jedyne, co jest ciekawe u Olgi Hund, to stawianie w interesujący sposób pytań o uprzedmiotowienie kobiet i odważne tezy, że kobiety mogą wyjść poza uwarunkowania, rozpisane dla nich przez mężczyzn smętne scenariusze życia. Bohaterki tej książki nie będą zakompleksionymi i rozczarowanymi dziewczynami, które zawsze muszą wybierać mniejsze zło. Nie będą bierne. Tu wybory podyktowane są świadomymi postawami, w których asertywność łączy się z pragnieniem zemsty. Dlatego kobiety – jakkolwiek surrealistycznie przedstawia ich działania pisarka – będą tutaj górą. Wyjdą z tradycji, by wejść w opozycję. Będą kontestatorkami, za którymi ruszą inni. I to mi się podoba. Wydaje mi się również literackim komentarzem do aktualnych wydarzeń. Niekoniecznie w Czechach.

To także problem tej książki. Kiedy się ją odczytuje bardzo dosłownie i nie wychodzi poza oczywiste symbole, można odnieść wrażenie, że Olga Hund postanowiła skomentować ponurą polską rzeczywistość ostatnich miesięcy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tak świadoma językowo pisarka, która udowodniła swój talent w „Psach ras drobnych”… tu właśnie chyba rozmienia się na drobne. Napisała pamflet, satyrę i groteskę w jednym. Ośmieszyła szowinizm, ksenofobię, faszyzm i uprzedzenia. Pokazała prostaków i prostackie zachowania, na które odpowiada świadoma młodzież. Całkiem ciekawie wyszła jej opowieść o codziennej stygmatyzacji w kraju, do którego tak chętnie przybywa pewien Amerykanin, ale to trochę za mało na soczystą literacko książkę niebędącą publicystyką.

Kolejną wadą tej powieści jest jej irytująca dygresyjność. Są tu całe strony, które spokojnie mogłyby zniknąć podczas pracy redakcyjnej. Olga Hund portretuje dwie młode bohaterki oraz jednego młodego mężczyznę zza oceanu, który ma tu pełnić funkcję bohatera kontrapunktowego. George jest nie tyle papierowy, ile zwyczajnie zbędny. Podobnie rozczarowująco nakreślona została sylwetka czeskiego policjanta, który na festiwalu integracyjnym oddaje śmiertelny strzał, początkując całe szaleństwo narracyjne Hund. Chwilami można pomyśleć, że mężczyźni w odróżnieniu do kobiet są przede wszystkim niebieskimi ptakami, którymi trzeba kierować. A czasem ich karać. „Łyski liczą do trzech” to także rzecz o męskiej nieodpowiedzialności. Nie tylko portretująca policjanta usiłującego zracjonalizować zło, którego stał się sprawcą, ale wskazująca na tę cechę także w dygresjach. Młode buntowniczki jadą bowiem autostopem z wiekowym hipisem, który nie chce wziąć odpowiedzialności za to, że jest ojcem. Trzeba wyraźnie napisać, że to jest złe.

Kiedy Hund opowiada o fikcyjnej społeczności Caaaków, wokół których koncentruje się intryga sensacyjna i trochę kryminalna, wpada już w stereotypy opowiadania o odwiecznych, ale charakterystycznych i dla współczesnego świata konfliktach społecznościowych. Zarysowane antagonizmy są nad wyraz czytelne. Wszystko jest nakreślone bardzo grubą kreską. Nie ma w tym skonstruowanym wedle szaleńczej logiki świecie czegoś, co mimo wszystko nie byłoby narracją już przynajmniej kilka razy opowiedzianą. Mam wrażenie, że Hund skupia się mocno na języku – chce, żeby to wszystko było błyskotliwe, odważne i prowokacyjne. A nie jest. Siadają zarówno elementy humorystyczne, jak i te groteskowe. W gruncie rzeczy jest się świadkiem pełnej hiperbolizacji historii o opresjach i uprzedzeniach, która sama się opowiada, bo w gruncie rzeczy nie może naprawdę wykroczyć poza formę.

Ładnie i zasadnie jest tu włączyć do fabuły rewolucję. Ale musi być tak iskrząca, żeby ją zapamiętać. Dojrzewa również stopniowo i na różnych frontach. Rozpoczyna się od tego, co najbardziej w swym rozwoju nieprzewidywalne – eskalacji złości. Mechanizmy rewolucyjne są tu uproszczone i w oczywisty sposób przejaskrawione. Tyle tylko że za tym wszystkim nie idzie jakieś istotne czytelnicze zaskoczenie. Nawet wtedy, kiedy – jak już wspomniałem – autorka postanowi rękoma swojej buntowniczej zbiorowości spalić Hradczany. Mam wrażenie, że w tej krótkiej prozie Olga Hund chce zmieścić za dużo, zbyt często i niepotrzebnie rozpraszać uwagę czytelnika, tworzyć coraz bardziej zaskakujące asocjacje. Obawiam się, że momentami powstaje z tego chaos. Co dziwi, bo już w debiucie autorka wiedziała, że z językiem i wyobraźnią można eksperymentować. Tam jednak był to eksperyment pod kontrolą, „Łyski…” są przekombinowane. Nie wiem, czy to wina tego, że autorka poczuła się bardziej pewnie po debiucie, czy może złudnego przekonania, iż tak napisane książki ciągle mają zachwycać polskiego czytelnika. Jednak to wszystko już było. Powieść Hund jest smutnym świadectwem tego, że pewien sznyt polskiej literatury, który wielu uważa za awangardowy i znakomicie ironiczny, jest już naprawdę bardzo wtórny. I niewiele pomagają tutaj nieoczywiste dekoracje, lokacje wydarzeń, nietuzinkowe sylwetki bohaterów stojących po tej dobrej stronie. „Łyski liczą do trzech” to kolejna literacka opowieść o tym, jak to nowoczesny świat nienowocześnie traktuje wszelkie przejawy inności. Jak walcząc o tolerancję, wciąż na nowo otwiera gdzieś drzwi do zachowań ksenofobicznych. Jest tu dużo bardziej groźnie niż śmiesznie, ale koniec końców przemyka się przez drugą książkę Olgi Hund bez tego wrażenia niezwykłości, które towarzyszyło lekturze debiutu.