2017-03-30

„Lepiej, byś tam umarł” Mamed Khalidov, Szczepan Twardoch

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 29 marca 2017

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,99 zł

Tytuł recenzji: Islam, przynależność, męskość

Ukazała się właśnie książka, w której jeden z najbardziej znanych polskich pisarzy podejmuje się roli moderatora wywiadu rzeki. Jego rozmówcą jest Mamed Khalidov, pochodzący z Czeczenii polski zawodnik mieszanych sztuk walki. Ten materiał to być może pokłosie zainteresowania samego Twardocha walką wręcz. Przypomnijmy, że jednym z głównych bohaterów jego ostatniej książki był bokser, Jakub Szapiro. Autor „Króla” już na wstępie zaznacza, że interesuje go Khalidov jako pewna gotowa biografia literacka, materiał na pełnego bohatera przekonującej prozy. Czy ów rozmówca jest przekonujący? Przede wszystkim rzuca się w oczy pewna szorstkość i konkretność w opowiadaniu Khalidova, ale widzimy, że to jednak bardzo osobiste wyznania, sporo w nich ukrytej nostalgii, sporo niewyrażalnych emocji. Rozmówca bywa dosadny, jednak nie unika odpowiedzi na trudne pytania. Widzimy go w wielu rolach, gdy mówi o ojczyźnie, silnym związku z Polską, o więzach rodzinnych czy obecności Boga w swoim życiu. Lepiej, byś tam umarł” to rzecz o przynależności, potrzebie porządkowania swojego życia, ale także o różnych aspektach ojcostwa. To przede wszystkim książka, w której rozmówcy starają się zdefiniować męskość. Można nie zgadzać się z tym, do czego dochodzą wspólnie, ale niewątpliwie warto prześledzić te opowieści, które prowadzą do pewnych dość uniwersalnych definicji, uogólnień.

Twardocha i Khalidova sporo łączy. Choćby świadomość tego, że pamięć o przodkach jest czymś istotnym i w pewnym stopniu determinującym życiowe wybory. Także rzeczy służące przyjemności, jak samochody czy strzelanie. Dodatkowo ojcowskie formy wsparcia w różnych, czasem trudnych wyborach życiowych. Rozmówcy sami są ojcami, ale dla nich pewna ważna droga w tym kierunku zaczęła się wówczas, gdy kształtowała się specyficzna forma bliskości z mężczyznami, którzy wyznaczali życiowy azymut. Czasem w sposób bezkompromisowy – jak to robił ojciec Khalidova, którego słowa stały się tytułem książki, a ich kontekstu nie zamierzam tu zdradzać. Ojcostwo oraz męstwo idą w parze z określaniem tego, co determinuje życiowe wybory bohaterów. Nie jest to bowiem tylko spowiedź samego Khalidova. Twardoch dołącza się do jego opowieści, zestawiając własne doświadczenia i szukając płaszczyzn porozumienia. Jest ich naprawdę sporo.

Myślę, że tego typu książka jest bardzo potrzebna w czasach, w których demonizuje się islam, odcinając od chęci zrozumienia nie tyle religii, ile stylu życia nią warunkowanego. Khalidov jest muzułmaninem, który doskonale czuje się w otoczeniu katolickich polskich przyjaciół. Z rozgoryczeniem opowiada o sytuacjach, w jakich starano się zniszczyć jego wizerunek publiczny, odwołując się do podsycanych wciąż na nowo lęków i uprzedzeń. Te rozmowy dają wyraz temu, czym jest islam jako wiara i jak wpływa na codzienne życie. Życie człowieka zgodnego z innymi, pełnego szacunku i empatii do ludzi z otoczenia. Islam nie jest konserwatywną klatką, z której wydobywają się uprzedzenia i podejrzenia. Dzięki swej religii Khalidov pełniej integruje się ze światem, który zawsze jest różnorodny, wymaga pozbycia się uprzedzeń i nabrania ciekawości w obserwacji oraz rozumieniu tego, co inne. Rozprawiając o kwestiach religijnych, Twardoch i Khalidov dochodzą do definiowania tego, co jest życiowym spełnieniem i jak w życiu rozumieć poczucie wewnętrznej harmonii. Rozmówca autora „Morfiny” bardzo wyraźnie zaznacza, że islam nie ma nic wspólnego z przemocą. O samej przemocy też dowiadujemy się sporo zaskakujących rzeczy z ust osoby o fachu takim jak ten Khalidova. Religia umożliwiła mu okrzepnięcie i wyzbycie się wszelkich form agresji z młodości. Z niej wydobywa się także filozofia wykonywanego zawodu. Nie jest mądrością przyłożyć komuś i go pokonać. Mądrością jest wycofać się z ciosu i uniknąć konfrontacji przemocowej.

Druga ważna kwestia pojawiająca się w książce to sugestywna opowieść o Czeczenii oraz o tym, co znaczy być czeczeńskim mężczyzną. Khalidov wymieni cechy kształtujące kogoś takiego. W tej prostej wyliczance i odwołaniach do Czeczenii, w opowieściach sięgających daleko wstecz dostrzec można dużo bardziej wiarygodny i spójny obraz mężczyzny z kraju, w którym zbyt wcześnie i zbyt nagle trzeba było sięgać po broń oraz walczyć o własny dom, niż portret rysujący się na przykład w książce Germana Sadułajewa „Jestem Czeczenem”, będącej przede wszystkim zapiskami pełnymi egocentryzmu i neurotyzmu. Khalidov w swych prostych słowach określa to, co determinuje życie czeczeńskiego mężczyzny. Ujawnia silny związek ze swą ojczyzną, który pokrywa się z bliskością rodziny. Bo Czeczen może zapłakać w życiu tylko raz – gdy umiera mu matka. W innych sytuacjach ma być gotowy do walki o swoje i o własną godność. Tu rozmówca Twardocha brzmi dość bezkompromisowo, ale należy pamiętać, że opowiada o tym wszystkim człowiek, który o mało nie zginął w brutalnym porwaniu i który tak naprawdę wszystko, co stanowi o poczuciu bezpieczeństwa, budował w dialogu z innym, nieznanym mu przecież krajem. Teraz jest lokalnym patriotą i swój Olsztyn portretuje z czułością i detalami. Nie sposób jednak ujrzeć całego poziomu zagmatwania losów Khalidova, który instynktownie wiedział, z czym, co dotyczy Czeczenii, na zawsze się pożegnać, a co zachować w sobie i pielęgnować.

„Lepiej, byś tam umarł” będzie gratką dla wielbicieli Mameda Khalidova, bo sporo w tym wywiadzie o jego codziennej pracy, o walce ze słabościami i szacunku – także tym dla przeciwnika. To jednak przede wszystkim opowieść o spełnionym życiu, definiująca nie tylko sukces; pyta również o to, jak człowiek z tym sukcesem czuje się na co dzień. To historia impulsywnego chłopca, który był gotów bić się z każdym, a zmienił się w czułego, rozważnego mężczyznę, niewstydzącego się okazywania czułości synom. Ma świadomość własnej wartości, ale przede wszystkim pozbył się wszystkich negatywnych konotacji z przemocą. To taka rozmowa dwóch spełnionych ludzi, którzy poszukują wspólnej płaszczyzny porozumienia. Ta książka nie jest naturalnie literaturą. Jest dobrze zorganizowaną strukturą, w której role pytającego i pytanego zmieniają się, a tekst dynamizują bardzo żywe opowieści wydobywane z pamięci i z serca. Ten wywiad nie jest jakąś hermetyczną zbitką słów i zdań. Może się w nim zaskakująco dobrze odnaleźć każdy, kto w pierwszym kontakcie z okładką myśli, że niewiele ma wspólnego z bohaterami tej publikacji. Mnie ujęła jej bezpretensjonalność i swoboda. Mimo że traktuje o sprawach trudnych, zagmatwanych, także wielokrotnie niezwykle trudnych do zwerbalizowania.

2017-03-27

„Ćma” Katja Kettu

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 15 marca 2017

Liczba stron: 400

Przekład: Bożena Kojro

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Tajemnice życia

Katja Kettu napisała powieść, przy której na przemian można mieć wątpliwości co do tego, czy nie przeszarżowano z mnogością wątków, i być w pełni usatysfakcjonowanym lekturą – ujmuje jej niesamowity realizm połączony ze sferą wierzeń, okrucieństwo każdego elementu świata przedstawionego połączone z czułością do detali, spektakularny ogrom ludzkich emocji opisanych niezwykle finezyjnie i ten bolesny realizm ukazujący nam oblicze współczesnej Rosji. „Ćma” jest zatem lekturą wymagającą, która kryje w sobie opowieść o zdradzie, duchowej ekspiacji, o wiecznym poczuciu wyobcowania i o tym, jak można je sportretować w odniesieniu do jednostki oraz społeczności. To powieść brutalna, bo osadzona w nieludzkich czasach. Historia o tym, w jaki sposób życie może wygrać z piekłem unicestwiania ludzkich istnień. Historia obyczajowa, chwilami ocierająca się o pornografię. Traktat o sumieniu oraz tajemnicach, które zmieniają życie na zawsze, jeśli muszą je przez lata kształtować. Jest kilka rzeczy, wobec których utrzymuje się dystans i niedowierzanie. Choćby kalectwo głównej bohaterki, które można zaakceptować, ale z trudem udaje się uwierzyć w to, jak Irga funkcjonuje z nim później. Mistrzowskim wątkiem jest autorska fantazja na temat współczesnego carewicza Rosji. Oglądając swój kraj z okien samolotu, snuje plany zemsty. Nie ma pojęcia, że sam jest obiektem manipulacji. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że najważniejsza dla Rosji osoba ma fińskie pochodzenie…

O tym, czy jest to powieść o Rosji, czy o Finlandii i jej związkach z potężnym sąsiadem – można dyskutować godzinami i myślę, że o dynamikę tej dyskusji po lekturze autorce na pewno chodziło. Przede wszystkim jest to książka o silnej kobiecie, która umie przeciwstawić się wszechobecnemu unicestwieniu. O kobiecych relacjach, bliskości zbudowanej w patologicznych warunkach. O tym, jak ta bliskość się rozwija, komu ciąży i co pozwala przetrwać. Kettu portretuje swoje bohaterki bardzo wyraźną kreską. Ogrom zaznawanych przez nie cierpień idzie w parze z potęgą siły woli, która pozwala nie tylko zachować własne życie, ale dać też światu nowe. Macierzyństwo będzie udręką opisaną w kilku wymiarach, ale jednocześnie sensem, dla którego pokonuje się wszelkie trudności losu. Kobiety Kettu walczą na wielu frontach i muszą zmagać się z demonami w samych sobie. Są jednocześnie tymi, które niosą przez życie wyjątkowe brzemię. Muszą walczyć o własną tożsamość, czasem się jej zrzekać. Są smutne i zgnębione, ale jednocześnie wciąż silne. Irga i Elna to wyjątkowo sugestywnie przedstawione postacie kobiet, które mówią do nas we własnym imieniu, ale także w imieniu społeczności, z których się wywodzą.

Młodziutka Irga w 1937 roku ucieka na nartach z Finlandii do ZSRR. Niesie w sobie wstyd i przekleństwo tych, którzy uznali ją w ojczyźnie za zdrajczynię. Okazuje się, że nie chce jej ani „faszystowska” Finlandia, ani sowiecki raj, w którym żyje jej kochanek. Życie Irgi staje się tylko numerem identyfikacyjnym w obozie. W mroźnej Workucie bohaterka doświadczy przemiany; będzie musiała walczyć o przetrwanie. Nie tylko swoje, ale także dziecka, które niesie w łonie przez granicę fińsko-radziecką. Losy Irgi stają się zagadkowe, ale jest ktoś, kto po latach będzie się starał odkryć tajemnice bolesnego życia kobiety. Ktoś odbędzie długą podróż z Finlandii, by zmierzyć się z demonami własnej matki. Ktoś poniesie konsekwencje swojej ciekawości, bo w maryjskiej wiosce Ławra nie odsłania się sekretów, lecz pośród nich żyje.

Verna przybywa z Finlandii w ślad za swoim ojcem, który został zamordowany. Mężczyzna obsesyjnie tropił zagadki, by zrozumieć własną tożsamość. Verna usiłuje zrozumieć motywy ojca, sama wiedząc o przekleństwie babki zdrajczyni, o jej trudnym losie i o tym, że ojciec nigdy nie pogodził się z pewnymi faktami z jej życia. Co jest jednak faktem, a co zmyśleniem? Prowincjonalna Ławra tkwi pośród złudzeń i niedopowiedzeń. Gęstniejąca atmosfera tajemnic i mrocznych sekretów idzie w parze z destrukcją wsi. To miejsce zatrzymało czas i nie uwzględniło w nim przemian polityczno-gospodarczych kraju. Rosja w Ławrze to nadal system kołchozu i nadal ziemia, w której się nie grzebie, choć kryje zwłoki ofiar czystek stalinowskich. Dla jej mieszkańców bezpieczniej jest nie pamiętać, nie wychodzić naprzeciw temu, co przynosi współczesność. W takim przepełnionym grozą otoczeniu Verna zorientuje się, że przeszłość, teraźniejszość, a nawet przyszłość mogą zaistnieć w tym samym wymiarze. Zbliży się do tajemnic, które chciał odkryć jej ojciec. Zyska kogoś ważnego, tracąc złudzenia. To w tej małej wiosce wydarzy się wszystko będące pokłosiem konfabulacji sprzed lat. Tym niemniej czytelnik wtłoczony jest przede wszystkim w rzeczywistość łagru, w której – pośród pustki, mrozu i wiecznej zmarzliny – babka Verny walczy o godność wraz z bliską przyjaciółką, którą nazywa siostrą.

Wedle maryjskich wierzeń ludzka dusza może unosić się w powietrzu po śmierci i penetrować mroczną przestrzeń niczym ćma. Tytułowa symbolika będzie odsyłać nas do wierzeń Czeremisów, ale także do elementów kultury fińskiej, albowiem widoczna jest czytelna obecność choćby fińskiego eposu „Kalevala”, przede wszystkim zaś wiary w Keremeta – podziemnego boga Maryjczyków. Jest on istotny nie tylko dlatego, że wszystko, co opisane, wydobywa się jakby z piekielnych otchłani i chce ponownie zapaść się pod ziemię, by nikt nie pamiętał, bo pamięć jest groźna. Katja Kettu konstruuje swoją powieść tak, że zbiór wierzeń traktowany jest w nieco afektowany sposób – zbyt wiele faktów opiera się na mglistym związku z symboliką, która zamiast prezentować wszystko bardziej magicznie, chwilami sprawia wrażenie jedynie narzędzia służącego uczynieniu książki atrakcyjną, ale niekoniecznie głęboką. Nie do końca dałem się przekonać mrocznym mistyfikacjom i osadzaniu elementów tej historii w lokalnych wierzeniach oraz kolorycie groźnych zmyśleń. Powieść przemówiła do mnie dużo bardziej jako historia ludzkich namiętności i konsekwencji ponoszenia odpowiedzialności za wyrządzone zło. To zło ma kilka definicji, poraża swą wielkością, uniemożliwia wydostanie się poza sferę swoich wpływów. I rzeczywiście jest to narracja osadzona w mroku, z którego nie można się wydobyć po latach. Portretująca nie tylko mentalność współczesnych Rosjan i definiująca strach oraz przemoc jako podwaliny struktury społecznej, której egzemplifikacją jest zastraszana przez innych Ławra. Ukazująca życie jako przypadek, grę, losową konieczność i możliwości, jakich nigdy nie jesteśmy świadomi.

„Ćma” w swych zwrotach akcji zdaje się chwilami przeładowana dramatycznymi wydarzeniami. Jednocześnie przyciąga uwagę od początku do końca, portretując sposób życia w skrajnych warunkach klimatycznych Północy i ukazując, w jaki sposób północna surowość odbija się na światopoglądzie i mentalności ludzi osaczonych przez zimno, terror i brak nadziei. To ambitna powieść także o definicji płci – podziałach warunkowanych przez szereg okoliczności. Książka o ludzkim okrucieństwie i o tym, ile z niego jesteśmy w stanie zapomnieć. Także o odium wyobcowania, które może być dużo gorsze niż nigdy niegojące się rany po przemocy. Mocna rzecz.

2017-03-24

„Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii” Janine di Giovanni

Wydawca: Czarne

Data wydania: 15 marca 2017

Liczba stron: 200

Przekład: Justyn Hunia

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zło bez konsekwencji?

Myślę, że koniecznie trzeba czytać reportaż Janine di Giovanni razem z „Przeprawą” Samar Yazbek. To dwie komplementarne narracje o okrucieństwie wojny syryjskiej, a uzupełniają się przede wszystkim dzięki perspektywom opisu. Di Giovanni przyjeżdża do Syrii, by zrozumieć istotę konfliktu zbrojnego, ale przede wszystkim pokazać, w jaki sposób wojna łamie życie zwykłym ludziom. Stara się ujrzeć jej różnorodne, choć wciąż tak samo przerażające oblicza, czując wstyd, że jest dziennikarką z tego sytego i spokojnego świata, który od lat może wyrażać tylko głębokie zaniepokojenie sytuacją w Syrii. Opowieść Yazbek to w zasadzie te same oblicza dramatu sportretowane przez kogoś, kto obserwuje, jak jątrzą się rany ojczyzny. Yazbek jest z tego powodu może bardziej uważna niż di Giovanni, ale empatia obu autorek pozwala ujrzeć sytuację współczesnej Syrii w bardzo wszechstronnym świetle. Czytamy i nie rozumiemy. Poznajemy dramatyczne losy ludzi przepytywanych przez obie autorki, wciąż na nowo zadając sobie ich pytania o to, jak wiele okrucieństwa drzemie w drugim człowieku, do czego prowadzą podziały na tle religijnym i skąd bierze się ta zapalczywość, która nie wygasza konfliktu, wciąż podsyca go na nowo. O ile Yazbek wchodzi w elegijny ton i nieco poetyzuje, o tyle Janine di Giovanni chce przede wszystkim zobrazować ludzkie krzywdy, za które być może nikt w przyszłości nie zapłaci. Reportaż to wynik męczącego przekonania, że wciąż trzeba podążać za tymi oprawcami wojennymi, którzy po dokonaniu okrucieństw unikają odpowiedzialności za nie. W Syrii też są tacy.

„Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli” to zapiski z kilku podróży, które autorka realizowała w czasie, kiedy mogła jeszcze w miarę bezpiecznie poruszać się po kraju. Tym kraju, który rozpadł się wewnętrznie na tyle silnie, że pod wpływem animozji i podziałów na tle religijnym sami Syryjczycy nie do końca czują się obywatelami państwa, przebywając w różnych jego rejonach. Di Giovanni będzie wszędzie tam, gdzie konflikty pojawiają się wciąż na nowo, wieczne antagonizowanie jest na porządku dziennym, codziennie też umierają ludzie, dla których świat rozpada się nagle, niespodziewanie. Autorka odwiedza kilkukrotnie Damaszek, ale jest też w Darajji doświadczonej jednym z najbardziej potwornych ataków oraz w Aleppo, gdzie obserwuje oblicza apokalipsy wiekowego miasta. Pojawiają się opowieści z Maluli, specyficznej enklawy tych, co nie chcą wojny. Te historie nazywane są depeszami, bo mimo potworności dominuje w nich sprawozdawczość. Jej surowość reportażystka usiłuje przełamać pytaniami retorycznymi albo wymownymi wyliczeniami, gdy wojnę określa za pomocą rzeczowników – błoto, brud, strach, wstręt. To historie ludzi czekających na koniec piekła, który wciąż nie nadchodzi. Wielogłosowa historia bólu i niesprawiedliwości, ale przede wszystkim potwornego zagubienia. W nim pojawia się też wyjałowienie emocjonalne rozmówców, świetnie przez autorkę wychwytywane i podkreślane. Po doznaniach przemocy pozostaje w sercach już tylko obojętność. Matka ze świata, w którym jej dziecko może się prawidłowo rozwijać, obserwuje niemy dramat syryjskich matek – ich dzieci nie mają szansy na rozwój, nie mają możliwości po prostu przetrwać.

Nie da się opisać widzianego bólu i rozpaczy, ale ta książka świetnie portretuje to, jak ich natężenie przekuwa się w mroczną obojętność. Nada, która przeżyła osiem miesięcy w niewoli, czy Husein doświadczony przez ekstremalny ból mogą głównie przedstawiać suche fakty. Ich łzy obeschły, a w sercach pozostała wielka pustka. To prawdziwe pokłosie wojny – zabicie człowieka za jego życia. A życie w wojennej Syrii niewiele znaczy. W każdej chwili można zostać zaaresztowanym na 45 dni, nie poznając powodu zatrzymania. A wówczas mają miejsce tortury. Di Giovanni poświęca im wiele miejsca nie po to bynajmniej, by epatować przerażającymi szczegółami. Zwraca uwagę na jedną, najbardziej chyba bolesną torturę – przemoc na tle seksualnym. Dla każdej konserwatywnej muzułmanki najbardziej mroczną groźbą jest groźba rozebrania. Zgwałcona kobieta nie jest w stanie odbudować swego życia. Ofiary – obojga płci – nie chcą rozmawiać, a te zdecydowane na rozmowę wyrażają wielkie pragnienie, by oprawca został ukarany. Tu wracamy do tego, co każe autorce jeździć po świecie i doświadczać różnych oblicz wojen. Chodzi o niewymierzoną sprawiedliwość. O oprawców, którzy na Bałkanach po wojnie zamieszkali w sąsiedztwie pokrzywdzonych, a w Syrii będą żyć być może w jednym mieście, jednej dzielnicy. O ile konflikt się zakończy. Zbyt wiele stron jest w niego zaangażowanych. Każda z nich potrafi posługiwać się przemocą w sposób wyszukany i finezyjny. Świadczą o tym nie tylko tortury w zamkniętych więzieniach. Oprawcy chcą, by ofiary miały pełną świadomość, że zamkniętym więzieniem jest ich własne państwo.

„Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli” portretuje świat, w którym człowiek zmuszony jest do tego, by zawsze za kimś się opowiedzieć. To także świat, gdzie wszyscy mogą ponieść bolesne konsekwencje swojej lojalności. Znika się bez wieści, na długo. Wciąż się żyje w mroku więzienia, a bliscy już opłakują stratę, bo wmawia im się, że zatrzymani nie mają prawa powrotu. I w takim świecie przepełnionym niepewnością oraz przemocą Samar Yazbek odkrywa swoją trudną przynależność do miejsca, a Janine di Giovanni – powód, dla którego naprawdę przyjechała do Syrii. Jej bohaterami mają być ci, do których wojna zbliżyła się bardzo podstępnie i na zawsze pozostawiła swój ślad. Ani jedna, ani druga autorka nie wyjaśnią potworności czynienia z drugiego człowieka wroga w wielu możliwych wymiarach. Obie starają się jednak portretować ludzką krzywdę i bezradność. Syria doczekała się dwóch ważnych książek o swoich krwawiących ranach. Szkoda, że na arenie światowej wciąż uznawana jest za pewien egzotyczny poligon, którego krwi, łez i przemocy nie dostrzega się tak wyraźnie jak wtedy, gdy dotykają one ów bezpieczny świat – w formie choćby zamachów terrorystycznych.

To nie jest książka tylko o ofiarach. Zadaje dużo więcej trudnych pytań, nie tylko te o krzywdę i niesprawiedliwość. Dlaczego potwornie okaleczony żołnierz wyraża głębokie przekonanie, że wróci na front z protezami, nadal będzie walczył? Dlaczego zgwałcone muzułmanki uznają swoją traumę za doświadczenie, z którego nie powinna wydobyć się ofiara, a wraz z nią odpowiedzialność za gwałt? Kto i dlaczego podzielił Syrię? Jaki wpływ na światopogląd walczących i ciemiężonych ma przekonanie, że podziały musiały nastąpić i trudno wyobrazić sobie świat bez nich? Syria w tym reportażu to więcej pytań niż odpowiedzi. To jednocześnie przejmujący i uniwersalny obraz tego, jak bezsensowna, złowroga, bezkompromisowa oraz zawsze niepotrzebna jest jakakolwiek wojna. Ta w Syrii trwa. Odpowiedzialności za poczynione na niej zło nikt może nie ponieść...

2017-03-22

„Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia” Agnieszka Rezler

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 22 marca 2017

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Humor, dowcip i uważność

Książka Agnieszki Rezler nie jest typowym reportażem podróżniczym nie tylko dlatego, że opisuje bardzo nietypowy kraj. „Lawa, owce i lodowce” to świadectwo przede wszystkim dużego poczucia humoru autorki, która potrafi wydobyć komizm z najbardziej prozaicznej sytuacji w podróży. W drugiej kolejności, a może przede wszystkim, imponuje sposób opowiadania o Islandii. Nie tylko wynikający z faktu, że będąc na wyspie, Rezler chce zachować perspektywę tubylca, nie natrętnego zwiedzającego. I chociaż pierwsze kroki kieruje ku najbardziej komercyjnym rejonom kraju, dostrzeżemy w tej narracji czułość do detali, osadzenie rozważań w licznych kontekstach historycznych, ale przede wszystkim tę żywą, dynamiczną frazę, dzięki której czyta się książkę jednym tchem. Podoba mi się, że Agnieszka Rezler na każdym kroku stara się łączyć to, co widzi, z tym, co dotknęło w przeszłości dany skrawek terenu. Nie chodzi o historie wybuchów wulkanów, bardziej o zwracanie uwagi na lokalny koloryt oraz opowieści, które w danym rejonie Islandii składają się na historię odwiedzanego miejsca. Nieprzypadkowo autorka czyta islandzkie sagi, do czego przyznaje się w książce, zachęcając specyficznym narracyjnym dodatkiem do reportażu. Zdolność opowiadania o tym, co się widzi, idzie w parze z charakterystyczną wrażliwością. Ona pozwala zachwycić się pustkowiem. Podumać nad zakrzepłą przed wiekami lawą. Spojrzeć na skały i bezdroża jako na punkty wyjścia do rozważań, jakich często brak turystom odwiedzającym Islandię z zegarkiem w ręku i w wygodnych autokarach dowożących do miejsc, gdzie można zrobić kilka zdjęć i wrócić.

Wszystko zaczyna się od przypadku. Rezler i jej mąż nie kupują wymarzonej działki, a fundusze postanawiają przeznaczyć na wyprawę. Dziwią się potem, że wyglądają dość ekscentrycznie w ogonku do samolotu na Islandię, ale prawda jest taka, iż polski turysta na wyspie to nadal coś unikalnego, bo do takich wypraw zniechęca przede wszystkim nakład finansowy. Także to, że trzeba się szczególnie przygotować. Autorka nieco przesadza, opowiadając o tym, jakim wyzwaniem jest skompletowanie właściwej odzieży oraz map do podróży, ale lekkie demonizowanie idzie w parze z konwencją tekstu – te przejaskrawienia mają czemuś służyć, budować niepowtarzalny rytm opowieści. Takiej błyskotliwej narracji, której potrzebne są czasem niezbyt trafne bon moty, by ubarwić rzeczywistość, choć Islandia nie wymaga przecież ubarwienia. Stąd też utyskiwania na linie lotnicze WOW Air, którymi raz udało mi się wystartować i wylądować z dokładnością co do minuty, ale możliwe są opóźnienia i przestoje, dzięki czemu Rezler w charakterystycznym dla siebie stylu opowie, że dotarcie do Islandii to wyzwanie.

Wyzwaniem okazuje się odwiedzanie południowej części wyspy w momencie, kiedy zostaje zerwany most i krajowa jedynka staje się drogą, po której nie można się przedostać bez pomocy ciężkiego sprzętu i dłuższego na ten sprzęt oczekiwania. Jest jednak zasadniczy plus sytuacji, która nie powinna zaskakiwać (na Islandii zaskoczony turysta to ktoś, kto naprawdę nie ma pojęcia, dokąd trafił). Rodzinny wyjazd Rezler zamienia się w wyjątkową podróż przez magiczne, kolorowe góry Landmannalaugar dostępne dla turystów tylko przez trzy miesiące w roku. Będąc na Islandii w lipcu, autorka ma niepowtarzalną okazję zobaczenia tego niezwykłego miejsca, co bardzo skrupulatnie opisuje, podkreślając, iż było to najbardziej zapadające w pamięć przeżycie islandzkiego piękna.

Tak, w lipcu można wiele i wcale nie trzeba się spieszyć, by zdążyć przed zmrokiem, bo zmroku w zasadzie nie ma, nie mówiąc o nocy. Wyprawa przez południe Islandii odbywa się w dość rozsądnym tempie i z udziałem dziesięciolatki dyktującej swą ciekawością atrakcje, jakie należy po drodze zobaczyć. Jest mowa o licznych wodospadach, które powszechnieją, ale to nie jest tak do końca. Rezler pochłania każdy zakątek wyspy, delektując się nim na miarę swoich możliwości. Ma natomiast możliwości i talent narracyjny, by wszystko sugestywnie opisywać. Książka to zapis pierwszej wyprawy na Islandię, ale dołączone zdjęcia ubarwiające publikację sugerują, że Agnieszka Rezler poleciała tam ponownie, tym razem zwiedzając zachodnie i północne rejony. Gdy wróciła, to prawdopodobnie przepadła z kretesem. Poczuła bakcyla miejsca, do którego po prostu trzeba wracać. Ofiarowała nam opowieść nie tyle zachęcającą do odwiedzin Islandii, ile zapis ciekawych wniosków wysnuwanych z tego, co widzi wokół siebie. A widzi szczegóły, bada zależności, nie ogranicza się do wymieniania niezwykłości zjawisk i miejsc.

„Lawa, owce i lodowce” to także wnikliwe spojrzenie na faunę i florę Islandii. Rozważania o łubinie, którego w lipcu już nie można pooglądać, stanowią sympatyczny dodatek, ale ciekawe są przede wszystkim spojrzenia na zwierzęta mające się na Islandii lepiej niż gdziekolwiek indziej. Mowa o koniach i owcach. Nawet tych różowych, które Rezler usiłuje wypatrzeć. Portretuje specyficzną symbiozę, w jakiej Islandczycy żyją ze swoimi zwierzętami. Sami gotowi są nieść pomoc każdej zagubionej owcy w przypadku erupcji któregoś z wielu wulkanów, które tam, na wyspie, nie robią na tubylcach szczególnego wrażenia. Rezler podkreśla specyfikę Islandczyków, zaznaczając ich wieczną gotowość do walki z lokalnymi żywiołami, a jednocześnie serdeczność i uporządkowanie. Także wielozadaniowość – w kontakcie z dziką naturą tak przecież potrzebną. Ta książka daje wyraz temu, z jaką dbałością i troską, niespotykaną na kontynencie, ludzie funkcjonują z tym, co narzuca im przyroda. Z kapryśną aurą i urokliwymi zakątkami, które podziwia się z daleka, nie zadeptując ich. Myślę, że autorce udało się dotrzeć do wodospadu Gullfoss w jakimś bardzo sprzyjającym terminie, skoro nie dostrzegła jeszcze tego komercyjnego tłumu ugniatającego islandzką ziemię do niemożliwości. Nad Gullfoss nie ma biletów wstępu. Pojawiły się już jednak opłaty w okolicznych toaletach. Są fragmenty Islandii poddające się masowej turystyce. Nie o takim obliczu wyspy traktuje ta książka.

Agnieszka Rezler jest wiarygodna i sugestywna. Świetnie jest porównywać jej doświadczenia z tym, czego samemu się doznało na Islandii. To jednak przede wszystkim reportaż dla tych, którzy z różnych powodów nie mają jej jeszcze w świadomości i na własnej mapie. To nie jest bardzo odległe miejsce. Na pewno specyficzne i wymagające. Autorka książki posiłkuje się wartościowymi cytatami (wspominając między innymi powieść Sjona „Skugga Baldur”), by pokazać kontekst i szerszą perspektywę tego, co ujrzała jako turystka. Islandia to wyspa, na której w jednym miejscu można ujrzeć kilka cudów naraz. Sztuką jest opisać je tak, by wyłaniały się z pamięci autora w doskonałych zarysach. Rezler to potrafi. Chciałoby się przeczytać relację z jej drugiej podróży po wyspie. Tym bardziej że wówczas doświadczanie tego miejsca może być już nieco inne. Świetna książka dla wszystkich marzących o wyprawie w wyjątkowe miejsce. Także dla tych, którzy – nie ukrywajmy – mają spore fundusze na takie wakacje. Wydobyta z głębi oceanu wyspa ma do zaoferowania bardzo wiele. Zwłaszcza że wciąż się zmienia, gotuje wewnątrz, przekształca i udowadnia, że nie ma z nią żartów. Tak jak w roku 2010, który zapamiętali przede wszystkim ci, co chcieli przemierzać przestrzeń powietrzną Europy i Ameryki Północnej.

2017-03-20

„Niewyśnione historie” Elżbieta Isakiewicz

Wydawca: Sic!

Data wydania: 20 marca 2017

Liczba stron: 164

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 24,90 zł

Tytuł recenzji: Miniatury z obserwacji

„Niewyśnione historie” Elżbiety Isakiewicz to taki rodzaj literatury, który przywiązuje się do nas na dłużej, jeśli tylko damy mu szansę, poświęcimy czas i unikniemy nerwowego kartkowania. Zbiór osiemdziesięciu miniatur literackich to pokłosie tego, co autorka zaobserwowała i usłyszała od innych. Jej opowieści mają wyraźne adresy, są historiami opowiadanymi często przez konkretne osoby i traktującymi o konkretnych wartościach. A jednak jest w tym wszystkim sporo dyskretnie sugerowanych alegorii, dużo empatii i takiej formy czułości, która w tych tekstach stara się dokonać czegoś, co trafnie obrazują słowa jednego z opowiadań. Isakiewicz zależy, by ująć bez skargi, z prostotą, zagmatwaną treść istnienia. Nawet kiedy pisarka opowiada o rzeczach przygnębiających, traumatycznych, ostatecznych w swej bezkompromisowości – zawsze robi to ze swego rodzaju harmonią. Te teksty mają dotykać bardzo głęboko, a jednocześnie robią to przejmująco subtelnie. To taka książka, którą powinno się czytać w odosobnieniu i ciszy, ale jednocześnie serwować jej fragmenty bliskim sobie ludziom. Bo ogląd rzeczywistości w wykonaniu Elżbiety Isakiewicz to pełna poetyckiego piękna składnia, która niejednokrotnie zaskakuje, jest wyzwaniem. Teksty są krótkie, niekiedy bardzo krótkie – jak „Opowieść ujrzana z okna”, która chce się obronić zaledwie kilkoma zdaniami. „Niewyśnione historie” to polifoniczna opowieść o zmienności życia, o jego kresie i wiecznej na ten kres niegotowości. Historia ludzi, ich spotkań, ale także przedmiotów znaczących więcej niż można się domyślać. Symbolika zwierząt idzie w parze z refleksjami o tym, co konstytuuje człowieczeństwo i każe mu być innym od zwierzęcości. Isakiewicz tworzy prozę intymną. Książkę prywatnych wzruszeń, album z narracyjnymi wspomnieniami. Coś, co powinno znaleźć odbiorcę w każdym, kto gotów się zatrzymać, zajrzeć głębiej i ujrzeć skomplikowaną strukturę świata w naprawdę prostej, ujmującej formie.

Opowiadający wykonują specyficzne zawody. Poprzez ich pryzmat widzą rzeczywistość inaczej niż wszyscy. To może być sentymentalny konduktor, który zderza ze sobą idyllę widzianych chłopców machających nogami z nadchodzącą zaraz potem zagładą pozbawiającą ich radości i życia. Może to być kinoman obserwujący klatka po klatce szczególne odwzorowanie treści życia w filmach. Jest psychiatra, który wspomina kontakt ze wyjątkowym pacjentem. Tym, który był wrażliwy na ludzkie deficyty. Umiał się im przyjrzeć. Zauważyć je. Opowieści Isakiewicz snują też: mikrobiolog rozważający problem ludzkiego braku zakorzenienia, urzędnik bankowy opowiadający o możliwości wyrwania się z niemocy codzienności, instruktor jazdy widzący paralelę w przemianie drogi w autostradę i człowieka nieświadomego w tego czasem gorzko dojrzałego. Ale są to także opowieści kobiece. Snuje je właścicielka kota, mieszkanka Warszawy, kilkakrotnie lokatorka starej kamienicy oraz ciocia Marianna. Jest pasażerka tramwaju, doktorantka, manikiurzystka i bibliotekarka. Ta różnorodność opowiadających to nie tylko sposób na kalejdoskopowe ujęcie tego, co zazwyczaj widzimy ze znanej nam, oswojonej perspektywy. To także rozmaite ujęcia ludzkiego smutku, żalu, ale także różnego rodzaju nadziei. W tych emocjach czai się niepewność wypowiedzenia. Elżbieta Isakiewicz nie proponuje nam bowiem zamkniętych narracji. Pokazuje, że sztuką jest przywiązać czytelnika do opowiadania dopiero w momencie, w którym ono się kończy.

Miejsca, w jakich rozgrywają się zdarzenia, również są bardzo różnorodne. Jesteśmy na kilku kontynentach. Także w różnym czasie – od wydarzeń dziejących się wczoraj lub dziś na ulicy po starożytny Egipt, do którego zaglądamy z ciekawością. W różnych miejscach i o każdym czasie bohaterowie Isakiewicz szukają definicji tego, co w zasadzie nie może być zdefiniowane. Jej bohaterowie na przestrzeni wieków poszukują w gruncie rzeczy tego samego. Ludzkie oczekiwania nie zmieniają się, tak jak zbiorowe szaleństwo wyzwalające zło pod różną postacią. Jesteśmy różni, ale w gruncie rzeczy łatwo nazywalni. Odmienne jest tylko to, w jaki sposób odszukujemy dla siebie miejsca w świecie.

Miniatury w tym zbiorze łączy duch Czechowa, który pojawia się w kilku tekstach i od którego autorka czerpie tę wyjątkową empatię w opisie kondycji człowieka poszukującego. Niezwykle poruszające są teksty obrazujące koniec poszukiwań i niezgodę na odejście. Pozostają czasem rozpaczliwe przedmioty, które egzemplifikują tęsknotę – pomarańczowy parasol po zmarłej czy igła po zaginionej. Isakiewicz, podkreślając ważność przedmiotów, dąży do dużo szerszego koncentrowania się na szczegółach, albowiem zależy jej na tym, by ocalić od zapomnienia drobiazgi. Nadać im znaczenia, których nie nadajemy z różnych powodów. W tym rozumieniu „Niewyśnione historie” to obrazki tego, czemu się nie przyglądamy, a co czasem wpływa na nas znacząco.

Są teksty, które można uznać za wyjątkowo subiektywne, określić je jako ulubione. Mam takie. To „Opowieść racjonalna” o naszych prawdach zaniechanych czy „Opowieść o pominiętych” kwestionująca czas, który porządkuje wiele z tych tekstów. Nie szukajmy wszakże linearności w tym zbiorze miniatur. Albo uwierzymy w drogę, po której prowadzą nas bohaterowie, albo pokochamy ten poetycki chaos, z którego wydobywa się zaskakująco wiele uporządkowanych refleksji. Ta książka to bardzo prosta, a jednocześnie symbolicznie wieloznaczna apoteoza życia – w każdym jego możliwym aspekcie. Z każdą naprawdę przeżytą emocją i z każdą anegdotą, w której kryje się refleksja nad tym, co bardzo ludzkie. Isakiewicz potrafi zestawić starszą kobietę i chłopca z gitarą, by przez nich powiedzieć więcej o dziwności świata niż w najbardziej nawet skomplikowanej metaforze. W tych opowieściach zderzamy się z różnymi formami niemocy w oddaniu własnych przeżyć. „Niewyśnione historie” zmuszają do opowiedzenia wielu historii do końca, a może na nowo, z właściwie naznaczonym początkiem.

Proza Elżbiety Isakiewicz to proza prób, sugestii, dyskrecji i dużej uważności. Szczególnie ważna jest ta czułość do detali. Nieokreślanie niczego kategorycznie. Zezwalanie na to, by o największych nawet zbrodniach ludzkości czy dramatycznych wydarzeniach z historii opowiedzieć w sposób wyjątkowo czuły. Te literackie miniatury skrywają w sobie też specyficzne neologizmy, dzięki którym opisywany świat ożywa, nawet gdy mówią o czymś, co jest martwe, lub o konfrontacji ze śmiercią. Księżyc, który perli się, dalecząc czy gapienie się patrzolubne naprawdę zapadają w pamięć. Opowieści Isakiewicz są bardzo żywe i potrafią się uzupełniać. Chciałoby się tak widzieć codzienny świat, ale by to zrobić – trzeba się zatrzymać, tak naprawdę; tego doświadczają niektórzy bohaterowie tekstów. „Opowieść filozofa” w przewrotny sposób mówi o daremności szukania jakichkolwiek sensów. Elżbieta Isakiewicz te sensy sugeruje – tam, gdzie jest to możliwe, i tam, gdzie słowo jest narzędziem wystarczającym do opisu tego, co efemeryczne albo niemożliwe do pełnego opowiedzenia. Książka do wielokrotnego czytania. Powolnego. Ujmująca i zaskakująco wieloznaczna.

2017-03-16

„Sonata Gustava” Rose Tremain

Wydawca: W.A.B

Data wydania: 1 marca 2017

Liczba stron: 352

Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Szwajcarski smutek

Nie rozumiem, dlaczego o tej książce się nie mówi, i liczę na to, że zacznie się mówić. „Sonata Gustava” daje tę niezwykłą przyjemność wydobycia z gąszczu literatury rzeczy niezwykle wzruszającej i pięknie napisanej. Rose Tremain opowiada o deficytach miłości i o życiu w kraju, który zawsze wymagał od swych obywateli panowania nad sobą. Do tego przyuczane jest smutne i zamknięte w sobie dziecko. To dziecko, które w dorosłym życiu będzie porządkować otoczenie, bo nie potrafi uporządkować pustki w swym sercu. Rzadko zdarza się książka tak silnie działająca na emocje, a jednocześnie tak sprawna językowo, przechodząca w subtelne rejestry narracyjne, gdy opowiada o różnych punktach widzenia na zdarzenia i tych zdarzeń przeżywaniu. Byłaby to powieść rewelacyjna, gdyby Tremain chwilami nie opowiadała jednak za dużo. Staje się dydaktyczna, gdy werbalizuje za czytelnika wszystkie te stany emocjonalne, które można odczytać i zrozumieć w sferze niedopowiedzeń. To jedyna zasadnicza wada tej książki. Przejmującej opowieści o niekochanym człowieku, który całe życie bezradnie, lecz dzielnie walczył o miłość. Całe życie czekał w rodzinnym miasteczku, wrastając w nie tak, jak wrasta w swój smutek i melancholię. Jedna z piękniejszych książek ostatnich lat. Opowieść intymna, ale też specyficzna rozprawa z mentalnością Szwajcarów. Powieść wydobywająca się z potworności wojny, a później pokazująca potworność kalekich relacji między ludźmi, których wojenne i powojenne doświadczenia powinny zbliżyć.

Gustav od najmłodszych lat kocha swoją Mutti miłością wielką, bezwarunkową i przepełnioną tęsknotą. Dlaczego? Bo matka nie kocha jego. Nie może zdobyć się na miłość, ale Gustav nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Tymczasem widzimy, jak konsekwentnie jest wprawiany w samodzielność i powagę. Mały Gustav ma być jak Szwajcaria potrafiąca zachować neutralność wobec piekła wojny. Matka wie, że tylko surowe wychowanie uczyni z niego prawdziwego mężczyznę. Tego, którego przed laty straciła, a wraz z nim – wszelkie marzenia o dobrym życiu. Pozostał Gustav, mroczne wspomnienie. Dziecko nad wyraz poważne i skoncentrowane na każdym wykonywanym zadaniu. Chłopiec mający w swym ubogim domu tylko jedną zabawkę. Zamknięty w czterech ścianach skromnego lokum z udręczoną wspomnieniami matką, która do końca życia nie pozbędzie się goryczy i zgorzknienia.

Gustav tymczasem poznaje przyjaciela. Takiego, któremu w przedszkolu potrafi otrzeć łzy. Wydobędzie z niego radość, choć sam nie ma jej w sobie wcale. Takiego, który niebawem na lodowisku nauczy Gustava, co to znaczy śmiać się i cieszyć. Odczuwać z kimś prawdziwą bliskość. Anton szybko stanie się drugim po Mutti punktem odniesienia w życiu tytułowego bohatera, który na razie jest chłopcem i rozumie tylko bezwarunkowość trwania przy smutnej matce oraz perspektywę rodzącą się z kontaktu z Antonem. Żydowskie pochodzenie jego rodziny doskwiera rodzicielce Gustava. Emilie ma swoje powody, by trzymać dystans do rodziny przyjaciela syna. Projektuje sobie ogrom swojego nieszczęścia jako kontrast do tego, co spotyka rodzinę chłopca zbliżającego się do Gustava. A może czegoś im zazdrości? Prawdziwej treści życia, prawdziwej bliskości? Gustav po latach zorientuje się, że tylko wśród bliskich Antona mógł odnaleźć prawdziwą rodzinną przestrzeń. Uciec od smutku matki przywołującej nieżyjącego ojca jako bohatera, gdy tymczasem rządziły nim instynkty. A jednak był poczciwym, dobrym człowiekiem. Jaka była konsekwencja poczciwości i dobroci w Szwajcarii ogarniętej wojną i wiecznie oczekującej na hitlerowski atak?

Rose Tremain tak dobiera historię, by nieco zmanipulować pogląd na neutralność państwa w czasie konfliktu zbrojnego. Gra na emocjach, ale jednocześnie wypowiada kilka znaczących pytań w swej narracji. Czy neutralność to jednoczesna obojętność na krzywdy innych? Panować nad sobą po szwajcarsku to znaczy nie dostrzegać zła? Gustav stara się nie dostrzegać innych spraw. Tego, że wrasta w samotność i nie robi niczego, by zmienić ten stan. Jego matka przenosi odium okrucieństwa i obojętności swojej rodzicielki na dziecko, które niewiele wie, niewiele rozumie. Gustav jest matczynym wyrzutem sumienia. Wspomnieniem o życiu, które nigdy nie nadeszło. Ofiarą życia bez miłości, której rozpaczliwie poszukuje u boku Antona. Tam, gdzie ktoś wreszcie go doceni i zauważy. Będzie blisko w wymiarze, o jakim Gustav marzy.

Tremain portretuje losy dwóch chłopców – jeden jest dzieckiem spełnionych marzeń i rodzicielskich pragnień, drugi staje się stygmatyzowany, przypomina o rozczarowaniach, upadku, chaosie i pożegnaniu marzeń o godnym życiu. Ta specyficzna bliskość stanie się trudna. Gustav będzie starał się unieść na swoich barkach dylematy przyjaciela, który zmaga się z poczuciem niedocenienia jego talentu przez świat. Będzie jednocześnie przewodnikiem i opoką matki. Kobiety, która zwyczajnie odpuściła. Nie umiała być blisko z dzieckiem niosącym ze sobą zbyt wiele traumatycznych wspomnień. Niezawinione i niewypowiedziane cierpienia u Tremain portretowane są w rzeczywistości, w której pozornie nic się nie dzieje. Szwajcaria nie doświadczyła wojny. Stała się pewną ideą, a nie państwem z tradycją i historią. Gustav to uosobienie ducha Szwajcarii, ale jednocześnie dziecko, a potem mężczyzna wciąż na nowo zadający sobie pytanie o istotę własnego wyobcowania. „Sonata Gustava” porusza, bo jest także historią o tym, ile w człowieku potrafi być dobroci i okrucieństwa jednocześnie. Portretuje wojnę w tle, by wyznaczyć jej wpływ na bohaterów w kolejnych pokoleniach, wiele lat po jej zakończeniu. Rose Tremain pokazuje, do czego możemy się posunąć, okazując troskę innym, oraz jak bardzo możemy zamknąć się w sobie, gdy nikt nam tej troski nie daje.

To ujmująca narracja o tym, że szukamy miłości zawsze, nie będąc gotowymi na jej odnalezienie. Książka, która najpierw stawia pytania, potem jednak na zbyt wiele z nich stara się odpowiadać. Tremain wie, że pisze o smutku, wyobcowaniu i melancholii. Wie, jak sugestywnie sportretować spragnione czułości dziecko, które wciąż poszukuje tego samego, wciąż na nowo zadaje pytania o to, kto może pokochać. Przygnębiające są losy prawie wszystkich bohaterów tej powieści, ale najbardziej przykre jest to, że nie umieją się oni odnaleźć obok siebie, wciąż podążając za złudzeniami albo uciekając do traumatycznej przeszłości. „Sonata Gustava” to opowieść o tym, jak jesteśmy mali ze swoimi uczuciami. Także o tym, że potrafimy być wielcy i niekiedy te uczucia nazwać oraz wyrazić. Zapada w pamięć. Wyjątkowo czule opowiada o smutku i o radości, gdy uda się choć na chwilę z tego smutku wydobyć.

2017-03-13

„Trąf, trąf, misia bela” Dagmara Andryka

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 23 lutego 2017

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Traumatyczna bliskość

Druga powieść kryminalna Dagmary Andryki rozczarowuje. Po świetnym „Tysiącu” otrzymujemy opowieść, która sama nie wie, w jaką stronę podążać – ścieżką wytyczoną debiutem, gdzie Andryka sugestywnie portretowała relacje ludzkie w zderzeniu z przekonaniem, iż nad zbiorowością wisi klątwa, czy tą wyznaczoną przez ambitną dosyć koncepcję sportretowania grupy ludzi związanych toksyczną bliskością. Klątwa jest słowem, które w „Trąf, trąf, misia bela” rozbija się gdzieś chaotycznie między zdaniami, ale szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że zaprezentowana historia nie ma nic wspólnego z myśleniem magicznym, choć wyrasta z pewnego mrocznego paktu zainicjowanego przed trzydziestu laty na obozie sportowym. Tym razem będziemy śledzić losy ludzi, którzy zdecydowali się na specyficzną formę bliskości. Na związek emocjonalny będący ich kolejną życiową traumą, bo wydobytą z przeszłości tylko dlatego, że w teraźniejszości pojawia się śmierć. Ósemka bohaterów domaga się wyraźnego rysu charakterologicznego, psychologicznego uwiarygodnienia. Podejrzewam, że z takim pomysłem Katarzyna Bonda stworzyłaby powieść, przy której objętość kolejnych narracji o Saszy Załuskiej nie byłaby w żaden sposób imponująca. Andryka przedstawia nam swoje postaci, ale nie wychodzi poza szkolną charakterystykę. Widzimy, że wszyscy są straumatyzowani. Dostrzegamy różnice między nimi przede wszystkim w tym, jak się zachowują i co mówią. Poza tym wiemy, że życie nie uwolniło ich od bolesnej przeszłości, serwując w dorosłości podobnie nieudane bliskie relacje, z jakich wyrośli i od których uciekali w 1984 roku do Trzcianki. Ta powieść stara się wejść głębiej w psychologiczny mechanizm ludzkiej potrzeby przynależności. Stara się pokazać pokłosie młodzieńczej zabawy jako sumę lęków i uprzedzeń. Portretuje swoje bractwo bardzo wyraźną kreską, jeśli opowiada o zbiorowości. Gdy zbliża się do pojedynczego człowieka i jego problemów, nie jest już tak wyrazista i przekonująca.

Marta Witecka wydała książkę o Mille i stara się dojść do równowagi po traumatycznych doświadczeniach, jakie stały się jej udziałem w mrocznej miejscowości będącej miejscem zdarzeń pierwszej powieści Dagmary Andryki. Witecka ucieka w świat skandynawskich kryminałów, mierząc się z męczącą samotnością. Spotkania autorskie są jedynymi formami kontaktu ze światem zewnętrznym, albowiem bohaterka zapada się w sobie. Widzimy jednak, że więź emocjonalna z Mille jest bardzo silna. Mimo doznanych tam krzywd Marta ma do kogo wracać i nie omieszka tego zrobić, gdy będzie podróżować po całej Polsce w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadki nowej sprawy. Nią zainteresuje ją ambitna i niezależna notariuszka ze Szczecina, która podczas jednego ze spotkań autorskich Witeckiej poprosi o wyjaśnienie zagadki śmierci bliskich jej osób. Okazuje się, że po przypadkowym zgonie wrocławskiego architekta gasną kolejne ludzkie istnienia. Ma to związek z grupą, która przed laty obiecała sobie wsparcie i zaufanie. Otoczyła się murem tajemnic i postanowiła pośród nich trwać. Igor, opiekun grupy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo toksyczna będzie przynależność rozwijająca się na obozie sportowym. Po jego śmierci ginie jeden z ówczesnych podopiecznych. Przerażona Anna chce wymóc na Witeckiej zainteresowanie sprawą. Okazuje się, że te dwie śmierci mogą być początkiem całej serii. Być może życie stracą wszyscy, którzy przed laty obiecywali sobie wierność, przyjaźń i wzajemne wsparcie.

Jaka jest cena szczerości i lojalności sprzed lat? Kim tak naprawdę są dorośli ludzie, którzy w nastoletnim wieku zbliżyli się do siebie i zdecydowali, że młodzieńcze tajemnice i prawdy nieść będą przez całe dalsze życie? Tu zaczyna się problem, bo Dagmara Andryka portretuje członków bractwa jednowymiarowo. Każdemu z czymś w życiu nie wyszło. Niektórzy mają pieniądze, mogą wiele i zrobili tak zwane kariery, ale każde z nich pielęgnuje w sobie to skrzywdzone przez laty dziecko domagające się, by ktoś je wreszcie zauważył, i chcące być częścią wspólnoty, która uszanuje i nie skrzywdzi. Rejestr krzywd jest jednak imponujący, ale mało wyraźne jest rozróżnienie, komu życie przykopało mocniej. Widzimy, że pozostała przy życiu szóstka miota się pośród złudzeń i prowadzi często podwójne życie, ale autorka jakby bała się sięgać głębiej. Zależy jej na tym, by akcja była dynamiczna, i dzieje się to kosztem wiarygodności portretowanych ludzi. Otrzymujemy obraz toksycznych relacji sprzed trzydziestu lat i widzimy prowodyrkę niebezpiecznych zabaw, które położą się cieniem na kolejnych latach. Pola, inicjatorka zabawy w prawdę oraz przepowiednie śmierci, jest zdecydowanie postacią pierwszego planu, albowiem sama Witecka tonie nie tylko pośród niedomówień sprawy, którą postanowiła się zająć, ale także wśród problemów i dylematów członków bractwa, do którego – mimo wielu wysiłków – nie udaje jej się naprawdę zbliżyć.

O ile opowieść o krzywdach wyrządzonych w przeszłości, które powracają po latach i nie dają spokoju, broni się swą dwuznacznością i skomplikowanymi niuansami w relacjach bohaterów, o tyle sama intryga kryminalna oraz portretowanie Witeckiej są już mniej interesujące, o ile nawet nie nudne. Zaskakuje to, w jaki sposób autorka kończy swoją powieść. Wyjęte zostały wszystkie króliki z kapelusza i Andryka usiłuje nim stukać, by wypadł jeszcze jeden. Motywacje zabójcy – a możemy sobie go typować nie tylko z kręgu przyjaciół związanych tajemnicami – są mało czytelne. Niby je rozumiemy, ale nie do końca. To nie są powody, dla których warto zabijać. Tym bardziej po trzydziestu latach. „Trąf, trąf, misia bela” zaoferuje nam nie tyle przewidywalne, ile przede wszystkim naciągane w swej wiarygodności zakończenie. Sama zaś Witecka staje się postacią dość papierową. Chce odpuścić, zamknąć sprawę przed znalezieniem zabójcy. Odnosi się wrażenie, że Dagmara Andryka najpierw chce bardzo mocno skomplikować fabułę, a potem wydobywa z niej coś, co pozwala w miarę szybko zamknąć powieść. To, niestety, negatywnie zaskakuje. Całość zaś jest rzeczywiście zgrabną opowieścią o tym, jak wiele człowiek jest w stanie poświęcić dla grupy, która go doceni, i jak gotów jest na konfrontację ze sobą tylko wtedy, kiedy otrzyma na nią milczące pozwolenie społeczności, w której czuje się akceptowany.

Myślę, że mogłaby to być świetna powieść obyczajowa, do której te wszystkie śmierci i naciągane nieco tajemnice stanowią tylko mało wartościowy dodatek. Mogłaby nią być, gdyby ukazywała relacje bohaterów w szerszym kontekście. One są jedynie naszkicowane, podobnie jak źródło lęków i uprzedzeń. Kolejne zgony, szybkie tempo i mała wiarygodność motywacji czynią z drugiej powieści Andryki rzecz, wobec której zachowuje się dystans. Nie chce się uwierzyć w to wszystko, co buduje świat przedstawiony, choć cały czas błąka się gdzieś myśl, że jest to jednak symboliczna opowieść o ludzkim wyobcowaniu i dramatach nieakceptowania. Szkoda, że wszystko rozbija się wokół pewnych prostych schematów i koncentruje na bohaterach, którzy nie są przekonujący.

2017-03-10

„Księga luster” E.O. Chirovici

Wydawca: Znak

Data wydania: 13 marca 2017

Liczba stron: 336

Przekład: Mateusz Borowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Prawda i iluzje

Jedna z bohaterek książki wygłasza tezę, że zamiast rzeczywistości interesują nas opowieści o niej. E.O. Chirovici w swojej zaskakującej książce udowodni, iż to, co rzeczywiste, niekoniecznie przystaje do naszego opowiadania o tym. Księga luster” jest mroczną opowieścią, zwodniczą grą z czytelnikiem – łapiemy się na tym, że nie jest istotne, co wydarzyło się naprawdę, ale to, w jaki sposób inni o tym opowiadają. Agent literacki chce odkryć zagadkę manuskryptu. Dziennikarz nie skupia się na faktach, lecz podąża za konfabulacjami. Emerytowany detektyw ponownie bada ślady sprzed lat. Czy któryś z nich odkryje przerażającą tajemnicę zabójstwa sprzed lat? Czy ta sprawa to tylko kwestia tego, kto zabił? Jest w tej powieści coś mocno przykuwającego uwagę. Autor ingeruje w naszą percepcję, zamieniając fakty na domysły. Ktoś podsyła fragment swojej powieści, która pomogła autorowi odkryć tożsamość. Treść wzbudza zainteresowanie, gdy zaczyna łączyć się z życiem. Budować na nowo historię sprzed lat. Tropiący ją mężczyźni odnajdą w sięganiu do przeszłości treści, które mogą się wykluczać, rzadko uzupełniać. Chirovici opowiada o pułapce wybiórczości ludzkiej pamięci. Doskonale wie, że odkrycie tajemnicy morderstwa to za mało. Ma dla czytelników inne niespodzianki. Każe im zmierzyć się z problemem mistyfikacji. Przy okazji również z całą gamą ludzkich żądz, namiętności, zgubnych emocji i złych wyborów. Śledzimy jedną historię, a tak naprawdę wtapiamy się w przynajmniej kilka. Nasza wyobraźnia odbija lustrzane odbicia. Nie do końca wiernie. W tej narracji można zbłądzić na tyle, by zrozumieć, jak bardzo zagubieni i bezbronni wobec rzeczywistości byli jej bohaterowie. Ci śledzący zagadkę i ci, którzy ją stworzyli.

A rzecz ma miejsce w 1987 roku, kiedy to dochodzi do brutalnego zabójstwa, którego sprawcy przez trzydzieści lat nie udało się ująć. Peter Katz otrzymuje do przeczytania tekst, którego autor sugeruje, iż tworzenie go stało się wyłomem w jego szarym i przewidywalnym życiu. Wraca do wydarzeń sprzed lat, aby ukazać siebie jako studenta Princeton zakochującego się we współlokatorce i poddającego wpływowi pewnego charyzmatycznego profesora, badacza ludzkiej pamięci. Autor będący bohaterem otrzymuje dostęp do prywatności Josepha Widera, naukowca zajmującego się formowaniem wspomnień, a także ich wypieraniem. Manipulując pamięcią swoich pacjentów, Wider wydaje się ich wyzwolicielem, ale jednocześnie kimś, kto okalecza, emocjonalnie rujnuje. Młody student zbliża się do badacza, ale także do jego serdecznej przyjaciółki. Nie pojmuje istoty wzajemnych relacji Widera i ukochanej Laury. Czuje, że jest manipulowany, ale to dopiero początek zaskakujących zbiegów okoliczności… Katz otrzymuje narrację, która urywa się w najważniejszym momencie. Nie sposób skontaktować się z autorem. To, co opisane, ma być świadectwem wydarzeń poprzedzających głośne morderstwo. Agent literacki jest skłonny poznać prawdę i zrozumieć, na ile przesłana powieść jest zgodna z tym, co rzeczywiście się wydarzyło. Sprawę rozwikłania zagadki wynikającej z prozy przejmuje dziennikarz, John Keller. Okazuje się, że wyjście od fikcji literackiej i dotarcie do rzeczywistości sprzed lat będzie dużo bardziej intrygujące niż analizowanie zależności między nakreślonymi bohaterami prozy Richarda Flynna.

Trop dziennikarza będzie się rwał. Chirovici portretuje pewną bezradność Kellera, który usiłuje zrozumieć, co kierowało Flynnem przy pisaniu książki i gdzie znajduje się jej brakująca część. Tymczasem odkrywa nowe okoliczności bliskiego związku autora z Laurą, a także analizuje relacje między dziewczyną a profesorem manipulującym ludźmi i wykorzystującym wiedzę psychologiczną w formowaniu pamięci swoich pacjentów. Keller odkrywa misterną sieć kłamstw. Czy przesłany manuskrypt zawiera konfabulacje? Czy może kłamano w trakcie śledztwa? Dlaczego po zabójstwie jedna z postaci opisanych w książce nagle znika, a druga przyjmuje na siebie cierpienia, których nie sposób zrozumieć po latach, gdy analizuje się wydarzenia z 1987 roku?

Myślę, że najciekawsza jest trzecia część powieści, w której zagadkom namnożonym już w bardzo specyficzny sposób przyjrzy się emerytowany detektyw. Duże znaczenie symboliczne i ironiczny wydźwięk ma tutaj fakt, iż Roy Freeman wie, że niebawem niczego już nie będzie pamiętał. To, co odkryje, za jakiś czas zniknie na zawsze. Zmagający się ze wczesnym alzheimerem mężczyzna zrozumie dużo więcej niż inni – ujrzy przerażającą mistyfikację i przyjrzy się temu, w jaki sposób za każdym razem inaczej zapamiętywane fakty miały służyć interesom pamiętających, ich motywom postępowania. „Księga luster” to przecież książka o tym, w jaki sposób pamięć wykorzystujemy dla własnych celów i w co jesteśmy w stanie uwierzyć, by zapewnić sobie emocjonalny komfort. Kat staje się ofiarą, ofiara bezlitosnym katem. Pośród domysłów i konfabulacji gubimy istotę spraw, bo nie ona nas interesuje. Wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Widzimy świat w konturach, jakie sami stworzyliśmy w wyobraźni. Chirovici podkreśla niebezpieczeństwo tej subiektywności, ale dodatkowo kreśli świetną narrację mającą na celu zwiedzenie czytelnika.

To wielka estetyczna przyjemność, gdy obcuje się z fikcją literacką dodatkowo utrudniającą rozpoznanie tego, co prawdziwe, a co zmyślone. Trzech mężczyzn na tropie zagadki kryminalnej. Trzy historie o zdumieniu i pozostawieniu w stanie niepewności. Jedno rozwiązanie finałowe, ale w międzyczasie cały szereg literackich fantazji o tym, czym jest ludzka pamięć. Pośród zmyśleń kryje się zawsze to, co jest istotą rzeczy i nie podlega interpretacjom. „Księga luster” to jednak literacka fantazja na temat tego, jak ogromne pokłady różnorodności może mieć ludzkie zapamiętywanie. To przecież też książka o tym, że widzimy innych wyraźnie tylko wtedy, gdy możemy określić, co robią i jak się zachowują. Podglądamy to, co wokół, nie przyglądając się sobie. Tej sferze naszej osobowości, która każe kłamać i konfabulować, przedefiniować słowo „prawda” i uwiarygodnić najbardziej nawet absurdalne myśli i poczynania. Mocna rzecz! Skupiona na rekonstrukcji zdarzeń, ale jednocześnie sugerująca nam, iż czasem zamiast wyjaśniania pewnych historii ważniejsze jest samo ich opowiadanie. E.O. Chirovici robi to intrygująco, pozostawiając nas w niepokoju. Nie jest to bowiem powieść kryminalna, w której istotne jest wyjaśnienie, kto i dlaczego zabił. Chodzi bardziej o to, jak kamuflujemy się w niedomówieniach i sprzecznościach, oraz o to, jakimi mistrzami w tym możemy być. To bardzo ciekawa powieść psychologiczna o udrękach naszego zapamiętywania faktów i o tym, że dużo bardziej od faktów wolimy swoje mroczne ich interpretacje.

2017-03-07

„Martwa dolina” Frank Westerman

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 24 lutego 2017

Liczba stron: 314

Przekład: Małgorzata Diederen-Woźniak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Fakty i zmyślenia

Można przeczytać wyczerpującą notatkę z Wikipedii opisującą katastrofę nad kameruńskim jeziorem Nyos, która wydarzyła się 21 sierpnia 1986 roku, i nie poświęcać czasu książce Franka Westermana. Można, ale nie powinno się tego robić. Bazując na narodowej tragedii Kamerunu, holenderski reportażysta proponuje nam pasjonującą narrację o konfrontacji ludzkiego umysłu z traumą i o istocie konfabulacji wkradających się tam, gdzie fakty nie mają mocy przekonywania. „Martwa dolina” to historia ludzkiej skłonności do wymyślania alternatywnych opowieści w miejsce bolesnych luk w umyśle, które nie są wypełnione przez racjonalne dane. Westerman powraca do tragedii sprzed lat, kiedy to ludzie i zwierzęta zginęli w sposób zatrważający i groźny – po cichu, nagle, bez spektakularnych wydarzeń. Spod jeziora Nyos wydostały się trujące opary, które udusiły mieszkańców terenów położonych niżej niż akwen. Śmierć przyszła nagle i niespodziewanie. Równie nagle pojawiło się wiele teorii na temat tego, co się naprawdę wydarzyło. Naukowe tłumaczenia określające specyfikę wulkanicznej eksplozji pod powierzchnią wody nie zadowoliły wszystkich. Co więcej – sami naukowcy byli podzieleni w swych hipotezach dotyczących przyczyn nieszczęścia. Westerman pokazuje, co zaczęło się dziać w ludzkiej świadomości w momencie, gdy fakty nie dały wystarczających wyjaśnień. Pojawiły się teorie spiskowe o potajemnych próbach z bronią biologiczną czy zamachach. W miejscu niedomówień ożyły jednak przede wszystkim opowieści, mity, legendy. O ich anatomii oraz o tradycji opowieści ustnych autor opowiada w sposób pasjonujący, mnożąc tropy i pytania retoryczne. W końcu okazuje się, że nie jest najbardziej istotne to, co się wydarzyło w okolicy Nyos w 1986 roku, lecz to, w jaki sposób to zdarzenie zaczęło żyć w ludzkiej świadomości.

Reportaż składa się z trzech, dość nierównych moim zdaniem części. Na początku śledzimy poczynania naukowców, którzy usiłują dziwactwo natury wkomponować w możliwe teorie wyjaśniające wszystko tak, by oswoić ludzi ze złem, jakie nadeszło nagle i było tak podstępne. Część druga – najsłabsza – dotyczy analizy tego, w jaki sposób na tragedię spoglądali ludzie odpowiedzialni za kształt opinii publicznej, wszelkiej maści pastorzy i przewodnicy wspólnot religijnych. Trzecia odsłona reportażu jest najbardziej sugestywna, najlepiej napisana. Odnosi się do tego, co w umyśle tych, którzy przeżyli, uczyniła ta zaskakująca i wielka tragedia. Do jakich wniosków ich skłoniła. Co w miejsce niejasności i wykluczających się faktów zaproponowała ludzka wyobraźnia. Obserwacja tego procesu i rozmowy z Kameruńczykami ukazują niebywałą ludzką skłonność do zmyśleń, w które łatwo jest uwierzyć. Ludzka bezradność wobec faktu objawia się tworzeniem alternatywnych historii mających dać poczucie bezpieczeństwa, bo wreszcie zrozumiało się skomplikowany problem. Westerman opowiada o tym, czym jest ludzka ciekawość doprowadzająca do powstawania mitów. Obserwuje, jak powstawały legendy o martwej dolinie, i przygląda się statusowi tragedii widzianej po latach. Właściwie to poświęca tej sprawie więcej uwagi i empatii niż sam Kamerun, który 25 lat po zdarzeniu (reportaż po raz pierwszy ukazał się w 2013 roku) zdaje się go nie pamiętać. A była to narodowa trauma, cytowany naukowiec określa wydarzenie mianem kameruńskiej Hiroszimy. Zbudowano na tym wiele legend o gniewnym jeziorze i opowiadano o wielu siłach odpowiedzialnych za tragedię. W tych wszystkich opowieściach Frank Westerman odnajduje się nadzwyczaj dobrze, bo jak sam przyznaje – reportaż ten powstał przede wszystkim dlatego, że jego autor kocha wszelkiego rodzaju opowieści.

Klątwa bogów? Dzieło Szatana? Ingerencja tajemnych mocy? Spełnienie się przepowiedni o tym, że jezioro, w którym tkwi udręczona dusza pewnego fona, będzie brało odwet i zabijało? Fakty są nie tyle przerażające, ile w dużej mierze enigmatyczne. Działa na wyobraźnię to, że pośród zwłok nie znaleziono śladów żadnej innej ingerencji. Nikt niczego nie złupił, niczego nie zniszczył. Po prostu wszystkie żyjące w feralnej dolinie oddychające istoty straciły życie. Cudem ocalali po latach rekonstruują to, co się wydarzyło. Zderzenie ścierających się opinii naukowców z tym, co opowiadają prości ludzie w Kamerunie, to znakomite świadectwo tego, co kształtuje ludzką wyobraźnię i jak nauka potrafi rugować ze świadomości tę skłonność do budowania zmyśleń. Bardziej pasjonują opowieści o tym, co się myśli o tamtym zdarzeniu, niż świadectwa, dokumenty, ustalone teorie i to, co zbudowało wspomnianą już na wstępie internetową notkę encyklopedyczną.

Myślę, że „Martwa dolina” to książka przede wszystkim o ludzkiej bezradności tuszowanej tym, że zawsze chcemy wyrazić swój punkt widzenia na zawikłaną sprawę, jakoś się w niej odnaleźć, przynależeć do niej. Kameruńskie opowieści zderzone z teoriami naukowymi pokazują tę bezradność w sposób wysoce sugestywny. Frank Westerman opowiada także o tym, w jaki sposób ludzka świadomość przyjmuje niewyobrażalne i niezrozumiałe zło dotykające wszystkiego i wszystkich. Nyos przeraża niektórych do dziś. Ścierający się w swych poglądach naukowcy przestali już zajmować się sprawą, ale ciekawe jest to, w jaki sposób można się jej przyglądać po upływie ćwierćwiecza. Interesujące są przede wszystkim motywacje samego autora, bo mimo że jest to obiektywny reportaż składający się z głosów innych, widać wyraźnie tę autorską ciekawość. Skryte gdzieś w tekście pytania o to, jak wielką siłę miały kiedyś opowieści ustne i jak ta siła została zdeprecjonowana przez zmieniające się czasy, kiedy można dowiedzieć się o wszystkim natychmiast, a miejsca na fantazjowanie jest coraz mniej.

Westerman wziął na warsztat przede wszystkim bardzo ciekawą historię. To mroczne i tajemnicze wydarzenie wciąż działa na wyobraźnię. W Kamerunie, gdzie zawsze widziano celowość śmierci i porządkowano ją w codziennym życiu, tak nagłe i przedwczesne zgony nie mieściły się w systemie wierzeń czy przekonań. Świetnie portretowana jest ludzka bezradność wobec tragedii, która zdarza się nagle. I ta bezradność nie ma żadnego afrykańskiego adresu. Jest czymś wspólnym. Na niej wyrastają opowieści i zmyślenia, ale także z bezradnością w tle liczni naukowcy usiłują zwerbalizować teorie takich wydarzeń, które w gruncie rzeczy wywołują przede wszystkim zdumienie. Czytając Franka Westermana, warto zadawać sobie pytanie o to, w jaki sposób odbieramy rzeczywistość, wobec której nagle rozsypuje się nasza siatka pojęć i skojarzeń. Jakie emocje się wtedy pojawiają i jakie fantazje za tym idą. „Martwa dolina” to tak naprawdę uniwersalna przypowieść o ludzkiej potrzebie porządkowania tego, czego nie jest w stanie zrozumieć i uporządkować świadomość. Westerman nie chce wykazać się bezradnością i biernością. Tworzy książkę będącą dowodem na to, że jedno zdarzenie w odległym punkcie globu może naznaczyć na całe życie, wzbudzać nieustanne pytania i wątpliwości. Przede wszystkim o to, jak działa ludzka wyobraźnia i przed czym usiłuje nas ochronić.